Zanim się zacznie Zanim się zacznie
i
Najwcześniej (i to o prawie całą dobę!) słońce wstaje na wyspie Upolu w archipelagu Samoa. Za to pod każdą szerokością geograficzną zachwyca tak samo. Park Narodowy Amboseli, Kenia; zdjęcie: Ray in Manila (CC BY 2.0)
Pogoda ducha

Zanim się zacznie

Paulina Wilk
Czyta się 9 minut

W Kenii świt wygląda jak krwawa wstęga. W Peru poranek to wielka cisza. W Indiach jest porą ulotnej świeżości. A w Seulu nie ma go wcale.

Wódz mówi, że miasto jest niebezpieczne. W przeciwieństwie do ziemi, przez którą teraz idziemy; ona nie ma przed nim tajemnic. Mówi też, że chłopcy z jego plemienia udają się do buszu na wiele miesięcy i wracają do wioski dopiero wtedy, gdy nauczą się radzić sobie z zagrożeniami. Małymi i wielkimi. „Nie bój się stada pędzących antylop. Bój się tego małego pająka. Jeśli ukąsi, umrzesz”. Odsuwa kijem drobnego stawonoga szybko pokonującego nierówności na chłodnej jeszcze ziemi. Ledwie zdążam go dostrzec, a znika w ciemności. Światło zapiętej na głowie latarki wykrawa niewielki krąg w zupełnej, niepoddającej się negocjacjom czerni. Zmrok w Masai Marze zapadł wczoraj w okamgnieniu, nieodwołalnie. Zdążyłam jeszcze dostrzec idących ku nam Masajów w czerwonych kraciastych kangach; w ich strojach odbijało się niknące światło dnia, wydawało się, że świecą. A po chwili nie widać już było niczego. Czerń nakryła nas, siedzących wokół ognia, jak ciężki smolisty płaszcz.

Wódz zrobił nam pobudkę, gdy ciemność jeszcze rządziła niepodzielnie. I tak nie spałam. Co rusz termity spadały ze słomianego daszku na twarz i włosy. W oddali hałasowały hieny. Cieszyłam się, że mogę przerwać pełen napięcia bezruch, rozproszyć szalejącą wyobraźnię. Szliśmy przez zimną jeszcze sawannę, rzadkie krzewy i chrzęszczącą pod butami ziemię, wspinając się na gładkie głazy. Ja – zamknięta w jasnym kole latarki, wódz z przodu, a z tyłu jeszcze kilku Masajów, którzy oczywiście nie widzą w ciemności, ale umieją swobodnie się w niej poruszać. Idziemy szybko, żeby zdążyć na szczyt o brzasku. Przełamanie nocy i narodziny dnia trwają tu – blisko równika – zaledwie chwilę. Ciemność właśnie pęka, niebo krwawi: rozlewa się po nim czerwień. Jest żywa, trudna do uwierzenia, z pomarańczowymi poblaskami jak ogniste jęzory. Chwytam się zimnych, suchych głazów. Przyśpieszamy, kilka kroków ostro w górę i jest szczyt. W samą porę. Jeszcze niewiele widać, nie wszystko, co wokół i co pod nami, ale wyczuwam, że jest tam dużo, dużo miejsca – bezkres. Jakbyśmy stanęli na skraju mapy, na samym początku ścieżki. Wszystko dopiero się zaczyna. Świta. Słońce wysuwa się nad horyzont nagle, a w miejsce czerwieni nastaje niebieskawy dzień. Znikają tajemnice, wokół otwiera się pejzaż małych wzniesień oraz płaska zapowiedź ogromnych równin pokrytych wysuszoną o tej porze roku trawą, ostrymi krzewami i gdzieniegdzie kępami niskich drzew.

Plaża Colva, Goa, Indie; zdjęcie: Rawdon Wyatt/Alamy Stock Photo

„Tam się wykąpiemy”. Smukły i skupiony, w sandałach zrobionych z kawałków opon wódz wskazuje kijem skupisko drzew. Kryją się w nim gorące źródła, istny skarb otoczony dziesiątkami kilometrów suchego pustkowia, najlepsze baseny termalne, w jakich przyjdzie mi zamoczyć ciało. Ale to dopiero po zmroku. Teraz, o świcie, wódz robi to, co najważniejsze: wchodzi na skałę w kształcie wysuniętego zaostrzonego grotu, prostuje się i śpiewa modlitwę o deszcz.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Oddech selwy

O poranku las deszczowy cichnie i zaczyna parować. Choć dla moich oczu rozpoczyna się dzień, anonsowany karmazynowymi smugami wśród chmur, większość dużych zwierząt właśnie odpoczywa. Nocą życia było tu co niemiara. Niewidoczne, hałaśliwe wypełniało splątaną zieleń mnóstwem zdarzeń: polowań, walk, posiłków. Teraz jest po balu. Trwa trawienie; drapieżni królowie selwy dochodzą do siebie albo śpią. Siedzimy z przewodnikiem na drewnianej ławeczce. W dole migocze jezioro. Pływaliśmy po nim wczoraj o zmroku, podziwiając bawiące się wydry, krokodyle wtulone w błotniste brzegi w oczekiwaniu na nocny łup i wędrujące wśród gałęzi drzew wielkie rodziny małp. A teraz na wodzie spokój. Przyklejone do okazałego pnia śpią dziesiątki nietoperzy, każdy nie większy od dziecięcej dłoni. Tuż obok spada z drzewa dojrzałe awokado. Będzie na śniadanie. Przewodnik mieszka tu, w peruwiańskim lesie, z rodziną i uprawia mały sad. W drewnianych domkach nocują goście, wśród nich ja. Gospodarz zaprasza na wędrówkę przez poranny las, ale najpierw nakazuje się szczelnie okryć. Gumiaki sięgające ud, cienka kurtka zasłaniająca ramiona i czapka z materiałem opadającym na kark. Najmniejsi mieszkańcy Amazonii gryzą i kąsają bez względu na porę, a grunt jest grząski. Grube podeszwy toną w jasnobrązowym błocie. Idziemy ledwie widoczną ścieżynką, najwyraźniej szybko zarasta. Przewodnik wycina maczetą kłącza i gałęzie rozchodzące się we wszystkich kierunkach: z góry na dół, z dołu w górę i na boki. Pokazuje wędrujące drzewa, ich korzenie przypominają rozcapierzoną miotłę i pozwalają roślinie przenosić się z miejsca na miejsce, gdzie więcej światła i wody. Bierze na liść olbrzymie mrówki, których szczypców można użyć do zaszycia ran ciętych na skórze, lecz których jad sprawia ból jak ­postrzał z broni palnej. Wędrują prędko po pniach, liściach oraz zwalonych konarach – rosnący skwar i wstająca z ziemi para im nie przeszkadzają. Choć jest wcześnie, oddycham już ciężko, a ciało mam mokre. Poruszam się w półtransie, próbując uwierzyć w wybujałe obrazy i zapachy. Mrowiska wielkości samochodu, barwne kielichy kwiatów zwisające nad głową, małe tarantule drepczące za mamą do kryjówki w grubym konarze, tłuste i pożywne larwy suri wygrzebane z kory palmowej i podsunięte mi pod nos do spróbowania. Czerwono-żółte papugi zlatujące dziesiątkami do ulubionego drzewa, by wyjadać owoce. Gigantyczne rozmiary roślin znanych dotąd z wersji doniczkowych. Wszystko jak w psychodelicznym śnie, zatopione w ros­nącej z każdą chwilą temperaturze i pocie napływającym do oczu. Selwa o poranku to powolne podgrzewanie kotła. Wszystko przesiąknięte wilgocią, lśniące i śliskie, coraz gorętsze. Trudniej złapać oddech i wytrwać w gęstwinie, która oblepia, przydusza. W lesie deszczowym nie ma odrobiny wolnego miejsca, wszystko zajęte jest przez życie: mokre, mikroskopijne, świdrujące, stłoczone. Gdy temperatura rośnie, życie to jeszcze się wzmaga. Zaczyna bzyczeć, pokrzykuje, piszczy, trzeszczy, śpiewa, straszy i nawołuje. Cisza odchodzi jak gość, który przysiadł się do stołu obfitości tylko na moment. Amazonia nie znosi pustki.

Przed południem gęstwina już wrze, ukrop i nadmiar nie do zniesienia. Zrzucam gumowce, wsiadamy do łodzi. Szukamy ulgi na jeziorze – tam można spojrzeć na leśną plecionkę z oddali, zmierzyć się z tą ścianą zieleni w pełnej okazałości, nieskończonej komplikacji wariantów. Cała wilgoć, jaką poranny las pomału oddawał niebu, wraca teraz obfitymi strugami. Płyniemy, na zmianę zanurzając wiosła w tafli wody, to znów kąpiąc je w ciepłym deszczu. Poranek rozlewa się i rozpływa.

Przegapiony świt

Dwóch mężczyzn przeskakuje burtę i ląduje nogami w słonych falach. Trzeci został na drewnianym pokładzie. Trzyma ster, ale ma już niewielki wpływ na ciężką, wypełnioną połowem łódź. Woda kołysze nią i obraca to w jedną, to w drugą stronę. Trzeba będzie jeszcze ośmiu ludzi (już pędzą po piasku), by wywlec jej cielsko na brzeg. Z każdą przybijającą falą rybacy popychają łajbę bliżej plaży. Chwytają za burty oraz stabilizujące drewniane ramiona i pokrzykując rytmicznie, nasuwają ją na drewnianą belę, tłustą od smaru, a potem na kolejną i następne, które dwóch zwinnych chłopaków układa przed dziobem niczym pomost na piasku. Metody starożytne, ale wciąż skuteczne. Kiedy wymalowana na biało, zdobiona wizerunkiem Matki Boskiej łódź zaparkuje równiutko przy innych, zacznie się wyciąganie sieci. Gęsta i czerwona ma kilkadziesiąt metrów długości i tyle szerokości. Aby wysupłać z jej ok ryby oraz kraby, potrzeba wielu zwinnych rąk. Kilkunastu mężczyzn przesuwa ją i opróżnia, dzielą połów na gatunki, wrzucają do wiklinowych koszy. Zaraz zostaną one poniesione na głowach bliżej wioski, gdzie zajmą się nimi kobiety. W tym czasie sieci będą pieczołowicie przeglądane, naprawiane i składane w zbudowanych nieopodal magazynach z blachy falistej. Na razie jeszcze można jej dotknąć, przed południem będzie parzyć.

Rezerwat narodowy Pacaya-Samiria, Peru; zdjęcie: Layne Kennedy/Getty Images

Słońce pojawiło się godzinę temu, nie przykuwając niczyjej uwagi. Nie rozbłysło, podniosło się z horyzontu od razu w lekkie chmury, zaniebieściło niebo. Dzień wstawał niechętnie. A wraz z nim ci, którzy musieli. Tu, w goańskiej wiosce u indyjskich wybrzeży Morza Arabskiego śpi się coraz dłużej. Bo wiele ludzkich losów zależy od turystyki i nocnych rozrywek. Nieliczni pracują wciąż w rytmie natury i połowów. Gdy więc brytyjscy emeryci spędzający tu zimę, rosyjskie małżeństwa odpoczywające w Indiach zamiast – jak planowały – na Krymie, a także zamożne indyjskie rodziny kosztujące luksusowego stylu życia w nowych resortach przewracają się dopiero z boku na bok, wiejskie kobiety o czarnej od pracy w słońcu skórze siadają już przy drodze i patroszą. Błyskają maleńkie ostrza, unurzane we krwi dłonie oraz białe zęby; poranna praca to też okazja do śmiechu, żartowania i pogadania. Siedzi się wkoło, w przyjemnym cieple, które muska plecy i nie grozi jeszcze palącym upałem środka dnia. Rybie resztki lądują w jednym koszu, okazy do zasolenia – w innym, a te do suszenia układane są na matach jak mozaika. Według gatunków i kształtów, w najwyższym, ustanowionym pracą rąk ludzkich porządku. Zabezpieczone systemem napiętych linek przed atakami żarłocznego ptactwa, rybie wzory zostają tak do wieczora, wielokrotnie obracane, by promienie słoneczne zmieniły je w przysmaki sprzedawane potem na targach od ­Mumbaju po Koczin. Tymczasem do restauracyjki na skrzyżowaniu wiejskich dróg zjeżdżają się mężczyźni na zakurzonych skuterach. Siorbią mleczną, słodką herbatę, moczą w niej ciastka i jedzą smażone w głębokim tłuszczu placki z duszonymi warzywami. Kolejny posiłek – po zmroku. Trzy dziewczyny w szkolnych mundurkach wcisnęły się na siedzenie skutera i trzymają jedna drugiej. Za kierownicą tata – odwozi je na przystanek szkolnego autobusu. Mkną między polami ryżu a szpalerem palm o kosmatych grzywach. Obwoźny ogrodnik kręci z wolna pedałami roweru, za którym ciągnie wóz z doniczkami. Wychodzą do niego kobiety z wymalowanego na żywy fiolet domu, przeglądają kwiaty, długo rozmawiają, ale zakupów z tego nie będzie. Nie szkodzi, w Indiach pogawędka jest cenniejsza od pieniędzy.

W pobliskim polu ryje bura świnia i szóstka jej szarawego potomstwa majtającego ogonkami. Po sąsiedniej łące nieśpiesznie łażą, skubiąc trawę, bawoły wodne. Każdy ma przy sobie białą czaplę – wierną towarzyszkę zjadającą drażniące owady. Korzyść obopólna, a sielski widok takich par zdobi wczesną porę dnia od Komorynu po Himalaje. Poranek przejdzie, nim się ludzie i zwierzęta obejrzą, palące słońce nakaże schować się pod krzewem, położyć w błocku, przysnąć pod mozolnie kręcącym się u sufitu wiatrakiem. Przeczekać najgorsze. Kto więc spał za długo, nie zdoła powitać dnia ani zarobić na życie jeszcze przed południem. Nie zdąży nawet prawdziwie się rozbudzić, bo upał znowu strąci go w leniwą drzemkę. Indie budzą się i zasypiają dwa razy każdej doby, ale poranek jest jeden – ta ulotna pora świeżości i czystości, wypełniona oznajmiającym kąpiele chlupotem wody z wiader i pomp, skwierczeniem pierwszych kropel klarowanego masła w garach oraz kołyszącym się w przewiewnym powietrzu złudzeniem, że ta łagodność będzie trwać; że nie przegna jej żar. A jednak każdego dnia poranki umykają prędko. Dane są tylko tym, którzy nie zaśpią.

Powszechna niepamięć

Milczące, stylowo obleczone ciała kołyszą się zgodnie. Wagonik ciągnie to w bok, to w tył. Sylwetki reagują lekkim ruchem. Nikt nic nie mówi. Ludzie wpatrzeni w ekrany smartfonów nie krzywią się ani nie uśmiechają. Jedziemy stłoczeni, pozbawieni wyrazu. Mnie, Europejce, ten wyzuty z nastroju poranny balet seulczyków szczelnie wypełniających wagony metra wydaje się symulacją. Pasażerowie są, a jakby ich nie było. Wyprasowani, starannie uczesani, ubrani w stroje bez skazy i plamy, nie przypominają siebie sprzed zaledwie kilku godzin. Wtedy miasto ryczało ze śmiechu, tańczyło, krzyczało, kupowało i sprzedawało – nasycone późnymi kolacjami jedzonymi grupowo i gwarnie, napędzone wysokoprocentowym alkoholem, błyskami sztucznego światła oraz pulsującą muzyką: koncertów, maszyn i aplikacji; pobudzane głosami komunikatów w sklepach i klubach. Miasto było zalane tłumem, mgławicami żywo gestykulujących i głośnych ludzi, którzy chcieli jeszcze i jeszcze. Wielomilionowa metropolia non stop do czegoś pcha, czymś stymuluje, o każdej porze oferuje i zaprasza. Tyle że teraz, o poranku, wystawia rachunek. Za nieprzespany czas. Za nagromadzone toksyny. Za ekstazę kolorowych blasków.

Budzący się Seul, Korea Południowa; zdjęcie: Sungjin Kim/Getty Images

Te kilkadziesiąt minut w drodze do pracy, w zgodnej ciszy wyeksploatowanych umysłów i ciał, można pobyć w stanie dezaktywacji. O tej porze realizuje się niepisana umowa, że zanim metro dojedzie do miejsca przeznaczenia, wspólnie zapomnimy o tym, co było. Odzyskamy fason, zrewitalizujemy się. Poranna ­kołysanka wagonowa działa niczym czyściec, zmazuje zdarzenia ubiegłej doby, a przy okazji znosi granicę między wczoraj a dziś. W Seulu nie ma poranków, tak jak nie ma zmroków ani zmierzchów. To świat, który wyrzekł się świtów i początków na rzecz istnienia nieprzerwanego. A wschodów słońca – na rzecz podziemnej jasności dniem i nocą. Miasto, które się nie wysypia, nigdy naprawdę nie budzi się, by zacząć od nowa. Od rana pracuje więc nad wymazywaniem: zarządza powszechną niepamięć.

Powrót do domu

A Europa sprząta. Po Budapeszcie, Berlinie czy Porto jeżdżą rano śmieciarki. Popiskują na wstecznym, łomoczą butelkami wrzucanymi do wielkich bębnów. Ich silniki burczą na kanałach Wenecji, hamulce syczą, gdy co rusz trzeba w wąskich uliczkach Londynu przystawać i czekać, aż mężczyźni w odblaskowych kamizelkach wrzucą worki wypełnione dowodami naszego dobrobytu. W świecie uznawanym za pierwszy, a więc najlepszy z możliwych, wczesna pora jest melodią wywożenia odpadków zmieszaną z prychaniem ekspresów do kawy – pitej w pośpiechu lub dzierżonej w ręce jak przepustka do dnia pełnego aktywności. Tu za spełnionych uchodzą ci, którzy mają powody się śpieszyć. Ale są o poranku jeszcze wróble kradnące spod kawiarnianych stołów okruszki z rogalików, a także psy szczekające na biegaczy i rowerzystów próbujących w miejskiej przestrzeni wykroić ścieżkę zdrowego życia. Na zapleczach sklepów oraz przed wejściami do biurowców trwa ­zaciąganie się nikotyną. Ostatnia chwila dla siebie, przewrotna namiastka medytacji. Zanim wszystko się zacznie. Zanim zobaczymy, co przyniesie dzień.

Czytaj również:

Świt doskonały Świt doskonały
i
"Kobieta podczas toalety", Jan Havicksz. Steen, 1655 – 1660 r., Rijksmuseum (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Świt doskonały

Przekrój

Dzień można rozpocząć na wiele sposobów. Tradycyjna indyjska wiedza proponuje scenariusz, dzięki któremu ten początek będzie udany. Jeśli cała ścieżka wygląda na zbyt skomplikowaną, może choć jeden rytuał okaże się inspirujący. Redakcja stawia na pobudkę z jutrzenką.

Sposób, w jaki spędzasz czas, znacząco wpływa na twoje zdrowie i jakość życia. W dodatku to czynnik, nad którym masz największą kontrolę. Nie jesteś w stanie panować nad pogodą czy jakością powietrza, ale za to przez cały czas twoje własne działania wzmacniają witalność i odporność na choroby albo je osłabiają. Wszystko, co postanowisz – co i ile zjeść, jak reagować na innych, ćwiczyć czy nie, jak długo siedzieć nad książką wieczorem – oddziałuje na zdrowie umysłowe i fizyczne.

Czytaj dalej