Cywilizacja w czasie kryzysu Cywilizacja w czasie kryzysu
Rozmaitości

Cywilizacja w czasie kryzysu

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 1 minutę

Friedrich Fokuyama
Cywilizacja w czasie kryzysu
Wydawnictwo BLG, 2018

Interesująca publikacja słynnego huraganu współczesnego świata akademickiego, przenikliwego analityka ludzkiej kondycji, który podobnie jak Samuel P. Huntington zajmuje się zagadnieniem wielkości naszej cywilizacji.

Fokuyama to pesymista. Jego pesymizm jest jednak wyjątkowy: pochodzi z powodów, które dają się zmierzyć. Zdaniem słynnego kulturoznawcy poziom wyrafinowania danej cywilizacji daje się oszacować wielkością używanych przez nią przedmiotów. Im coś jest mniejsze, tym bardziej wartościowe.

Autor Cywilizacji w czasie kryzysu dużo miejsca poświęca ceramice i porcelanie, szczególnie indonezyjskiej, otomańskiej, chińskiej i japońskiej, rozmaitym naparstkom, mikronaczyniom, których używano przy ceremonialnym piciu herbaty czy sake, oraz mikroskopijnym miskom, w których serwuje się kimchi, wasabi, arabskie dipy bakłażanowe, budynie migdałowe itd.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jak przedstawia się współczesna cywilizacja zachodnia na tym tle? Zdaniem badacza nie najlepiej. Ostrze krytyki Fokuyamy skierowane jest nie tylko w stronę bidonów rowerowych, plastikowych butelek dwulitrowych czy wulgarnych słoi wielokrotnego użytku, ale nade wszystko w zwyczajne kubki, w których zwykło się pić u nas ciepłe napoje, znacznie przekraczające objętością wspomniane przedmioty innych kultur.

Jest to bez wątpienia ważna i dająca do myślenia publikacja. Oczywiście nasuwa pewne wątpliwości (bo co na przykład myśleć o uliczniku pijącym denaturat z nakrętki?).

Niemniej każdy, kto interesuje się współczesną myślą humanistyczną, powinien natychmiast zapoznać się z najnowszym dziełem Fokuyamy.
 

Czytaj również:

Przemyślenia

Imię noży

Tomasz Wiśniewski

Prawdopodobnie najgorszy kryminał w historii literatury. Pomyślany jako twórcze rozwinięcie Imienia róży; efekt – fatalny. Tożsamość zabójcy poznajemy już na drugiej stronie: nie wiadomo, dlaczego powstały kolejne. Akcja dzieje się w bliżej nieokreślonej karczmie, wypełnionej radosną kompanią z gargantuicznym apetytem. Pełniący funkcję powieś­ciowego detektywa opat – o imieniu Wilhelm (a jakże!) – zakłada sobie opaskę na oczy i gra w zgaduj-zgadulę; w ten sposób, bełkocząc pod nosem, wykrywa sprawcę morderstwa. Po chwili jednak pada na podłogę, zalany w sztok. Mnisi, głównie z nowicjatu, pryszczaci i hałaśliwi, ucztują w najlepsze. Przez następne kilkadziesiąt stron poznajemy szczegóły tego, co zjadł i wypił ogromny franciszkanin siedzący na ławce obok opata. Utwór kończy opis rozkwitającej roślinności, chociaż wcześniej dano do wiadomości czytelnikom, że spadły pierwsze liście z drzew.

W obliczu tej niepojętej lektury czuję się zmuszony napisać coś przykrego. Otóż jeśli polska literatura tak ma wyglądać, to kończę z profesją zawodowego recenzenta. Ostrzegałem już niejednokrotnie krajowe środowiska literackie. Ale tym razem miarka się przebrała. Do widzenia.
 

Czytaj dalej