W zimnym deszczu włóczymy się po dzikim brzegu Wisły z kolektywem Captain Boomer i zastanawiamy, na której plaży najlepiej będzie się prezentować 15-metrowy wieloryb.
– Wspaniały widok – mówi Bart. Stoimy nad Wisłą w pobliżu warszawskiego zoo, naprzeciwko Starego i Nowego Miasta. – Gdyby tu ułożyć wieloryba, zdjęcia byłyby wspaniałe. Spektakularne.
Jest druga połowa października, chłodny, bezwietrzny, szary dzień. Bart, Stijn i Beata z belgijskiego kolektywu artystycznego Captain Boomer przyjechali do Warszawy wybrać miejsce dla swojego sztucznego wieloryba. Mają go przywieźć w grudniu tirem. Dobrze, jeśli lokalizacja będzie malownicza, ale musi też być dobry dojazd. Plastikową figurę morskiego ssaka trzeba jakoś dostarczyć na sam brzeg. Nie jest zbyt ciężka (waży nie więcej niż tonę), ale bardzo długa, 15-metrowa. Przewożona jest w jednym kawałku.
– Nasz pierwszy wieloryb składał się z trzech części – opowiada Stijn. – Było więc go łatwiej transportować. Zawsze mieliśmy jednak problem z ukryciem miejsc łączenia. Owijaliśmy go linami, próbowaliśmy różnych sztuczek.
Łukasz Kaniewski: A co się z nim stało?
– Pokazaliśmy go w paru miejscach, a potem oddaliśmy innym artystom, którzy zabrali go do Wenecji na Biennale. Mieli taki pomysł, że będą w nim mieszkać. Ten pierwszy wieloryb nie zyskał wielkiej sławy, zabawne jednak, że jak tylko go oddaliśmy, zadzwonili do nas ludzie z Londynu, którzy koniecznie chcieli go pokazać nad Tamizą. Musieliśmy zrobić drugiego. I właściwie od tego pokazu w Londynie zaczęła się sława naszego przedsięwzięcia.
– Jak reagują ludzie, gdy widzą wieloryba nad rzeką? Wierzą choć przez chwilę, że jest prawdziwy?
– To niesamowite, ale nawet kiedy ktoś wie wcześniej, że wieloryb jest sztuczny, często na miejscu zaczyna wierzyć – mówi Stijn.
– Jak to możliwe?
– Dwie rzeczy ich przekonują – tłumaczy Bart. – Pierwsza to zapach. Używamy sosu rybnego i rybich odpadków, jest na nie miejsce w brzuchu wieloryba. A druga sprawa to naukowcy. Chyba nie ma we współczesnym świecie niczego, co cieszyłoby się większym autorytetem niż nauka. I jeśli publiczność widzi ludzi w białych kitlach, z instrumentami badawczymi i aparaturą do dezynfekcji, zaczyna ufać. Umysły niektórych przełączają się między wiarą a niewiarą kilkakrotnie. Są sceptyczni, ale czują zapach, rozmawiają z niby-naukowcami i zaczynają myśleć, że to prawda.
– Aktorzy ich oszukują?
– Nie do końca. Zazwyczaj ludzie, którzy przychodzą obejrzeć wieloryba, zadają podstawowe pytanie: „Czy jest prawdziwy?”. Ale nasi „naukowcy” nie odpowiadają wprost, tylko mówią np.: „Woda wyrzuciła go rano na brzeg, podejrzewamy, że w rzece jest drugi”. Przedstawiamy ludziom legendę i oni chcą w nią wierzyć.
– W Paryżu wieloryb nie leżał nawet na plaży, tylko na kamiennym bulwarze. Ludzie i tak myśleli, że to prawdziwe zwierzę?
– Tak. Oczywiście sceneria plażowa jest bardziej realistyczna, bo wieloryby same często wypływają na piasek z niewyjaśnionych do końca powodów. Ale wystarczy wymyślić odpowiednią opowieść, że np. był w rzece martwy, więc go wyciągnęliśmy. I wiele osób w to uwierzy. W Paryżu zresztą obserwowaliśmy najsilniejszą reakcję emocjonalną, pewna dziewczyna była po prostu zdruzgotana widokiem, musieliśmy ją wziąć na bok i wytłumaczyć, że to tylko teatr. Aktorzy, którzy z nami współpracują, nieustannie uważają, żeby nie przekroczyć pewnej granicy. Muszą wykazywać się dużą empatią, to ważniejsze niż umiejętności aktorskie.
– A ludzie nie mają do Was pretensji, że ich oszukujecie?
– Owszem, to się zdarza. Szczególnie osoby nastawione konserwatywnie gniewają się czasem, że z nich zakpiliśmy. Ale większość rozumie, że to jest teatr uliczny, że ostrzegawcza taśma, która odgradza wieloryba, wyznacza tak naprawdę obszar sceny. My zresztą nie przejmujemy się, jeśli ktoś jest na nas zły, czyjaś złość jest jego złością, nie naszą.
Chodzimy po plaży. Zaczyna padać ulewny deszcz. W tym momencie podpływa łódź, która ma nas zabrać na drugą plażę, koło mostu Poniatowskiego. Nasi rozmówcy śmieją się zaskoczeni, nie spodziewali się, że zaproponujemy im spacer odkrytą łodzią podczas ulewy. My też się nie spodziewaliśmy, poprzedniego dnia nikt nie przewidywał opadów. Sytuacja jest trochę absurdalna: płyniemy, mokniemy, jedząc kanapki i pomidory. Trudno powstrzymać się od śmiechu. – To tradycyjna polska gościnność – tłumaczymy Belgom. Kiedy wychodzimy na piasek przy moście Poniatowskiego, jesteśmy już kompletnie przemoczeni.
– Ta plaża nie ma tak pięknego widoku – mówią Belgowie.
– Ale jest centralnie położona i ma lepszy dojazd, więcej ludzi będzie mogło tu dotrzeć i zobaczyć wieloryba osobiście – tłumaczymy.
– Tak, to też jest ważne. Musicie się więc zastanowić, co jest dla was istotniejsze. Zdjęcia, które ukażą się w mediach, czy możliwość osobistego udziału ludzi.
Desperacko pragniemy się osuszyć, więc idziemy do pobliskiej kawiarni, gdzie w cieple możemy rozmawiać dalej.
– A dzieci? Jak reagują dzieci?
– To świetni odbiorcy – opowiada Bart. – Dorośli często skupiają się na ekologicznym aspekcie przekazu: kiedy widzą wieloryba wyrzuconego na brzeg, myślą przede wszystkim o ludzkiej ingerencji w środowisko naturalne, o tym, jak dużo wielorybów zostało wytępionych, rozmyślają o zmianach klimatycznych itp. Oczywiście to ważny kontekst, ale nie jedyny. Dzieci patrzą na wieloryba bez ekologicznej świadomości i zarazem bez poczucia winy. Ich doświadczenie jest bardziej pierwotne.
– To znaczy?
– Dzieci widzą zwierzę. Spotkanie z tak dużym stworzeniem jest doświadczeniem mistycznym. Widzą wieloryba, ale poza wodą, pojmują, że został wybity z naturalnego otoczenia. Zaczynają rozumieć, że jest martwy. Konfrontują się ze śmiertelnością. To silny przekaz. Zawsze kiedy morze wyrzucało na brzeg takie wielkie stworzenie, było to niezwykłe wydarzenie dla całej społeczności, wodne odmęty odsłaniały nieco ze swojej ukrytej treści. Ten dziecięcy odbiór ma w sobie trochę z tego doświadczenia.
– Oprócz tego dzieci nie boją się zadawać pytań – mówi dalej Bart. – Kiedy pokazywaliśmy wieloryba w Niemczech, mieliśmy taką sytuację, że ludzie przychodzili i patrzyli, ale o nic nie pytali; to było specyficzne dla tego kraju. Widzowie po prostu stali. Dopiero dziecko przerwało to milczenie, podeszło do aktorów, zadawało pytania. I dorośli podeszli razem z nim, wciąż się nie odzywali, ale słuchali rozmowy między dzieckiem a naszym „naukowcem”.
– A możesz powiedzieć, skąd wziął się pomysł na tę akcję artystyczną?
– Trudno mi powiedzieć – wzrusza ramionami Bart. – Przyszło mi to do głowy i uderzyła mnie potencjalna siła takiej zainscenizowanej sytuacji, mnogość znaczeń i reakcji. Opowiedziałem o tym przyjaciołom podczas sylwestra i wszyscy wybuchnęli entuzjazmem, zaczęli skandować „wieloryb, wieloryb”. I nie było już odwrotu. Nasz nieżyjący już przyjaciel, rzeźbiarz Dirk Claessens, zabrał się do pracy i zbudował pierwszego wieloryba. On też zrobił potem drugiego.