Otwieram oczy. Obok mnie czuję czyjąś obecność; odwracam głowę i patrzę w oczy Oddiemu, przesympatycznemu, nieco zwalistemu Islandczykowi. Tyle że teraz ta osoba wcale nie jest Oddiem. Kim jest? Jeszcze nie wiem. Siedzimy obok siebie na krzesłach, które w tej chwili wcale nie są krzesłami. „Oddie“ się przeciąga, więc są łóżkiem, i chyba właśnie się obudziliśmy po wspólnej nocy. Spojrzenie w oczy to ułamek sekundy, żeby się zorientować, czy jest dobrze, czy źle, czy jesteśmy zdenerowani, czy zadowoleni, czy znamy się dobrze, czy dopiero będziemy się poznawać. Czuję ciepło, widzę lekki uśmiech, więc rozluźniam się i odpowiadam podobnym uśmiechem; w spojrzeniu i chwilowym opuszczeniu wzroku zobaczyłem trochę zakłopotania, ale głównie radość. Uśmiecham się jeszcze bardziej, gładzę go (ją?) po policzku i wstaję z łóżka zrobić nam kawę. Po tych 3–4 sekundach wiadomo już wystarczająco dużo: jesteśmy u mnie po pierwszej wspólnej nocy, której chcieliśmy, a przed nami jeden z tych dziwnych i uroczych poranków, kiedy nieporadnie oswajamy przekroczone na zawsze granice, przedłużamy picie stygnącej kawy i nieśmiało myślimy, co dalej.
Akurat ten poranek kończy się po chwili – prowadząca zajęcia Mary Catherine przerywa scenę. Przybijamy z Oddiem piątkę i wracamy na swoje miejsca wśród kilkunastu koleżanek i kolegów z Sekcji 9. Jesteśmy w jednej z sal treningowych teatru iO w Chicago, w połowie pięciotygodniowego kursu improwizacji teatralnej Summer Intensive. To tydzień trzeci, podczas którego ćwiczymy granie scen dwójkowych. Jest trochę spokojniej i intymniej niż w pozostałych tygodniach, kiedy na scenie najczęściej kotłujemy się w kilka lub kilkanaście osób, tworząc z naszych ciał dziwne machiny, pejzaże, abstrakcyjne idee albo stada zwierząt.
Chicago jest mityczne. „W Chicago wszystko się zaczęło”; „Wiesz, w Chicago nawet taksówkarze improwizują…”; „No niby tak, ale dopiero w Chicago…”. Od kiedy skończyłem cykl kursów w warszawskiej Szkole Impro, wiedziałem, że do tego Chicago pojadę, bo jak się już wejdzie na tę drogę, to trudno z niej zejść. Szkoda z niej zejść! Trzeba nią iść i lecieć przez ocean, żeby dalej tarzać się po ziemi, udawać drzewa albo wczuwać się w ogień, i wprowadzać wrażliwość, mózg i ciało w nieznane rejony, wspierać innych i czuć, jak wspaniale być wspieranym, frustrować się własnymi barierami, wybaczać je sobie i je przekraczać, poznawać wspaniałe osoby z całego świata, no i śmiać się, czasem płakać, ale przede wszystkim śmiać, dużo, głośno, wyzwalająco.
Czym w ogóle jest improwizacja teatralna (w skrócie improv albo impro)? Graniem spektakli bez scenariusza, tworzeniem ich „tu i teraz”, na scenie, na oczach publiczności. Ja poznałem ją w Warszawie, jakieś trzy lata temu. Wcześniej ktoś mnie namawiał, ktoś polecał – ale byłem święcie przekonany, że to pretensjonalne i wstydliwe coś, na co absolutnie nie chcę patrzeć. Może przez nazwę, w naszym języku jakoś mickiewiczowsko napuszoną. Aż w końcu, przypadkiem i z dużą obawą, poszedłem do Klubu Komediowego na spektakl grupy Klancyk. No i było tak, jakbym połknął słońce. I chciałem go jeszcze i jeszcze więcej.
Po jakimś czasie okazało się, że ta magia – bo przy pierwszym kontakcie wrażenie magii jest mocne – ma swoje reguły, i że można tych reguł się uczyć i je ćwiczyć. I tak w końcu wylądowałem w Chicago.
A po co w ogóle uczyć się impro? Oczywiście dla przyjemności, wspólnej zabawy, śmiechu. Bo to najzabawniejszy rodzaj komedii oferujący najczystszy, spontaniczny śmiech bez domieszek ciężkich konceptów, kabaretowych stereotypów i nadmiernego schlebiania publiczności. Ale za tym wszystkim jest coś jeszcze: impro czyni z nas lepszych ludzi.
To jedna z wielu złotych myśli Dela Close’a, legendy impro i amerykańskiego teatru, zwłaszcza tego zwróconego w stronę komedii. Najaktywniejszy był mniej więcej w czasach, w których u nas działał Grotowski. I zresztą podobną do Grotowskiego roztaczał aurę i odgrywał rolę. Był guru, nałogowcem, szamanem, wychowawcą całej plejady słynnych komików, i – wraz ze swoją partnerką Charną Halpern – stworzył najbardziej znany z długich formatów impro, który nazwał Haroldem. W zarządzanym przez Charnę teatrze iO, gdzie mam zajęcia, jest „kapliczka” Dela Close’a, z głównym eksponatem – urną z jego prochami. Trochę to mistyczne, trochę zabawne, trochę absurdalne i trochę patetyczne – jak całe impro.
Ale zanim na scenie pojawił się (jeszcze żywy) Del Close, jak to zwykle bywa – najpierw stanęła na niej kobieta, a nawet dwie. Mowa o Violi Spolin i Nevie Boyd, z którą Viola współpracowała i z której doświadczeń czerpała. Częściej mówi się o Delu Closie, dlatego tym bardziej warto przypominać – matką impro była kobieta! I tak od samego początku chodziło o budowanie lepszego świata.
Zaczęło się w połowie lat 20. XX w. w Chicago. Do Stanów Zjednoczonych napływały tysiące imigrantów z całego świata. Pojawiło się – mówiąc amerykańskim językiem – wyzwanie: jak oswoić ich z Nowym Światem, zintegrować z nowym społeczeństwem, wkomponować w nową rzeczywistość? Neva Boyd i Viola Spolin, społeczniczki pracujące z dziećmi imigrantów, odkryły i rozwinęły rewolucyjnie skuteczny sposób takiej integracji. Była nim zabawa. A dokładniej – rządzące się określonymi zasadami grupowe gry, które wyzwalały w uczestnikach spontaniczność, zgadzanie się ze sobą, kooperację, pozytywność i radość. Te gry miały teatralny charakter – bo wymagały wspólnego kreowania rzeczywistości, „umawiania się na nią” i angażowania się w nią. I tak właśnie powstały gry impro, dokładnie te, w które gramy do dziś. Myśl o tych korzeniach ma dla mnie coś wzruszającego.
Dorobek Violi Spolin podjął jej syn Paul Sills, który w połowie lat 50. założył w Chicago – gdzież by indziej –pierwszą grupę impro The Compass Players. Impro z zestawu rozgrzewek i treningu przed „prawdziwym” teatrem stawało się powoli autonomiczną sztuką. Pierwszy teatr impro, słynny do dziś The Second City, powstał w 1959 r. A potem pojawił się Del Close, z jednej strony przenosząc impro w rejony komiczno-mistyczne, a z drugiej jeszcze silniej wiążąc je z prawdą i życiem. Już sam tytuł książki, którą Charna Halpern i Kim Johnson napisali na podstawie nauk mistrza – Truth in Comedy – to manifest. W impro nie ma być zabawnie – ma być prawdziwie. Komediowość i śmiech to jakby skutki uboczne bycia na scenie totalnie prawdziwym i zaangażowanym. Bo impro nie czyni nas (a przynajmniej nie przede wszystkim) ludźmi bardziej błyskotliwymi i zabawnymi. Impro czyni nas, powtórzmy to, ludźmi lepszymi.
Na YouTubie można obejrzeć całkiem sporo prezentacji z międzynarodowych TEDx-ów mniej więcej tak zatytułowanych. W Stanach warsztaty z impro dla firm to normalna rzecz o sprawdzonej skuteczności. A dla mnie impro było od początku fascynującym wsparciem terapii, jej praktyczną, a przy tym bardzo radosną gałęzią. Różnego rodzaju poblokowane emocje, które na terapii głównie analizowałem, przeżywając jednak z rzadka, na scenie mogłem w pełnej krasie, z całą mocą poprzeżywać, i to nie w dziwnej atmosferze psychodramy, ale w bezpiecznej, upajająco zabawnej formie tworzenia czegoś z innymi. Co ciekawe – impro przyciąga sporo osób wewnętrznie poblokowanych, nieśmiałych i neurotycznych, tak jakby czuły, że jest w nim jakieś lecznicze światło i nadzieja na wzmocnienie i akceptację – siebie i świata.
Dlaczego? Co takiego jest w impro, że dzięki niemu przybysze z innych kultur skutecznie integrują się w nowej ojczyźnie, wydajniej pracują korporacje, pary mniej się kłócą, a skrępowani lękiem neurotycy na imprezach nie tylko tańczą, ale i zagadują do dziewczyn?
Potęgą impro jest aktywna akceptacja, wyrażona w słynnej formule „tak i…” (która znaczy tyle: zgadzam się z tym co powiedział/a partner/ka – czyli mówię temu „tak” – i dokładam do tego coś od siebie). Różnie o mocy mówienia „tak i…” można opowiedzieć; ja napiszę o pięciu cechach dobrego improwizatora/dobrej improwizatorki, o których na Level 4 chicagowskiego kursu opowiedział nam mój ulubiony nauczyciel Matt Higbee. Każda z tych cech dotyczy impro – ale i życia, bo przecież scena to życie w soczewce, wzmocnione i intensywniejsze. Nie mówiąc już o tym – to trochę banalne, ale musi tu paść – że improwizujemy wszyscy, każdego dnia, w każdej minucie i sekundzie. Po prostu żyjąc.
Willingness
Przede wszystkim – willingness to fail. Czyli chęć, otwartość na błąd i porażkę. Koncept wspaniały i niesamowicie trudny do przyswojenia dla perfekcjonisty, który w głowie wypalony ma skrypt „wszystko albo nic, albo jesteś najlepszy/albo do niczego”. W impro tak się nie da. To po prostu nie może wychodzić doskonale. Dlatego nie ma co od siebie (i od innych) oczekiwać perfekcji, tylko dać sobie (i innym) przyzwolenie na popełnianie błędów. Na to, że czasem nie wychodzi. Że powie się coś nijakiego, nie-najbardziej-błyskotliwego-na-świecie. I bardzo dobrze! Bo dużo ważniejsze od „co” jest „jak” – a więc z zaangażowaniem, chęcią, otwartością.
Giving
No właśnie, zaangażowanie. Najczęściej w rozmowie czekamy, aż druga osoba powie swoje, żebyśmy sami mogli już pogadać. Żeby impro (i życie) było dobre, musimy dawać innym znacznie więcej. Dawać, czyli na przykład poświęcać naszą uwagę. Partnera na scenie muszę słuchać w pełnym skupieniu, żeby wychwycić z każdej kwestii wszystko, co się da. Bo to będzie paliwem dla mojej wypowiedzi. I tak dalej. Mówi się, że dobry improwizator jest jak paranoik – wszystko ma dla niego duże, ogromne znaczenie. Bo każdy gest i każde słowo mogą być dla mnie pożywką do rozwoju sceny. A jako że mam być „dający”, również ja partnerowi takiej pożywki powinienem dostarczać. Dodawać do wypowiedzi szczegóły, o które on/ona może się zaczepić. To łatwe, bo te szczegóły wypływają z wyostrzonej czujności na wszystko, co zobaczę i usłyszę. Czyli taki mindfulness w praktyce: totalna uważność na siebie (nawzajem), bycie całkowicie w tu i teraz. Według mojego innego wspaniałego nauczyciela, Jasona Shottsa, ludzie na co dzień komunikują się ze sobą w sposób tak niezaangażowany i defensywny, że wystarczy, jeśli na scenie dwie osoby rozmawiają z całkowitym zaangażowaniem i entuzjazmem, aby publiczność patrzyła na nie z przyjemnością.
Fearlessness
To chyba w ogóle najważniejsze. Może nawet nie tyle się nie bać, ile nie pozwolić, żeby strach nami kierował, krępował nasze decyzje i ruchy. Bo można się bać – i działać jakby wbrew temu. Zaczynając od pierwszego strachu przed pójściem na kurs impro. „To nie dla mnie”; „Nie nadaję się”; „Nie jestem wystarczająco dobry/a”. A potem ze strachem trzeba żyć nieustannie: każde wyjście na scenę to przełamanie strachu. Każda decyzja podejmowana na scenie to przełamanie strachu. Każde niepoddanie się krytycznemu głosowi w głowie („Ale to głupie, co robisz, zmień to natychmiast, wymyśl coś innego, inni są lepsi, nie wychodź na scenę, bo się zbłaźnisz, a jak już na niej jesteś, to natychmiast złaź!”) to przełamanie strachu. I to jest wspaniałe! Mick Napier, założyciel i szef teatru Annoyance (mnóstwo w tym Chicago teatrów impro!), napisał w swoim podręczniku, że wchodząc na scenę, zabieramy na nią 20 tys. lat naszej historii. A to jest przecież 20 tys. lat strachu i mechanizmów obronnych, wyrytych w naszych ciałach i umysłach, żeby przeżyć. Fizycznie, ale i symbolicznie – np. nie dając się ośmieszyć, nie przegrywając w dyskusji, stawiając na swoim itd. A wszystko to z lęku. I impro to jest taka cudowna, romantyczna walka o wychodzenie z cienia lęku w światło miłości. Walka o zmianę naszych lękowych skryptów, o to, żeby przestać mówić „nie”, albo „tak, ale…” – tylko zacząć mówić „tak i…”. Partnerowi, sobie, światu. („Tak, ale” jest najgorsze! Badania na temat związków wskazują, że kiedy często mówimy partnerowi „tak, ale”, np: „Pójdziemy dziś do kina?” „Tak, ale może nie dziś tylko jutro”, prawdopodobieństwo rychłego rozstania jest nawet większe, niż kiedy mówimy po prostu „nie”).
Empathy and understanding
Mówi się, że w impro trzeba się ze sobą zgadzać. Że niezgoda to zawsze blok, obniżenie energii, zahamowanie rozwoju akcji. Niby tak – ALE nie do końca. Bo gdybyśmy się ze sobą cały czas zgadzali, byłoby to przecież dziwne i na dłuższą metę nudne. Tylko żeby się nie zgadzać, najpierw trzeba się zrozumieć. Tak gra często Dave Pasquesi z duetu TJ&Dave. Słuchając postaci granej przez TJ‘a, kiwa głową, potakuje, całym sobą daje partnerowi do zrozumienia, że wie, o co mu chodzi – po czym oznajmia, że ma przeciwną opinię. I jeśli prowadzi to do konfliktu, jest on ciekawy dla publiczności, bo oparty na wspólnej platformie, głębszej zgodzie i wzajemnym zrozumieniu. Wtedy nie jest to po prostu jałowe przerzucanie się z góry ustalonymi opiniami, w całkowitym zamknięciu na zdanie drugiej osoby. Brzmi jak coś, co bardzo przydałoby się nam w życiu, w polityce, na Facebooku? No pewnie. Jak wszystko w impro.
Believe
W momentach uniesień czułem, że impro to nowa ewangelia, więc trudno, żeby zabrakło tu elementu wiary. To przede wszystkim wiara w to, co robisz. Kiedy robisz coś na scenie, tworzysz jakąś rzeczywistość, udajesz drzewo w magicznym lesie, uwierz w to i wierz, że robisz to dobrze – wtedy publiczność zobaczy gadające drzewo. Jeśli zwątpisz, publiczność zobaczy wątpiącego ciebie. Ta wiara niesamowicie się opłaca – ja najbardziej lubię te momenty, kiedy tak wierzę w postać, którą przez tych kilka minut jestem, że ona jak gdyby sama przeze mnie mówi, zaskakuje mnie swoimi słowami, emocjami, gestami. No i – wracając do nauk Matta Higbeego – wierz w to, że już jesteś świetnym improwizatorem. Wyobraź sobie siebie za 10 lat – jak chciałbyś się zachowywać i jak grać. I zacznij to robić teraz, nie odkładając tego na potem. Fake it until you make it – uważam, że ta zasada jest wspaniała i daje bardzo dobre rezultaty!
Kiedy te cechy zagrają razem na scenie, wsparte jeszcze doświadczeniem – rodzi się magia. Są improwizatorzy i grupy, takie jak trio Sand, duet Molly ze wspaniałą Susan Messing, wspomniany już Klancyk czy Hurt Luster, które powalają na kolana. Ale tej magii można doświadczyć już na pierwszych zajęciach z impro. Bo to sztuka bardzo demokratyczna i samorozwojowa. I często przełamanie jakiejś swojej małej-wielkiej, osobistej bariery (NIGDY nie zagram postaci, która mówi takim głupim głosem!) może dać dużo więcej niż zobaczenie na scenie najbardziej niesamowitego spektaklu na świecie.
Oczywiście żadne zasady nie zastąpią praktyki. I żaden opis nie odda tej żywej, spontanicznej, grupowej energii, która wytwarza się na scenie podczas grania. Dlatego bardzo polecam wyprawę na jedną ze scen, które rozrastają się teraz w Polsce w imponującym tempie. W samej Warszawie są już dwa miejsca – Klub Komediowy i Resort Komedii – gdzie spektakle impro grane są (prawie) codziennie. A jako że Del Close wzywał swoich uczniów, aby traktować widownię jak poetów i geniuszów – widownia może liczyć na co najmniej próbę takiego traktowania (jakże innego od tego, które znamy z telewizyjnych kabaretów). Przygodę z impro można też zacząć w Internecie, gdzie dostępne są wszystkie sezony kultowego show Whose Line Is It Anyway? opartego na krótkich grach i… amerykańskim poczuciu humoru. No a potem, wiadomo – warsztaty, dla dzieci i dorosłych! Gdyby takie warsztaty były obowiązkowym przedmiotem w szkołach, mielibyśmy wokół siebie i w sobie dużo więcej akceptacji, tolerancji, zrozumienia, odwagi –i patrzylibyśmy sobie dużo częściej w oczy.