Otwieram oczy. Obok mnie czuję czyjąś obecność; odwracam głowę i patrzę w oczy Oddiemu, przesympatycznemu, nieco zwalistemu Islandczykowi. Tyle że teraz ta osoba wcale nie jest Oddiem. Kim jest? Jeszcze nie wiem. Siedzimy obok siebie na krzesłach, które w tej chwili wcale nie są krzesłami. „Oddie“ się przeciąga, więc są łóżkiem, i chyba właśnie się obudziliśmy po wspólnej nocy. Spojrzenie w oczy to ułamek sekundy, żeby się zorientować, czy jest dobrze, czy źle, czy jesteśmy zdenerowani, czy zadowoleni, czy znamy się dobrze, czy dopiero będziemy się poznawać. Czuję ciepło, widzę lekki uśmiech, więc rozluźniam się i odpowiadam podobnym uśmiechem; w spojrzeniu i chwilowym opuszczeniu wzroku zobaczyłem trochę zakłopotania, ale głównie radość. Uśmiecham się jeszcze bardziej, gładzę go (ją?) po policzku i wstaję z łóżka zrobić nam kawę. Po tych 3–4 sekundach wiadomo już wystarczająco dużo: jesteśmy u mnie po pierwszej wspólnej nocy, której chcieliśmy, a przed nami jeden z tych dziwnych i uroczych poranków, kiedy nieporadnie oswajamy przekroczone na zawsze granice, przedłużamy picie stygnącej kawy i nieśmiało myślimy, co dalej.
Akurat ten poranek kończy się po chwili – prowadząca zajęcia Mary Catherine przerywa scenę. Przybijamy z Oddiem piątkę i wracamy na swoje miejsca wśród kilkunastu koleżanek i kolegów z Sekcji 9. Jesteśmy w jednej z sal treningowych teatru iO w Chicago, w połowie pięciotygodniowego kursu improwizacji teatralnej Summer Intensive. To tydzień trzeci, podczas