
To miała być przyjemna przejażdżka, uwielbiał jazdę na motorze. Ale gdy już pędził aleją przez miasto, nagle ta kobieta na drodze, huk, ciemność, a potem podbiegający przechodnie, ból, karetka, szpital. Gdy rozpaliła go gorączka, pojawiły się majaki. Poczuł odrażającą woń bagniska, dysząc, przyczajony w gęstwinie, z lękiem nasłuchiwał w ciemnościach. Był Motekiem ściganym przez Azteków, nic niezwykłego, trwała przecież kwietna wojna. Spojrzał na swoje ramię, podwieszone na wyciągu, całe w gipsie. Wymienił kilka słów z sąsiadem, popatrzył na okna. Mimo szeptanej „modlitwy kukurydzy” nie zdołał uciec. Co gorsza, po pojmaniu, zerwano mu z szyi amulet. Znowu przebudzenie, spokojne oddechy pacjentów z sąsiednich łóżek, brak bólu, rozkosz kilku łyków wody mineralnej, ktoś przyniósł butelkę i postawił przy łóżku. Leżał związany na kamiennych płytach, czuł ich chłód w plecach. Wreszcie przybiegli, unieśli go, rozpoczęła się ostatnia podróż w wykutym w skale korytarzu. Niedługo przyjdzie świt, sala szpitalna przynosiła ulgę. Zaśnie zdrowym nadrannym snem, wolnym od majaków. Chciał chwycić butelkę, ale nie sięgnął, niskie skalne sklepienie umykało sprzed oczu, urwało się, nieśli go już po schodach, na szczyt, a on wpatrywał się w gwiazdy.