Spacerując zatłoczonymi ulicami Stambułu, drogami prowadzącymi do Hagii Sophii i placu z egipskim obeliskiem, poczułem nagle, że mam dość turystów. Zapragnąłem ujrzeć miasto autentyczne, popatrzeć na jego mieszkańców w ich trudach codziennego życia. Przebiłem się przez tłum i zszedłem do węższych uliczek. Gęstość szyldów i neonów zmalała. Spotkałem siedzącego derwisza grającego na flecie. Moje rosnące podekscytowanie przerwał głos roześmianego taksówkarza informujący mnie, że derwisz to marny, opłacony aktor. Poszedłem dalej. Znalazłem się w ciemnej uliczce, z której emanowało to, co Orhan Pamuk nazywał hüzün: tęsknotą za Bogiem. Nastrój hüzün udzielił się i mnie, poczułem czar Orientu. Nagle dostrzegłem w półmroku postać, która gestem przywołała mnie do siebie. Człowiek od razu wyjaśnił mi, że ta ponura uliczka została pomyślana przez architektów jako ponura właśnie po to, by tacy turyści jak ja odnieśli wrażenie, że zbaczają z utartej ścieżki i widzą rzeczywisty Stambuł. Była to jednak tylko atrapa – odpowiedź na europejskie marzenia o „tajemniczym Oriencie”. Mój informator pocieszył mnie propozycją udania się do pewnego miejsca, gdzie odnajdę Stambuł, którego szukam, gdzie poznam smak prawdziwej baklawy oraz poczuję zapach autentycznej fajki. Zgodziłem się, ale nagle coś wzbudziło moją czujność – głos przewodnika wydał mi się dziwnie metaliczny. Bezczelnie poświeciłem mu latarką w twarz. Okazało się, że mój informator nie był dumnym dziedzicem imperium osmańskiego. Nie był Turkiem. Nie był nawet człowiekiem. Był robotem. Poddałem się i wróciłem do wypełnionych turystami ulic. Otuchy dodawał mi fakt, że w tej fikcji przynajmniej wszyscy jesteśmy razem.