Jakkolwiek zabrzmi to kontrowersyjnie, dla starych sopocian nie jest właściwie żadną tajemnicą, że w ich mieście składa się ofiary z ludzi. Choć z początku w to nie wierzyłem, dzięki koneksjom rodzinnym udało mi się ujrzeć taki rytuał na własne oczy, i to kilkakrotnie. Na ofiarę zawsze wybiera się turystę; obrzęd jest odprawiany w nocy na – a jakże – Łysej Górze. Pijaną ofiarę prowadzi się na czele pochodu. W procesji biorą udział setki osób mamroczących coś pod nosem (wiele z nich to tzw. ludzie kultury, bywalcy SPATiF-u itp.). Niekiedy w tłumie można spotkać jakieś znane osobistości z Gdyni czy Gdańska.
Myślę, że to zjawisko zasadniczo potwierdza teorię francuskiego antropologa René Girarda: zrytualizowana przemoc rozładowuje sopockie napięcia społeczne wywołane krótkowzroczną polityką miasta. Wprowadzeniu ofiary na szczyt towarzyszy mieszanina lęku i podniecenia; krzyki osiągają najwyższe natężenie, gdy kapłan trzyma w rękach jeszcze bijące serce turysty. Inaczej jednak niż u Azteków serca nie składa się na ołtarzu jakiegoś bóstwa, a ciała nie zjada. Zwłoki po prostu zostawia się w lesie.
Chwilę później nadchodzi poczucie wyczerpania i ogromnej ulgi. Sopocianie odzyskują zmysły i powracają do swoich domów. Wyraźnie widać, że mają lepsze humory, poruszają się lekko.
Kinematografia nadal widowiskowo eksploatuje motyw składania ofiar z ludzi w kulturach Mezoameryki – aż chciałoby się obejrzeć na wielkim ekranie coś podobnego o rodzimych zwyczajach.