Udałem się na jedną z Wysp Salomona, zamieszkiwaną przez niezwykle flegmatyczną społeczność, o której wiele czytałem w pismach katolickich misjonarzy. Według tych autorów byli to głównie emigranci z Indii, Chin i Japonii.
Nie mogę powiedzieć, by lud ten przyjął mnie niechętnie w swojej wiosce. Żeby okazać niechęć, trzeba dysponować pewną wolą, a ci ludzie jej nie mieli. Byłem im obojętny. Zauważyłem jednak, że nie jest to brak woli chorobliwy, tylko świadomy i niejako wypracowany. Ludzie ci siedzieli i nic nie robili. Odniosłem jednak wrażenie, że w kilku przypadkach był to brak energii udawany. Wreszcie znalazłem jednego człowieka, który znał angielski i któremu zachciało się opowiedzieć trochę więcej o swej dziwacznej kulturze.
– Ten tam to były instruktor jogi – powiedział, wskazując na mężczyznę siedzącego pod drzewem kokosowym. – Tamten to trener personalny i dietetyk. Tamta to mistrzyni zen.
– Jak to? – zapytałem zdziwiony. – Czy te dyscypliny nie powinny dawać szczęścia i tryskającego zdrowia?
– Oczywiście, że powinny, ale my z nich zrezygnowaliśmy w wyniku buntu. Duchowość stała się zbyt popularna i zbyt skomercjalizowana przez rynek. Dlatego już nie czytamy Alana Wattsa, teraz tylko Baudelaire’a. Fatalnie się odżywiamy, palimy papierosy i zakochujemy bez sensu, aby cierpieć. Dopiero wśród naszych potomków będą mogli narodzić się prawdziwi jogini i święci, dopiero z nich spontanicznie narodzi się szczęście – w opozycji do naszego nieszczęścia.
Spojrzałem innym okiem na mieszkańców tej wyspy i uderzyła mnie wielkość ich przedsięwzięcia. Otrzymałem lekcję zdumiewającej dalekowzroczności, której nigdy nie zapomnę.