O tym, że genialne hipotezy przychodzą nocą, że chemiczno-fizyczna forma ludzkości już się przeżyła oraz jak spotkać kobietę swojego życia w toalecie, opowiada słynny brytyjski biolog i ekolog James Lovelock.
W lipcu 2019 r. James Lovelock skończył 100 lat. Jest jednym z najważniejszych naukowców naszej epoki. Podczas drugiej wojny światowej pracował dla brytyjskiego rządu, później pomagał NASA przy programie Viking mającym na celu wysłanie próbników na Marsa. Właśnie tamto doświadczenie zainspirowało go do stworzenia hipotezy Gai zakładającej, że Ziemia jest samoregulującym się systemem, którego elementy są ze sobą powiązane silnie i na rozmaite sposoby. W nowej książce Novacene: The Coming Age of Hyperintelligence (Nowocen: nadchodząca era hiperinteligencji) Lovelock pisze, że antropocen – epoka dominacji człowieka na naszej planecie – dobiega końca i wkrótce nadejdzie czas nowych, superinteligentnych istot.
Gaia Vince: Dziękuję za kawę i za… hmm, spodek z lodem.
James Lovelock: Jest po to, żeby dało się ją wypić. Kostka lodu studzi kawę 80 razy skuteczniej niż taka sama objętościowo porcja wody o temperaturze zera stopni.
Naukowiec do szpiku kości. Skąd wzięło się Pańskie zainteresowanie nauką i rozwiązywaniem problemów?
Mój tata był łowcą-zbieraczem i dzięki niemu poznałem ekologię. Zabierał mnie na wędrówki, znał lęgowiska wszystkich ptaków, nazwy i siedliska zwierząt, roślin i owadów. Zapewnił mi świetną szkołę w zakresie środowiska naturalnego.
Łowca-zbieracz w Wielkiej Brytanii? Nie jest Pan przecież aż tak stary! Czy tamte wędrówki zrobiły z Pana ekologa?
Nie! Akademicka ekologia kojarzy mi się z naukowcami, przeważnie mieszkającymi w miastach, którzy mają bardzo ściśle określone poglądy na temat tego, jak powinien być urządzony świat naturalny. Moje podejście jest znacznie swobodniejsze. Przyjmuję rzeczywistość taką, jaka jest. Zajmowanie się środowiskiem daje mi mnóstwo szczęścia.
Jest Pan niekiedy bardzo krytykowany za niektóre przekonania, choćby za to, że opowiada się Pan po stronie energii atomowej.
Owszem, ale proszę się zastanowić: większość fortun w tym kraju została zbudowana dzięki paliwom kopalnym. Przemysł paliw kopalnych prawdopodobnie wydaje ogromne pieniądze na antyatomową propagandę.
A więc Pańskim zdaniem argumenty przeciwko energii atomowej są zmanipulowane?
W bardzo dużym stopniu. Energia atomowa jest wręcz nieprawdopodobnie bezpieczna, poza tym bezustannie się ją rozwija. Obecnie trwają prace nad wykorzystaniem toru zamiast uranu. W przypadku tego pierwiastka nie ma wręcz możliwości, by reakcja łańcuchowa wymknęła się spod kontroli i by wydarzyło się coś niepożądanego.
W jaki sposób ubogi chłopak z południowego Londynu został jednym z najważniejszych naukowców naszych czasów?
Moja ciotka wyszła za mąż za jednego z Leakeyów [chodzi o Hugona Leakeya, spokrewnionego ze słynnym antropologiem Louisem Leakeyem – przyp. tłum.]. Dzięki temu zapisano mnie na lekcje wymowy, żebym mógł pozbyć się pospolitego akcentu. Nie było mnie stać na czesne uniwersyteckie, więc zacząłem staż w pewnej firmie i mój szef opłacił mi wieczorowe studia w Birkbeck College.
Miał Pan 20 lat, kiedy wybuchła wojna. Czy walczył Pan na froncie?
Nie. Wielka Brytania zaprzęgła wszystkich naukowców do pracy. Uczestniczyłem w najróżniejszych dziwacznych projektach i eksperymentach, o których nadal nie wolno mi mówić. Wszystko to było bardzo interesujące, ale zdarzały się naprawdę szalone pomysły. Na przykład podpalono morze u wybrzeży Studland w Dorset, bo Churchill uważał, że w ten sposób wystraszy się Niemców. Wylewano ogromne ilości benzyny na powierzchnię oceanu, choć w tamtym czasie ledwo wystarczało jej dla myśliwców.
Po wojnie robił Pan dość niesamowite rzeczy w Narodowym Instytucie Badań Medycznych w Mill Hill w Londynie.
Moja główna praca polegała na zamrażaniu zwierząt, a następnie przywracaniu ich do życia i testowaniu różnych technik resuscytacji. Odkryłem, że aby zwierzę długo wytrzymało w stanie głębokiego ochłodzenia, musi mieć określoną kombinację kwasów tłuszczowych we krwi. Chomiki dobrze spełniały ten warunek, musieliśmy jednak dowieść mojej tezy. Archer Martin, który miał pracownię dwa piętra od mojej, wynalazł właśnie chromatograf gazowy pozwalający analizować kwasy w tkance tłuszczowej zwierzęcia. Zaniosłem mu moją próbkę, ale powiedział, że potrzebuje sto razy więcej. Oznaczałoby to masową rzeź chomików. Byłem zrozpaczony. Ale wtedy Martin dodał: „Chyba że wynajdziesz dla nas bardziej czuły detektor”. No więc zbudowałem taki detektor w ciągu dwóch tygodni, dzięki czemu chromatograf gazowy trafił na rynek, a instytut zarobił sporo pieniędzy.
A Pan przeniósł się do Kalifornii…
Pewnego ranka w 1961 r. znalazłem na biurku list od kierownika Wydziału Operacji Lotów Kosmicznych NASA. Chciał, żebym przyjechał i pomógł w projektowaniu sprzętu, który zostanie wysłany na Księżyc i na Marsa w celu badania tamtejszych gleb pod kątem obecności żywych istot. Dysponowali tylko małą rakietą Pioneer 1 zużywającą niewiele paliwa, a ja zbudowałem właśnie najczulszy detektor chemiczny na świecie. Miał zaledwie kilka cali wielkości i potrzebował niewiele mocy. Parę watów wystarczało, żeby wysłał sygnał z Marsa na Ziemię.
Jak pracowało się w NASA w początkach jej istnienia?
Było cudownie, ale rozczarowali mnie tamtejsi biolodzy. Zupełnie nie rozumieli, czego powinni szukać. Podpadłem szefowi, bo osłabiałem ich morale. Zapytał mnie: „A czego pan by szukał, gdyby chciał pan znaleźć życie na Marsie?”. Bez chwili namysłu odparłem, że szukałbym redukcji entropii. Wybuchnął śmiechem i dał mi dwa dni na opracowanie praktycznego eksperymentu pozwalającego ustalić, czy na Marsie są żywe istoty. Od tego miało zależeć moje dalsze zatrudnienie.
Redukcja entropii oznacza wzrost złożoności – zakłada, że życie tworzy porządek. Tylko jak chciał Pan to mierzyć?
Leżałem wieczorem w łóżku i nagle mnie olśniło: wystarczy przebadać atmosferę Marsa. Jeśli są tam gazy reagujące ze sobą nawzajem, oznacza to niską entropię.
Bo w przeciwnym razie osiągnęłyby stan równowagi świadczący o podwyższonej entropii?
Dokładnie tak. Szef bardzo się zapalił, bo oto mieliśmy prawdziwy, praktyczny eksperyment możliwy do przeprowadzenia. Ostatecznie stał się on elementem misji Vikinga. Kiedy teraz patrzę w niebo i widzę Marsa, to wiem, że są tam dwa moje urządzenia, dzięki którym wykazano, iż na tej planecie nie istnieje życie.
Czy właśnie to doprowadziło Pana do hipotezy, że Ziemia to samoregulujący się żywy organizm?
Tak, ponieważ poziom tlenu w naszej atmosferze jest zdecydowanie zbyt wysoki – to ogromna, wręcz bezsensowna redukcja entropii. Jeśli natomiast uznać Ziemię za system wytwarzający materię organiczną i uwalniający tlen do atmosfery, przez co powstaje wybuchowa mieszanka oraz energia, która następnie trafia do żywych istot…
…wszystko to można potraktować jako olbrzymi superorganizm. Skąd wziął Pan nazwę dla tej teorii?
Moim sąsiadem i przyjacielem był pisarz William Golding, który niegdyś studiował fizykę na Oksfordzie i bardzo interesował się kosmosem. Powiedział: „Jeśli chcesz ogłosić wielką teorię dotyczącą planet, musisz znaleźć dla niej porządną nazwę. Proponuję: Gaja”.
Fenomenalna nazwa.
W pierwszej chwili byłem zdziwiony: przesłyszałem się i myślałem, że powiedział „gyre” [ruch wirowy – przyp. tłum.], bo akurat rozmawialiśmy o różnych formach spirali. Ale oczywiście chodziło mu o grecką boginię. Nazwa się przyjęła. Biolodzy jej nienawidzili, Amerykanie zresztą też, ale większość europejskich geofizyków ją polubiła.
Czy jako niezależnemu naukowcowi było Panu trudniej?
NASA doradziła mi, żebym został podwykonawcą, bo w ten sposób mogłem zarobić więcej pieniędzy. Nie miałem jednak żadnej afiliacji instytucjonalnej i nie mogłem publikować artykułów. Pierwszy tekst na temat redukcji entropii, który napisałem dla NASA, wysłałem do czasopisma „Nature”. Wcześniej, kiedy pracowałem w Mill Hill, „Nature” publikowało moje teksty bez najmniejszych problemów. Tym razem jednak zwrócili maszynopis. „Nie przyjmujemy tekstów nadesłanych z adresu domowego, przeważnie piszą je wariaci”. Mój przyjaciel, cybernetyk z University of Reading, zaproponował, żebym został tam wizytującym profesorem. Wtedy przyjęli mój tekst. Był to pierwszy napisany w Wielkiej Brytanii artykuł naukowy poświęcony badaniu innych planet.
Hipotezę Gai ogłosił Pan cztery dekady temu. W tym czasie koncepcja wzajemnie powiązanych ziemskich systemów weszła do mainstreamu. Obecnie rosną obawy co do wpływu ludzi na te ogólnoplanetarne systemy i co do antropocenu, epoki człowieka.
Uważam, że zmierzamy ku postantropocenowi: ku nowocenowi. Chemiczno-fizyczna forma ludzkości już się przeżyła. Pobawiliśmy się planetą, a teraz czeka nas przejście ku nowemu systemowi [ku przyszłemu gatunkowi] opartemu na cybernetyce. Będzie on działać nawet 10 tysięcy razy szybciej niż my, otworzą się więc przed nim nowe możliwości.
Czy my i reszta świata przyrody przetrwamy u boku tych cyborgów*?
Świat biologiczny zapewne nie zniknie w całości, ale będzie miał mniej fundamentalne znaczenie. Ludzie zakładają automatycznie, że oznacza to kres człowieka. Oczywisty nonsens. Jesteśmy istotami szybszymi i bardziej zaawansowanymi niż rośliny, a przecież te nie zniknęły, kiedy się pojawiliśmy. Przeciwnie, bardzo lubimy się nimi otaczać. Potrafię więc wyobrazić sobie cyborgi, stojące przy bramie i patrzące na ludzi…
Kiedy zacznie się nowocen?
Nie jestem pewien, być może już się zaczął.
Ma Pan jedenaścioro wnuków. Zapewne będą żyły na o wiele gorętszej planecie. Czy sądzi Pan, że zdołają to przetrwać?
Jeśli pojawią się systemy nowocenu, będą one potrafiły myśleć co najmniej 10 tysięcy razy szybciej od nas – a może nawet milion razy szybciej. Nie mam żadnych wątpliwości co do przetrwania. Proszę spojrzeć, co osiągnęliśmy, zwiększając naszą inteligencję. Może zabrzmi to trochę religijnie, ale sądzę, że życie – czyli głównie my oraz inne stworzenia ziemskie – nieustannie próbuje sobie jakoś radzić we wszechświecie. Musimy więc po prostu zaczekać i zobaczyć, co się wydarzy.
Czyli jest Pan fatalistą?
Można tak powiedzieć.
Przez 100 lat oglądał Pan przemiany Ziemi, przemiany ludzkości. A co z Panem? Czy zmienił się Pan jako człowiek?
Musiałaby pani zapytać Sandy. Wciąż jesteśmy razem. To niesamowita historia: poznałem ją w Blenheim Palace, ale nie zamieniliśmy prawie ani słowa. Ostatniego dnia pobytu wracałem właśnie z jednej z tamtejszych wspaniałych toalet i zobaczyłem Sandy. Stała z grupą innych kobiet. Odwróciła się, spojrzała na mnie, ja spojrzałem na nią, po czym po prostu bez słowa się objęliśmy. I to wszystko**.
O rany! No tak, teraz zaczynam rozumieć Pański fatalizm.
Przez cały czas po prostu radośnie płynąłem z prądem, przeprowadzałem doświadczenia i uzyskiwałem wyniki. Przeważnie dokładnie takie, jakich chciałem. Wyszło z tego dobre życie. Może nieszczególnie imponujące pod względem finansowym, ale na pewno dobre.
* Zdaniem Lovelocka nowi władcy Ziemi będą istotami biologicznymi, tylko myślącymi wielokrotnie szybciej niż my, a to dzięki zrezygnowaniu ze słabego ogniwa – neuronów. Lovelock wyobraża je sobie również jako byty raczej efemeryczne, być może przezroczyste. Do ludzi cyborgi będą miały zapewne taki sam stosunek, jaki my dziś mamy do roślin albo zwierząt domowych – będą lubiły się nimi otaczać [przyp. red.].
** James Lovelock miał wtedy 73 lata.
Tekst ukazał się 24 lipca 2019 r. w „New Scientist”.