Smutki uboczne – 2/2017
i
ilustracja: Kazimierz Wiśniak
Rozmaitości

Smutki uboczne – 2/2017

Piotr Stankiewicz
Czyta się 12 minut

Czy dopadł cię kiedyś lęk, że najlepsze lata twojego życia przyszły zbyt wcześnie? A może nieobca jest ci gorycz towarzysząca uświadomieniu sobie, że eksperci i rozmaici mędrcy wcale nie są szczególnie mądrzejsi od ciebie?

Język wyznacza horyzont naszego świata… Tak, ale przecież nie do końca. Owszem, najpewniej i najbezpieczniej czujemy się tam, gdzie mamy dobrze znane słowa i pojęcia, gdzie umiemy nazwać to, co czujemy. Tam słowa są świetną pomocą i przysługą. Często mogą nas nawet prowadzić, mimo że sami nie do końca wiemy, co chcemy powiedzieć, więc zdajemy się na zbawienny potok słów – wiedzą o tym autorzy strumieni świadomości, rapowych rymów, a także wszys­cy ci, którzy musieli się tłumaczyć, ­że „wcale nie mieli tego na myśli” i „wcale nie chcieli tego powiedzieć”.

Bywa jednak i odwrotnie. Czasem za wyznaczonym przez język horyzontem przetaczają się i szumią dalekie burze, których dobrze usłyszeć i przyswoić sobie nie potrafimy – właśnie ze względu na brak odpowiednich słów. Bywa, że drzemią w nas domysły, intuicje i przeczucia, które mrowią wyraźnie pod skórą, ale nie znajdują sobie ujścia – ze względu na brak słów. To jest tradycyjne pole do popisu dla poetów, próbujących niewyrażalne nazwać, ale też domorosłych słowotwórców, takich jak niżej podpisany.

Proponuję Państwu garść słów, które nie istnieją, ale istnieć powinny, bo nazywają ważne uczucia, które dotąd nie doczekały się swoich nazw. Wszystkie te pojęcia wymyśliłem sam, ale nie ja wpadłem na pomysł takiego słowotwórstwa, lecz John Koenig, autor internetowego Dictionary of Obscure Sorrows, w którego stylu i konwencji poniższy zestaw jest utrzymany.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Prephobia – lęk, że nasze najlepsze lata wypadły za wcześnie w życiu i że dzisiaj nic nie mamy z tego i nikogo nie obchodzi, że na studiach pisaliśmy świetne porno-fraszki, a w liceum wymiataliśmy na olimpiadach przedmiotowych. I że najlepiej z całego gimnazjum graliśmy w unihokeja.

Arbini – słodkie poznawczo, a gorzkie życiowo poczucie, że cały świat ludzki jest tak szalenie subiektywny, że zasięganie rady u kogokolwiek nie ma żadnego sensu. Jeśli przepytamy w jakiejś sprawie 10 osób, to, średnio biorąc, dwie powiedzą, że rewelacja, cztery, że nie, cztery, że miękko tak, a dwie, że to byłby katastrofalny błąd. I niezależnie od tego, jak wielu i jak znaczących ludzi znamy, z iloma ekspertami skonsultujemy problem – wciąż wiemy to samo, co wiedzieliśmy, zanim porozmawialiśmy z kimkolwiek.

Solá – rodzaj rozczarowania, jakiego doznajemy w znajomościach zawieranych online. W bezkresie sieci znajdujemy kogoś, kto w tym jednym i ważnym dla nas temacie wydaje się absolutnie bratnią duszą, rozumie nas jak nikt inny, a potem boleśnie się okazuje, że nie potrafimy się dogadać w najgłupszych rzeczach codziennych i zwykłych. I nie ma w tym nic dziwnego: przecież to jest człowiek z Internetu, z którym nic nas nie łączy, poza jedną niteczką porozumienia. I to była oczywiście nasza wina, że sobie za wiele założyliśmy. Ale rozczarowanie pozostaje.

Oblinga – frustracja, która pojawia się, kiedy jedno z naszych osobistych urządzeń, bez których jesteśmy jak bez ręki, przestaje sprawnie działać. Ważne: oblinga nie dotyczy gadżeciarzy i koderów, czyli generalnie tych z nas, którzy z racji pasji czy zawodu wymiatają w nowych technologiach. Nie dotyczy też tych, dla których ambicją i sensem życia jest dłubanie w tabletach i telefonach, sprawdzanie update’ów i ściąganie trzeciego antywirusa. Oblinga dotyka tylko technologicznych normalsów, którzy chcą, żeby działało i żeby nie było problemów. I dopóki działa, jest bardzo miło, ale kiedy działać przestaje – stajemy nagle oko w oko z dziwaczną przepaścią, w której najprostsze rzeczy stają się problemem, a bliźni wzruszają ramionami i mówią: „u mnie działa”. Ogarnięcie tematu może zająć mnóstwo czasu (np. tydzień) i pochłonąć nieprzewidywalną ilość pieniędzy, więc niepokojąco kusząca wydaje się alternatywa, żeby machnąć ręką i zacząć od nowa, tracąc wszystkie kontakty, zdjęcia z ostatnich lat i inne bezcenno-bezwartościowe rzeczy, które nosiliśmy w telefonie.

Lag de lang – specyficzna bezsilność, którą czujemy, obserwując, jak się zmienia język. Pamiętamy czasy, kiedy słowo „islamista” oznaczało „znawcę islamu”, a nie „islamskiego ekstremistę”. Wiemy, że kiedyś mówiło się po polsku „programować”, a nie „kodować”. Wiemy, że kiedyś się bilety po prostu kupowało, a nie „bukowało”. Ale ledwie się tego nauczyliśmy, język już zdążył się zmienić. Możemy albo dostosować się i czuć się trochę głupio, albo stać się starymi ludźmi, którzy pomstują na świat, że się zmienia (i poczuć się jeszcze głupiej). Czujemy się oszukani. Włożyliśmy w to pracę, jak nam kazano, zadbaliśmy, żeby dobrze znać język ojczysty… a tu nagle cała ta wiedza stała się nieprzydatna i nikomu niepotrzebna.

Ninetinga vulgaris – smutek miejsc i ludzi, którzy utkwili we wczesnej polskiej posttransformacji i bezapelacyjnie czuć od nich, że już się stamtąd nie ruszą. Miało być progresywnie i na bogato, z przytupem i z ozdobnikiem, a wyszło zwykłe przypudrowanie rzeczywistości, które się przedawniło, zanim farba wyschła do końca. A najsmutniejsze, że tak wcale być nie musiało, bo tam ewidentnie drzemał potencjał, tętniła możliwość. Ale nie trafiły w swój czas, to czas je trafił. I wszelkie możliwości się rozpłynęły, wsiąkły w świat. Z zewnątrz odnowiony hotel, w którym się oszczędza na ogrzewaniu, a korytarzami wieje nuda, bo wiadomo, że nic się już tam nie wydarzy.

Prim nihili – kiedy uświadamiamy sobie, że wszelka merytokracja jest iluzją i że ludzie, którzy podejmują decyzje, nie są dużo mądrzejsi od nas, a ich zdanie liczy się tylko dlatego, że siedzą tam, gdzie siedzą. I że wszelki sukces nas, codziennych zabiegaczy, zależy przede wszystkim od loterii wstrzelenia się (bądź nie) w gusta osoby na stanowisku.

Öowe – radość z euforii, z poczucia sprawczości, z tego, że idziemy do przodu i że yes we can, pomieszana z gorzką świadomością, że ta radość jest krótkotrwała i że już widać jej koniec, a najdalej jutro rozpłynie się zupełnie w magmie codzienności, w beznadziejnym wyrywaniu chwastów, zza których nie widać naszych wielkich celów i chwil radości.

ilustracja: Kazimierz Wiśniak
ilustracja: Kazimierz Wiśniak

Trixia – kiedy ktoś, kogo regularnie widujemy, wyjeżdża na jakiś czas, a później zjawia się z powrotem jakby nigdy nic, mimochodem tylko wspominając, że był w Berlinie, Birmingham czy w Burkina Faso. To jest taki mały, niewypowiedziany skandal, że ta osoba nie przyszła nam powiedzieć, że wyjeżdża, cieszyć się z nami, planować, tylko tak po prostu zniknęła, a potem znów się pojawiła, ot tak po prostu, jak gdyby nigdzie nie wyjeżdżała. Trixia to przypomnienie, że inni ludzie są już od dawna niezależni od nas, no i że wszystko tak potaniało w dorosłym życiu, że wszystkie te fascynujące i egzotyczne nazwy stały się zwyczajne, tak na wyciągnięcie ręki, że nawet nie warto wspominać, że się ich dotknęło.

Estis – kiedy ktoś, kogo spotykamy po raz pierwszy, zguglował sobie nas przed spotkaniem i zaraz na początku rozmowy – tylko po to, żeby pokazać, że zrobił ten research – wyciąga nam coś, o czym już nie pamiętaliśmy i nie wiedzieliśmy nawet, że jest w sieci, coś, co nawet nie jest obraźliwe czy ośmieszające, ale zwyczajnie nie chcieliśmy zaczynać znajomości od tłumaczenia się z czegoś, czego już dawno nie uznajemy za istotną część siebie.

Tenettía – kiedy nauczymy mamę obsługi nowego urządzenia czy aplikacji, długo przełamując jej opór tłumaczeniami, że proste, wygodne i użyteczne, a to się wykrzacza już następnego dnia. I stoimy, i rośnie nam garb od ciężaru, jaki na nas zawisł, bo z jednej strony byśmy chcieli mamę nauczyć tego nowego świata, a z drugiej ją przed nim uchronić.

Prifois – kiedy kupujemy swojemu dziecku pierwszego smartfona z dostępem do Internetu i tym samym nieodwołalnie tracimy nad nim kontrolę i wypuszczamy je – nieprzygotowane, niegotowe, niepewne – w obcy i niezmierzony świat, fascynujący i niebezpieczny, w starciu z którym nasz rodzicielski autorytet będzie nieodwołalnie malał. Nie ma żadnych zasad ani wskazówek, jak się zachować w tej sytuacji, na co pozwolić, a czego zabraniać, bo Internet jest tak rozpaczliwie nowym wynalazkiem, że ludzkość wciąż nie może tego nadgonić. I bardzo nie chcemy, żeby to akurat nasze dziecko się na tym sparzyło, ale i tak robimy dobrą minę do złej gry, dlatego że nie ma innego wyjścia i dlatego że na tym polega rodzicielstwo.

Exos – moment, w którym stajemy się starsi, niż nasi rodzice byli w chwili śmierci. Moment, w którym wchodzimy na tę część szlaku, której oni nie przetarli. Raz jeszcze stajemy się czymś nowym w historii naszej rodziny, jesteśmy już tam, gdzie oni nigdy nie dotarli. I mimo że nie jest to ani nasza zasługa, ani ich wina, tak chętnie byśmy przecież z nimi porozmawiali i wymienili te nieprzystawalne doświadczenia.

Tristeme – uczucie dojmującej lichości własnej, które ogarnia nas wtedy, kiedy wychodzimy z dotychczasowych kolein naszego życia, z tej banieczki, w której się jako tako rozgościliśmy, i próbujemy czegoś nowego. Byliśmy podróżnikami, a przerzucamy się na księgowość, byliśmy poetami, a przerzucamy się na SQL. I boleśnie sobie od razu przypominamy, jak szalenie wyspecjalizowany i podzielony jest nasz świat oraz jak daleko od siebie te gałązki rosną. Choć mielibyśmy największą wiedzę i umiejętności w naszej własnej dziedzinie i na poprzedniej ścieżce życia, to wystarczy, że przeskoczymy na sąsiednią, a już jesteśmy kompletnie bezradni. Czujemy się, jakbyśmy trafili na konferencję mellingologów prowadzoną po indonezyjsku i według sekretnego rytuału. Oni sobie gaworzą po swojemu, a my nie tylko nie wiemy, jak i kogo zapytać, ale nawet jakie pytania zadać.

Fomo gravis – egzystencjalna, cało­życiowa i najzupełniej poważna wersja facebookowego lęku przed przeoczeniem czegoś. Zwykłe fomo jest lękiem przed przeoczeniem tej czy innej mody lub vendetty w Internecie, a fomo gravis to obawa przed tym, że przez niedostatek uwagi lub fartu może nam się wymknąć jakiś fundamentalny update świata, pojawienie się nowego języka, nowego sposobu myślenia, ruchu społecznego, obyczaju czy sposobu komunikacji, którego nieznajomość wykluczy nas na zawsze i zatrzyma wzrost naszego sumienia. W odróżnieniu od małostkowego fomo zwykłego fomo gravis to poważna i wcale szlachetna jednostka chorobowa, nieobca ironistce Richarda Rorty’ego, która wiecznie boi się, że przeczytała niewłaściwe książki, i ten jej lęk jest uzasadniony, bo przecież w ostatecznym rozrachunku to przypadek decyduje, kto w którą grę zagrał.

Xinetta – lęk, że przegapiliśmy moment, w którym trzeba się było przełamać i zacząć bezwstydnie transmitować swoje życie w Internecie. I że teraz tego nie da się już odwrócić, nadrobić, nauczyć się. Nie zaczęliśmy pisać, że nasza córeczka zasrywa śpiosz­ki, chwalić się, że zjedliśmy śniadanie u Tiffany’ego i że schudliśmy pięć kilo. I oczywiście, to niby dobrze, że nie obryzgujemy tym news feedu znajomych. Ale jest też lęk, że tego się już nie da nadrobić, że będziemy coraz większymi odludkami i że już dawno jesteśmy na kursie i ścieżce, by stać się odszczepieńcami, którzy boją się nowości i twierdzą, że Snapchat powoduje raka.

Escerrorum – kiedy przypadkowo spotykamy jednego z bohaterów dzieciństwa, kogoś, kto się kiedyś wydawał wielki, nieskazitelny i obiecywał nowe światy, a dzisiaj okazuje się takim prostakiem i bucem, że zamiast przedstawić się i porozmawiać, wolimy ewakuować się czym prędzej, żeby ocalić choć resztki dawnego sentymentu.

Dignossia – jednoczesne uczucie dostosowania i niedostosowania się do świata. Z jednej strony nikt nam nie zarzuci, że jesteśmy dziwakami czy nołlajfami, bo przecież sprawnie ogarniamy logistykę życia, umiemy się dogadywać z ludźmi i mamy przyjaciół, którzy zresztą uważają nas za optymistów. My temu nie zaprzeczamy, ale cały czas mamy poczucie, że to jest wciąż gra na terenie przeciwnika, rola, którą może i nieźle odgrywamy, czy nawet czasem lubimy, ale która jest wciąż czymś wyuczonym, czymś, w czym nie czujemy się sobą. Choć oczywiście nauczyliśmy się to świetnie maskować.

Limeá – nagłe uczucie, że niespodziewanie i o wiele za szybko kończy się coś, na co całkiem niespodziewanie trafiliśmy i co spodobało nam się dużo bardziej, niż się spodziewaliśmy. Mały, ale piekący smuteczek, którego byśmy się nie spodziewali po sobie jeszcze 15 minut wcześniej, smuteczek, który przypomina, że liczba nieoczywistych smutków jest nieskończona i że zawsze będzie brakować na nie słów.

Flagettó – smutek, że flagą jedynego państwa na świecie, w którym jesteśmy jako tako u siebie, nie możemy pomachać ot tak po prostu, bez deklaracji politycznej, bo została przejęta przez skrajną prawicę. Smutek, że biało-czerwona profilówka na Facebooku nie najlepiej wróży, smutek, że to tak wyszło, a przecież nie musiało i w sumie nie powinno, bo flaga jest własnością nas wszystkich.

Midspringia – moment w życiu, kiedy nasze dziecko przeskakuje nas w rozumieniu Internetu, komputerów i wszelkiej elektroniki. Niektórych z nas dopadnie wcześniej, a innych później, ale dopadnie zawsze swoim chłodnym przypomnieniem, że rodzice nie będą już młodsi ani mądrzejsi, a ten czas, kiedy mogliśmy dzieciom zaimponować wiedzą i znajomością życia, właśnie się nieodwołalnie skończył. One nas wyprzedziły i teraz będą już tylko bezlitośnie zwiększać dystans.

Conscientiax error – smutek, że osoby tak świetne w naukach ścis­łych potrafią mieć tak niską wrażliwość społeczną. Że mistrzowie matematyki potrafią tęsknić do anarcho­kapitalizmu, a najsubtelniejsi fizycy potrafią mówić o wysyłaniu gejów do kopalni uranu.

myslnikstankiewicza.pl

Czytaj również:

Smutki uboczne – 2/2018
i
„Nasiona mniszka lekarskiego", William Henry Fox Talbot, 1858 r. / The Metropolitan Museum of Art
Przemyślenia

Smutki uboczne – 2/2018

Piotr Stankiewicz

Iuvere – ta wyraźna, ale trudna do uchwycenia melancholia maja, kiedy przychodzi pierwszy letni weekend, kiedy puszczamy się na pierwszą w tym roku zieloną trawkę i wędrówkę po wsiach pełnych bzu. Pierwsze upalne południa, kiedy wszystko nieruchomieje w przeczuciu bliskich już upałów, kiedy wszystko jest skandalicznie, bezwstydnie zielone i widać wyraźnie, że ziemia wcale nie jest jałowa, pytanie tylko, czy jałowi jesteśmy my.

Treste – częste, zwłaszcza w Polsce, rozczarowanie restauracją, klubem czy knajpą, która (sądząc po wierzchu i po hajpie, jaki ją otacza) miała być wygodna, inkluzywna i fajna ze wszech miar, ale okazuje się, że to tylko złudzenie witryny i Facebooka, a w praktyce obsługa jest niemiła, na jedzenie czeka się długo, a w toalecie nie ma ani ogrzewania, ani przewijaka. I jakoś magia wieczoru wyparowuje i wycieka – kap, kap, najpierw kropla po kropli, a potem szerokim strumieniem rozczarowania.

Czytaj dalej