Wszyscy pamiętamy przerażający los Salmana Rushdiego, który spotkał go po publikacji Szatańskich wersetów. Obłożony fatwą, przez wiele lat żył w ukryciu, w nieustannym towarzystwie ochroniarzy i policji: każdy muzułmanin miał go zabić przy pierwszej lepszej okazji. Zdaje się, że autor Kolorów najwidoczniej nie chciał popełnił błędu Rushdiego i opublikował swoje dzieło anonimowo. Nie wiemy zatem, jak się nazywa; wiemy jednak, że jest geniuszem.
Dzieło to bowiem siłą swojej wymowy przeskakuje o kilka poziomów obrazoburcze Szatańskie wersety. Cóż bowiem odnajdujemy na kartach tej powieści?
W istocie mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju powieści graficznej, a może wręcz grafik, bo tak naprawdę nie ma w niej żadnych słów. Z drugiej strony, może nawet nie są to grafiki, gdyż próżno tu szukać rysunku czy kolażu. To wydrukowane na całą stronę kolory. Każda kolejna strona to kolejna barwa. Szybko orientujemy się, że kolejność tych kolorów nie jest przypadkowa. Oto bowiem zaczynamy rozumieć, że to paleta barw znana nam z wielokrotnych obserwacji nieba. Oto bowiem tęcza.
Formalna wybitność tego dzieła wyprzedza naszą epokę. Wiele już słów napisano o niemożności wyrażenia słowem najgłębszego uczucia. Autor Kolorów działa jednak w innym wymiarze: zdaje się, że nawet nie brał pod uwagę słów w wyrażeniu treści, które z łatwością dają się wyrazić słowem.
Każdy się zastanawia, jak zareaguje na to władza? Moim zdaniem nawet jeśli zareaguje, to wydaje się, że jest już za późno. Potężny cios w tradycję został już przecież wymierzony; przeszłość lada moment padnie na deski, powalona, z bezradnie rozłożonymi rękami i z tańczącymi kolorami pod powiekami.