Media type: article

Margreth Olin trzy dekady temu opuściła rodzinny dom. Dzisiaj wraca z kamerą w górskie rejony zachodniej Norwegii, by podążyć śladami rodziców, przodków i zadać sobie pytania, kim jest i skąd pochodzi.

Pieśni ziemi to opowieść o odkrywaniu korzeni, oswajaniu lęku przed przemijaniem, a także niezwykły (również wizualnie) poemat o pogłębianiu więzi z naturą. Z jego reżyserką rozmawia Mateusz Demski.

Mateusz Demski: Zacznijmy od tego, co kryje się pod tytułem. O czym śpiewa ziemia?

Margreth Olin: Kiedy byłam mała – miałam może sześć lat – tata zabrał mnie po raz pierwszy na spacer po lodowcu. Stanęliśmy u jego podnóża i nasłuchiwaliśmy dobiegających stamtąd dźwięków. Kapanie wody pod lodem przypominało tykanie zegara. Wiatr wiał przez szczeliny w pokrywie lodowej, aż w końcu zmienił się w muzykę z konkretną tonacją. Pamiętam, jak zapytałam ojca, czy gdzieś w tych mroźnych otchłaniach gra orkiestra. Wtedy obudziło się we mnie uczucie, że pierwotne siły ziemi, które ukształtowały krajobraz moich rodzinnych stron, komponują tam swoje pieśni.

To było wiele lat temu, lecz dobrze zapamiętałam ten moment. Naznaczył mnie na całe życie, pomagał jako dokumentalistce. Bo kino jest z zasady sztuką słuchania. Chodzi o słuchanie siebie, swojego głosu i poszukiwanie w tym głosie odpowiedzi na pytanie, dlaczego chce się zrobić taki, a nie inny film. Ale to jest też sztuka wsłuchiwania się w głosy świata, który opowiadany jest nam nie tylko językiem ludzi, lecz także natury.

Twój ojciec, mimo że ma 86 lat, nie przestaje chodzić po górach. Nigdy nie stoi w miejscu. Wędrówka to sens jego życia?

O, na pewno! Szczerze mówiąc, kojarzę go głównie jako człowieka wychodzącego w góry. Na dodatek myślę – a zaczęłam zastanawiać się nad tym dużo później – że to spędzanie całych dni na szlaku jest dla niego rodzajem medytacji. Oczywiście mój tata nazwałby to pewnie inaczej, jednak wyjście na zewnątrz zawsze działało na niego uspokajająco. Ilekroć wracał z pieszych wypraw, wydawał się spokojny, wyciszony, ale też otwarty i pełen szacunku do tego, co tam zobaczył.

Nigdy nie kryłaś, że Pieśni ziemi powstały z niepewności i poczucia niemocy.

To się nierozerwalnie ze sobą wiąże, ale już wcześniej myślałam o zrobieniu filmu opowiadającego o połączeniu z naturą i o stanie, w którym człowiek stapia się w jedno z krajobrazem i staje się jego nieodłączną częścią. Wszystko do tego prowadziło. Politycy, naukowcy, aktywiści coraz głośniej mówili o zmianach klimatu i cenie, jaką płaci za to planeta. Zaczęłam zastanawiać się na tym, jaki może być w tej dyskusji mój udział. I wtedy…

Cały świat wywrócił Ci się do góry nogami.

To było siedem lat temu. Mój partner upadł na ulicy i dostał rozległego udaru. Wystarczył ułamek sekundy, żeby zmienić wszystko. Lekarze nie dawali mu szans, próbowali przygotować mnie na najgorsze, ale wyszedł z tego. W tym okresie ciężko zachorowała też moja córka. Był czas, że leżeli w tym samym momencie w jednym szpitalu. Trzeba było z dnia na dzień nauczyć się żyć pod presją, w niejasnym poczuciu zagrożenia. Długo nie potrafiłam tego zaakceptować. Pojawiły się ataki paniki oraz bezsenność. I straciłam wiarę w życie. Potrzebowałam pomocy – wypłakania się i wygadania. Bardzo chciałam spotkać się z moimi rodzicami, z tatą, dlatego pojechałam do domu. Pamiętam naszą pierwszą rozmowę: tata zerwał się nagle i powiedział, że musimy wyjść… na spacer.

Tak po prostu?

Przypomniało mi się wtedy, że kiedy byłam mała i prosiłam tatę, żeby opowiedział mi bajkę, mówił: „Chodźmy się przejść”. Gdy wychodził, zawsze twierdził, że pomaga to uwolnić się od niepokoju i trosk. Nasze myśli i zmartwienia w podróży cichną, a umysł się otwiera. Kiedy poruszasz się po nierównym gruncie, liczą się tylko oddech i każdy kolejny krok. Planujesz jedynie, gdzie postawić stopę. Ten nasz spacer trwał rok. Idąc, nie myślałam o obrazach ze szpitala, zastąpiło je piękno otoczenia. Uzmysłowiłam sobie, że mój puls harmonizuje się z tętnem ziemi. Po raz pierwszy od wielu lat poczułam, że mogę prawdziwie odetchnąć, bez obawy, co będzie dalej. Rozpoczął się proces gojenia ran.

Pamiętasz Wasze pierwsze wyjście w góry?

Tak, doskonale. Już pierwszego dnia wspięliśmy się na ośnieżony szczyt w pobliżu naszego domu i dotarliśmy do górującego nad okolicą świerku. To drzewo w 1900 r. zasadził mój pradziadek Anders, który zmarł potem w wieku 40 lat. Mój dziadek wychował się bez ojca, ale wierzył, że ten wciąż nad nim czuwa i zawsze jest w pobliżu. Świerk stoi w tym miejscu od blisko 130 lat i patrzy na nasz dom, gdzie dorastały kolejne pokolenia. Brat mojego dziadka oświadczył się siostrze mojej babci pod tym drzewem.

Godzinę później dotarliśmy do miejsca z panoramą na jezioro. Zrobiłam zdjęcie, które później trafiło na plakat filmu. Tata stoi na nim na tle rozległego widoku, roztaczającego się pod spokojnym niebem. Po zaledwie kilku minutach pogoda zaczęła zmieniać się jak w kalejdoskopie. Niespodziewanie nadeszła burza, po chwili z powrotem wyszło słońce. Cztery pory roku w ciągu jednego dnia. A po burzy na niebie pojawiła się podwójna tęcza, tuż nad głową taty.

Twoja rodzina mieszka w sąsiedztwie lodowca od pokoleń.

Z każdej niemal strony nasz dom jest otoczony górami pokrytymi przez wieczne śniegi. Jostedalsbreen to największy lodowiec w kontynentalnej Europie. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi, w którym ludzie żyliby równie blisko lodowca.

Nasza rodzina mieszka w Oldedalen od ponad czterech wieków. Pierwsi osadnicy przybyli tam w 1603 r. Niewiele o nich wiadomo – poza tym, że łowili ryby, polowali i uprawiali plony. Niczego nie mieli, polegali więc tylko na tym, co dała im ziemia. Norwegia znajdowała się wtedy pod panowaniem Danii. I choć każdy musiał płacić podatki, ludzi z doliny nie było na to stać. Legenda głosi, że żył tam człowiek, który pewnego dnia przeszedł pieszo lodowiec, aż do Kopenhagi, i poprosił o obniżenie tych świadczeń, na co król przystał. Wiele lat później musiał odbyć jeszcze raz tę samą podróż, ale zaskoczyła go burza śnieżna i zamarzł na śmierć.

Lodowiec był wtedy znacznie większy niż teraz. 600 lat temu wrażenie, jakie wywoływał, musiało być jak doznanie czegoś nadzwyczajnego, potężnego i groźnego zarazem. Dziś oczywiście wciąż budzi respekt. Siłę tę odczuwa każdy z nas, kto mierzył się twarzą w twarz z masywem góry. A jednocześnie lód topnieje w oczach – natura próbuje nam w ten sposób coś powiedzieć.

Jak to było żyć w takim miejscu? Co najbardziej zapamiętałaś z dzieciństwa?

Na pewno lęk – przed tym, że w każdej chwili w naszym kierunku może ruszyć lawina. Mieszkańcy naszych stron przyglądają się pogodzie dzień i noc, nieustannie. Gdy przychodzi zima, potężny huk dobiegający z gór podnosi ludzi z łóżek. Jednocześnie mimo zagrożenia zachwycamy się każdym elementem natury. Krajobraz daje życie i je odbiera. Kiedyś, podczas świąt, gdy mieliśmy już opuszczać dolinę, z góry zeszła lawina. Nigdy nie zapomnę strachu, który zobaczyłam wtedy w oczach moich rodziców.

Społeczność Oldedalen jest wyjątkowa. Rodziny musiały – i chciały – zawsze trzymać się razem, wspólnie mierzyć się z siłami wyższymi. To miejsce nigdy nie było bezpieczne, wielu ludzi straciło tam życie. W 1850 r. sąsiednie gospodarstwo zmiotła lawina. Pradziadek mówił o siedmiu zabitych. Przeżyła jedna osoba – zatrudniony u gospodarza parobek.

W Twoim filmie jest wiele o tragedii doliny Lodalen.

Była to największa katastrofa naturalna w najnowszej historii Norwegii. Po raz pierwszy do tragedii doszło w 1905 r., kiedy od góry Ramnefjellet oderwał się potężny blok skalny. Do jeziora Lovatnet spadły setki tysięcy ton głazów i kamieni. Powstały ogromne fale, które uderzyły w okoliczne osady. Moja prababcia straciła brata i 18 innych członków rodziny. Pomimo katastrofy ludzie odbudowali domy w tym samym miejscu, wierząc, że coś podobnego więcej się nie wydarzy. W 1936 r. góra runęła ponownie. Straty okazały się jeszcze większe. W jednej chwili zginęły całe rodziny. Ci, którzy przeżyli, stracili wszystkich, których kochali. W poszukiwaniach brał udział mój dziadek. Większości ciał nigdy nie odnaleziono.

Odchodzenie to jeden z głównych tematów filmu.

Wyruszyliśmy wiosną, a nasza podróż skończyła się zimą. Od początku tacie zależało na tym, żeby zatoczyć krąg. Jego zdaniem każda pora roku związana jest z cyklem życia; z cyklem narodzin i śmierci. Wiosnę można porównać do dzieciństwa. Lato przypomina młodość. Jesienne dni to z kolei schyłek życia. Zima – kiedy kolorów jest mniej, a wodospady zamarzają – to starość i moment, w którym odchodzimy ze świata.

Próbowałaś tym filmem przygotować się na odejście ojca?

Tak, a jednak życie bywa dość przewrotne. Film wszedł do kin we wrześniu, ale już w kwietniu zorganizowaliśmy 10 pokazów plenerowych w najpiękniejszych miejscach Norwegii. Ludzie oglądali go na wyspie, gdzie musieli dopłynąć łodziami; w jaskini, która mieści się we wnętrzu góry; w głębi lasu. Jeden pokaz odbył się, oczywiście, w naszej dolinie. Na co dzień żyje tam 70 osób, ale wtedy przyjechało 600 widzów z całego kraju. Dokładnie tego samego dnia, tuż po pokazie, moja mama dostała udaru. Lekarze nie mogli nic zrobić. Film miał przygotować mnie na pożegnanie z ojcem, a pożegnałam mamę.

Udało Wam się porozmawiać po pokazie?

Zanim odeszła, zdążyła zobaczyć film trzykrotnie. Była mocno poruszona sposobem, w jakim opowiedziałam o tacie. Dawniej sama u mnie występowała. Pierwszy film, jaki zrobiłam po skończeniu szkoły, opowiadał o jej relacji z młodszym bratem z zespołem Downa. Na pokazie była, rzecz jasna, razem z tatą. Po wyjściu z kina ukradkiem ocierał łzy. Tylko raz widziałam, jak płakał, i to było właśnie wtedy. Gdy zapytałam tatę, jak się czuł podczas emisji, powiedział, że w jej trakcie dużo myślał o swoim ojcu. Stracił go, gdy miał dziewięć lat.

Kiedy mama od nas odeszła, a film miał zaraz wejść do kin w całym kraju, byłam gotowa to wszystko przerwać. Nie mogłam tego znieść; myślałam o niej i cały czas ta strata gdzieś we mnie jest. Wtedy tata powiedział mi coś bardzo ważnego: „Pozwól, żeby ten film wyruszył w świat. To list miłosny do natury, ale też do mnie i twojej mamy. Zawsze z tobą będzie”.

Pytanie brzmi, czy można w ogóle otrząsnąć się z poczucia straty.

Po każdej zimie przychodzi kolejna wiosna, jak mawia mój tata. Porządek świata jest nieubłagany. Następne pokolenia przychodzą i odchodzą – to nierozerwalna część życia. Gdy kilka lat temu zaczynałam pracę nad tym filmem, żyłam w strachu przed utratą bliskich. Nauczyłam się to akceptować, kiedy mój tata postanowił posadzić nowe drzewo obok świerku zasadzonego tam przez jego dziadka 130 lat temu. To był akt miłości z jego strony. Bo chociaż pewnego dnia go stracę, to wiem, że jego duch będzie tu ze mną zawsze. I tak jak mój tata chodził po wytyczonych przez jego przodkach szlakach, tak teraz ja mogę wędrować śladem tych, które on mi zostawił. Lęk przed jego śmiercią zastąpiły pokora, szacunek i wdzięczność. To rodzaj jakiegoś uspokojenia.

Pociechą jest to, że jakiś ślad zawsze po nas zostanie. Na przykład ten świerk.

Trudno powiedzieć, czy pradziadek miał przeczucie, że umiera, kiedy postanowił go zasadzić. Podejrzewam jednak, że to nie był przypadkowy gest. Być może zrobił to z myślą o swoich dzieciach i następnych pokoleniach. Każdej zimy przechodzi tamtędy straszliwa wichura, słychać wtedy wyraźnie trzask łamanych gałęzi i wydaje się, że drzewo przegra walkę z żywiołem. Świerk jednak wciąż stoi, ponieważ korzenie pod ziemią są większe od niego. Dla mnie ten obraz stał się metaforą tego, że jeżeli człowiek ma głęboko zapuszczone korzenie rodzinne, nic nie będzie w stanie go powalić. Chodzi też o przywiązanie do miejsca. Każdy jest częścią natury, a natura jest częścią każdego z nas.

A czego Ciebie nauczyła ta podróż?

Interpretuję ją jako połączenie z czymś większym ode mnie samej. To przedziwna, ale też przepiękna sprawa, gdy zmysły podczas wędrówki dostrajają się do otoczenia: do drzew, skał i wszystkich żywych stworzeń. Ten stan wykracza poza takie pojęcia, jak identyfikacja etniczna, narodowość czy płeć. Nagle można spojrzeć na życie z szerszej perspektywy. Bycie na zewnątrz oznacza tak naprawdę sięgnięcie czegoś, co jest głęboko wewnątrz.

Poza tym zasadniczo całe nasze życie wydaje się czymś małym w porównaniu z tym, co nas otacza. Czas, który tu spędzamy, to pstryknięcie palcami. Gdy otwiera się taka perspektywa, przeszłość i przyszłość przestają się liczyć – jesteśmy skupieni na tym, co robimy w danej chwili. Bo to, czego w życiu szukamy, jest właśnie tu i właśnie teraz. Warto po prostu czasem usiąść i kontemplować życie wraz z jego dobrymi i złymi stronami.

I nie zapominajmy, że pierwszą miłością nas, ludzi, była natura.

Kadr z filmu „Pieśni ziemi” ; mat. dystrybutora

Margreth Olin:

Norweska reżyserka i producentka. W filmach podejmuje ważne społecznie tematy dotyczące m.in. sytuacji osób ubiegających się o azyl. Laureatka 26 nagród honorowych za zaangażowanie w kwestie związane z prawami człowieka. Jej pełnometrażowy dokument Pieśni ziemi (2023) to wizualno-dźwiękowy poemat o relacji człowieka z naturą.

Nieprzypadkowo już w tytule niedawnej wystawy w Polana Institute malarz Patryk Różycki przedstawiał się jako dziecko swoich rodziców. Kwestia pochodzenia oraz relacje z bliskimi odegrają zasadniczą rolę w tym, co artysta ma do pokazania.

Trwająca do końca stycznia 2024 r. wystawa nosiła tytuł Syn maluje nasze życie. Różycki pokazywał na niej 37 obrazów, każdy jest kadrem z biografii artysty i losów jego rodziny. Dlaczego mamy interesować się historią Różyckich? Jest poruszająca – już sam ten fakt mógłby wystarczyć, żeby warto było ją poznać. Chodzi jednak o coś więcej. To dzieła tak osobiste, że momentami wprawiają w zakłopotanie. Jakbyśmy zrobili o jeden krok za daleko w świat cudzych intymnych doświadczeń, bolesnych wspomnień, niewyrównanych emocjonalnych rachunków.

Dobrego autobiografa można poznać po tym, że opowiadając o sobie, zmienia własny los w rodzaj reflektora rzucającego światło na sprawy dotyczące wielu, czasem wręcz wszystkich. Życie Różyckiego – przedstawione na obrazach – zostało ukazane na tle najnowszej historii społecznej naszego kraju: są w niej paroksyzmy transformacji i ofiary przemian, ekonomiczne nierówności, pejzaż prowincji oraz marzenie o wyrwaniu się z niej, dzieje awansu społecznego, a także kwestia ceny, jaką się za niego płaci.

Rower, którego już nie ma

Tematy obrazów Różyckiego zostały wzięte z życia, malarz jednak nie celuje w realizm. Kolory, jakich używa, są jaskrawsze niż w rzeczywistości. Postacie przerysowuje do granic groteski. Do tego dochodzą: dramatyczne kadrowanie, skróty perspektywiczne, niekonwencjonalne punkty widzenia. Ekspresja podnosi emocjonalną temperaturę tych przedstawień. Kiedy ukazywane sceny zostają ułożone w sekwencję, można czytać je niczym powieść graficzną. Co prawda Różycki nie wprowadza dialogów ani didaskaliów w samo pole prac, ale opatruje obrazy rozbudowanymi tytułami. Na pierwszym planie jednego z płócien widzimy fragment domu. Wychodzą z niego osoby witające gości, którzy właśnie zaparkowali samochód na ulicy. Przybysze niosą czerwony rower. Z zaciekawieniem patrzy na niego mały chłopiec. Praca nazywa się Dostałem od chrzestnego rower na komunię, był na mnie trochę za duży, a ojciec płakał poruszony. Dopowiadające obraz słowa nie kończą się jednak na tytule.

Różycki dokłada do tej pracy, podobnie zresztą jak do pozostałych, obszerny przypis: „Mieszkaliśmy wtedy w wynajmowanym domu na obrzeżach miasta Koło, był rok 2001. Jak większość dzieci czekałem na komunię i na prezenty, które miałem dostać od gości, przede wszystkim od chrzestnych, których widziałem chyba pierwszy raz od chrztu. A dokładnie, pierwsze nasze spotkanie po latach było, kiedy pojechałem z mamą dać im zaproszenie na komunię. Marzyłem, że może dostanę komputer, rower w końcu zawsze się dostawało, ale komputer to byłoby coś. Komputer dostałem od kolegi, kiedy byłem w liceum. Pierwszym prezentem na komunię i najbardziej dla mnie emocjonującym był rower, który dostałem od chrzestnego. Pamiętam dokładnie moment, kiedy podjechał pod bramę autem, wysiadł z żoną, którą czasami widywałem w ośrodku zdrowia, gdzie była pielęgniarką. Z bagażnika wyjął czerwony rower z ramą, za duży dla dziewięcioletniego chłopca. Tata popłakał się i wyściskał chrzestnego. Ten sam człowiek kilkanaście lat wcześniej doprowadził do tego, że tata postanowił sprzedać swój dom rodzinny, żeby spłacić ludzi, których chrzestny oszukał. Kiedy tata się wzruszył, mama powiedziała: »Płaczesz, głupku, a to za twoje pieniądze on kupił ten rower Patrykowi«. Tak że w sumie to jakoś nie było się z czego cieszyć. Rowerem później jeździli tylko moi bracia, a któregoś dnia ktoś im go ukradł”.

Każda praca na wystawie prowadzi do konkretnego wydarzenia z życia Różyckiego, jest niczym katalizator wyzwalający wspomnienie zmieniające się w narrację. Zebrane razem epizody układają się w mozaikę – panoramiczny obraz biografii artysty, historię o epickim rozmachu.

Pewnego razu w Kole  

Urodzony w 1992 r. Różycki jest niemal rówieśnikiem polskiej transformacji. To właśnie epoka ekonomiczno-społecznych przemian rozpoczętych po upadku komunizmu wyznacza czas, w którym rozgrywa się opowieść. Miejscem akcji jest Koło, niewielkie miasto we wschodniej Wielkopolsce. To jedna z tych miejscowości, których ekonomia za PRL-u kręciła się wokół wielkich zakładów przemysłowych. Co dwudziesta osoba z liczącego około 20 tys. mieszkańców miasteczka pracuje w Fabryce Materiałów i Wyrobów Ściernych „Korund”, także rodzina Różyckiego. Jego ojciec jest w „Korundzie” przewodniczącym związków zawodowych.

Przedstawiona przez malarza opowieść ma wiele wymiarów. Jednym z nich są dzieje deklasacji rodziny, którą w PRL można było zaliczyć do klasy średniej. Kiedy artysta przychodzi na świat, ma już czworo rodzeństwa, później doczeka się jeszcze jednej siostry. Ojciec ‒ głowa tej wielodzietnej familii ‒ zmaga się z nowotworem, traci płuco, a wkrótce również pracę. „Korund” zostaje sprywatyzowany, a nowy właściciel, zagraniczny inwestor, restrukturyzację zaczyna od zwolnień grupowych. Różyccy ciągle się przeprowadzają, sprzedają mieszkanie, lądują na wsi na obrzeżach Koła. Kolejnym wątkiem jest kronika zmagania się z biedą. Długi, pożyczki chwilówki, mycie się w miednicy, zbieranie opału w lesie, niezapłacone rachunki, nielegalne podpinanie się do sieci elektrycznej. Pojawiają się też alkohol, kłótnie, desperacja. Na początku XXI w. stopa bezrobocia w Kole mocno przewyższa wielkopolską średnią, więc do opowieści wplatają się historie o pracy na czarno, dorywczych zajęciach, życiu z renty. Na tym tle rozgrywają się prawdziwe tragedie. Kiedy Patryk Różycki jest dzieckiem, umiera jego nastoletnia siostra. Rodzina ma prawo uważać, że do nieszczęścia przyczyniły się zaniedbania ze strony służby zdrowia. Zanim dotrzemy do teraźniejszości, będziemy – za pośrednictwem obrazów – świadkami potrącenia matki artysty przez samochód, śmierci jego babci, a także jednego ze starszych braci, który został zatrudniony przy budowie autostrady i pewnej nocy w robotniczym baraku umarł z przepracowania.

Happy end, którego nie będzie

W historii, którą Różycki – obraz po obrazie – odsłania, można zobaczyć współczesną inscenizację przypowieści o Hiobie. Można też zostawić w spokoju biblijne odniesienia. To przecież żadna metafizyczna próba ani zakład Boga z Szatanem. Oglądamy rezultaty konkretnych procesów gospodarczych i społecznych toczących się w postpeerelowskiej Polsce. Przedsięwzięcie artysty nie sprowadza się jednak do budowania narracji o tzw. kosztach transformacji, choć losy Różyckich skądinąd są ich emblematyczną ilustracją. Wystawa to bowiem opowieść o awansie społecznym, a bohaterem tego wątku jest sam malarz. Patryk jako jedyny z rodziny Różyckich wyjeżdża, kończy studia, spełnia marzenia, zostaje artystą, wyrywa się z zaklętego kręgu prowincjonalnego braku perspektyw. I odnosi sukces. Manifestacją tego sukcesu była m.in. wystawa w Polana Institute. Jej grudniowe otwarcie zbiegło się z ogłoszeniem nominacji malarza do Paszportu Polityki – jednej z najbardziej prestiżowych nagród artystycznych w Polsce.

A więc happy end?

Tak – i zarazem nie do końca. Tej historii nie da się jednoznacznie domknąć. Zresztą Różycki tak naprawdę dopiero rozpoczyna swoją opowieść. W 2022 r. w ramach Warsaw Gallery Weekend zaprezentował wystawę pt. Lepiej o tym zapomnij. Obecna ekspozycja to kontynuacja tamtego pokazu, swego rodzaju „następny sezon” autobiografii rozpisanej na obrazy. Możemy spodziewać się kolejnych. Zarówno Lepiej o tym zapomnij, jak i Syn maluje nasze życie wpisane są w większy, realizowany krok po kroku malarski projekt autobiograficzny.

Kiedy w 2022 r. Różycki otwierał wystawę na Warsaw Gallery Weekend, był już rozpoznawalny jako młody, obiecujący artysta, ale dopiero po tej ostatniej szersza publiczność dostrzegła go jako malarza.

 

„Mama jedząca na kaloryferze, oglądaliśmy wtedy serial »Wielka woda« na Ipadzie”, 2023 (fot. dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute)
„Mama jedząca na kaloryferze, oglądaliśmy wtedy serial »Wielka woda« na Ipadzie”, 2023 (fot. dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute)

„Najbardziej na świecie chciałbym być kochanym przez kogoś obcego”

Pierwszy raz zetknąłem się z Patrykiem Różyckim w 2017 r., podczas poświęconego performansowi Festiwalu Sztuk Efemerycznych „Konteksty” w Sokołowsku. Był jedną z młodych osób artystycznych, które występowały poza głównym programem imprezy. Spotkałem go w rzeczce płynącej przez sudeckie uzdrowisko. Zanurzony w lodowatej wodzie (to górski strumień, do tego pogoda w czasie festiwalu nie dopisała), ubrany w kamizelkę ratunkową mówił o miłości i rozstaniu. Audytorium było nieliczne, ledwie kilkoro widzów, bo do programu tamtej edycji „Kontekstów” wkradło się sporo zamieszania; od pewnego momentu nikt już nie wiedział kto, gdzie i kiedy performuje. Nad potokiem znalazłem się wtedy przypadkiem.

Topienie się performera w strumieniu zbyt płytkim, by w nim naprawdę utonąć, symboliczne zanurzenie się w smutku, a zarazem obmywanie z niego w wodzie dość zimnej, by przyprawiała o dreszcze – to scena wzruszająca i wywołująca zakłopotanie, które pojawia się, kiedy stajemy w obliczu emocji drugiego człowieka.

Różycki wkrótce stał się znany właśnie jako performer. Tworzył również tkaniny, wyszywał, budował efemeryczne instalacje, często posługiwał się tekstem. Wpisywał się w nurt nowej emocjonalności rozwijający się w polskiej sztuce na przełomie poprzedniej i obecnej dekady. Młode osoby artystyczne starały się wypracować nowe sposoby przeżywania, ukazywania i omawiania uczuć uwolnionych z gorsetu, w który wciskają je toksyczna męskość, konserwatywna obyczajowość, ale też kapitalistyczna kultura sukcesu ze swoim sztucznym uśmiechem i okrzykiem: „Świetnie!” jako jedyną dopuszczalną odpowiedzią na pytanie: „Jak się czujesz?”.

„Najbardziej na świecie chciałbym być kochanym przez kogoś obcego” – pisał Różycki w jednej z prac. W nowym porządku emocjonalnym miało być miejsce na niepewność, empatię, wstyd, na pragnienie miłości, a także – last but not least – na szczerość.

Słuchanie malarstwa, czytanie obrazów

Nawet szczerość absolutna mogłaby jednak okazać się argumentem niewystarczającym do przebicia się w artworldzie. Powiedzmy sobie wprost: współczesna Polska to nie jest kraj dla performerów. Nastały za to złote czasy dla malarzy i malarek. Skąd w epoce sztucznej inteligencji wziął się triumf malarstwa sztalugowego? W grę wchodzi przesyt cyfrową rzeczywistością, ale też słabość publicznych instytucji, które w ostatnich latach znajdowały się pod polityczną presją. Niektóre, np. Zachęta czy CSW Zamek Ujazdowski, zostały przejęte przez żywioły „dobrej zmiany” i wypadły z obiegu artystycznego, który mógłby interesować takiego twórcę jak Patryk Różycki. Sztuka, podobnie jak życie, nie znosi jednak próżni. Kiedy słabły instytucje wspierające formaty artystyczne o charakterze bardziej eksperymentalnym niż malarstwo, w siłę rósł rynek, na którym obiegową monetą pozostaje olej na płótnie.

Żeby dziś zaistnieć w polskiej sztuce, trzeba malować, i to wytrwale, systematycznie. Ten, kto chce zostać usłyszany, musi przemawiać przez obrazy. Różycki tak właśnie robi. Jego prace mamy nie tylko oglądać, lecz także czytać ich narracyjne tytuły, zagłębiać się w autorskie przypisy. Nieprzypadkowo krytycy jako punkt odniesienia dla twórczości Różyckiego częściej przywołują pisarzy niż autorów z pola sztuk wizualnych. W kontekście dzieł malarza Piotr Policht wspomina Karla Ove Knausgårda, Karol Sienkiewicz pisze o Annie Ernaux, obaj autorzy wymieniają Didiera Eribona i Édouarda Louisa. Ten ostatni ważny jest też dla samego Różyckiego. Na jednym z obrazów pojawia się nawet powieść francuskiego pisarza, Zmagania i metamorfozy kobiety, którą artysta podarował swojej siostrze.

Duchy

Z Édouardem Louisem, nawiasem mówiąc rówieśnikiem Różyckiego, malarza łączą doświadczenie biedy oraz historia awansu z klasy ludowej do świata kultury. To także doświadczenie Eribona, który wyrwał się z prowincjonalnego robotniczego środowiska, aby zostać paryskim intelektualistą. Po latach w słynnej książce Powrót do Reims pisarz próbuje odzyskać łączność ze swoimi korzeniami, od których za młodu musiał się odciąć. Czy taki powrót jest jednak w ogóle możliwy? To pytanie przewija się też w twórczości Różyckiego. Jego malarstwo rezonuje z szeroko dyskutowanymi „ludowymi historiami Polski”, jak również z wciąż niezakończonym podsumowaniem bilansu transformacji – z dyskursami przynoszącymi rewizję spojrzenia na rzeczywistość społeczną ukazywaną z punktu widzenia klas ludowych, a nie elit, które tak długo miały monopol na tworzenie narracji dotyczących przeszłych i teraźniejszych doświadczeń zbiorowych.

Paradoks polega na tym, że zabierając głos, robiąc wystawy, malując obrazy, Różycki przemawia przede wszystkim właśnie do elity. Mało tego: jako coraz bardziej znany artysta sam staje się jej częścią. Życie artystyczne nie toczy się przecież w Kole, tylko w stolicy, podczas Warsaw Gallery Weekend, na gali Paszportów Polityki, wernisażach, spotkaniach z kolekcjonerami i krytykami. Różycki ryzykuje przy tym oskarżenie, że eksploatuje w sztuce nie tylko własne życie, lecz także losy i kondycję społeczną swoich bliskich. Zmienia je tym samym w produkt sztuki oferowany klasie uprzywilejowanej, która kwestię biedy i wykluczenia gotowa jest potraktować jak egzotyczną przyprawę dodającą pikanterii artystycznemu doświadczeniu. Oglądając wystawę w Polana Institute, nie miałem jednak wątpliwości, że takie ryzyko warto było podjąć, tym bardziej że Różycki jest go doskonale świadomy. Zresztą podobnie jak zdaje sobie sprawę z paradoksalnego charakteru pozycji, jaką zajmuje między światem, z którego pochodzi i z którego się wyrwał, a tym, do którego z powodzeniem aspiruje.

Opowieść malarza utkana jest z wielu wątków. Najbardziej poruszający i może najważniejszy z nich dotyczy dzisiejszej relacji artysty z rodziną. Wśród wystawionych w Polana Institute obrazów były dwa, na których Różycki ukazuje ojca spotykającego duchy swoich zmarłych przedwcześnie dzieci. Ale przecież i sam malarz jest teraz w tej rodzinie kimś w rodzaju ducha. Różycki „nawiedza” dom rodzinny zarówno we wspomnieniach, jak i w rzeczywistości, lecz on i jego bliscy obecnie wiodą inne życia, jakby należeli do różnych światów. Rodzina jest dumna z artystycznych sukcesów Patryka – zresztą na ten temat również powstały obrazy. Ale są też inne problemy: dotyczące tęsknoty za bliskością, której nigdy do końca nie można nawiązać, niewyrażonych uczuć, niewykonanych gestów. Być może te gesty da się jednak wykonać olejem na płótnie? To jeden z raison d’être malarstwa Różyckiego.

„Mama jedząca na kaloryferze, oglądaliśmy wtedy serial »Wielka woda« na Ipadzie”, 2023 (fot. dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute)
„Mama czekająca w kuchni na powrót moich braci”, 2023 (fot. dzięki uprzejmości artysty i Polana Institute)

Wstyd, czyli powiedzieć wszystko

W historiach o awansie społecznym często powracają dwa motywy: wstyd i poczucie braku przynależności.

Wstyd wiąże się z piętnem wykluczenia, biedy i porażki, a także z obawą, że zamiast spotkać się z empatią, doświadczenia te posłużą za dowód, iż osoba, której były udziałem, jest gorsza i nic jej się od życia nie należy. Pojawia się wówczas pokusa, by ukryć swoje „złe” pochodzenie, wyprzeć się go, zmienić akcent, przebrać się w inny strój, zatrzeć ślady prowadzące tam, skąd się przybyło – i skąd się uciekło.

Brak przynależności wynika z poczucia, że w nowym świecie, który miał być lepszy, w innym środowisku, wyższej klasie społecznej jest się tylko warunkowo, tymczasowo i w każdej chwili można zostać zdemaskowanym jako ktoś, kto znajduje się nie na swoim miejscu. To poczucie nie znika, nawet gdy wraca się do domu, do korzeni, w rodzinne strony, do „starego” życia, do którego już się nie należy.

Jednym ze sposobów na przezwyciężenie wstydu jest szczerość do bólu, ujawnienie wszystkiego – o ile to możliwe – publicznie. Nie przypadkiem literatura i sztuka są tak popularnymi językami opowieści o awansie. Tą właśnie drogą podąża Patryk Różycki. Myślę, że warto pójść za nim i zobaczyć, co chce pokazać. Podążam za tokiem autobiograficznej opowieści tego artysty w przekonaniu, że prowadzi zarówno w stronę lepszego zrozumienia społeczeństwa, w którym żyjemy, jak i drugiego człowieka.

A poczucie przynależności? Nie jestem pewien, czy dla kogoś takiego jak bohater opowieści Różyckiego jest ono w ogóle rzeczą osiągalną. Być może jego brak to cena awansu, zapłata, której nie da się odzyskać. Emocjonalnie taka sytuacja jest bez wątpienia trudna, ale – sądząc po twórczości malarza – artystycznie okazuje się bardzo płodna. Właśnie dlatego, że nie należy do końca ani do świata, z którego przychodzi, ani do tego, do którego dąży, artysta zdolny jest uzyskać głęboki wgląd w każdy z nich – i w samego siebie.


Patryk Różycki, Nie czuję nostalgii za wstydem, ale za naszym wspólnym czasem

Gdańska Galeria Miejska, Gdańsk
Wystawa trwa od 02.02 do 28.04.2024

*

Patryk Różycki, Zofia Nierodzińska, Daleko stąd

Galeria W Y, Łódź
Wystawa potrwa od 17.02 do 17.03.2024

*

Patryk Różycki, Syn maluje nasze życie

Polana Institute, Warszawa
Wystawa trwała do 31.01.2024

Swoją bibliotekę budują od czasu, gdy mieli po 19 lat i kupno każdej książki było świętem. Dziś, ponad 30 lat później, w swoim krakowskim domu mają specjalnie zaprojektowaną bibliotekę. Bez książek nie byliby tym, kim są – mówią zgodnie Anka i Wilhelm Sasnalowie.

Gdy ich odwiedzam, właśnie odpoczywają po podróży i pracy na planie. Ich ostatni film, Człowiek do wszystkiego według powieści Roberta Walsera, czeka jeszcze na montaż.

Wspólna praca nad filmami przyszła dość naturalnie. Wilhelm, jeden z najwybitniejszych polskich artystów współczesnych, interesował się obrazem i dźwiękiem. Dla Anki, reżyserki i scenarzystki, najważniejszy był tekst. Film połączył oba te doświadczenia. Ostatnio, jak mówią, trochę się w tej wspólnej pracy rozstali. Walserowska opowieść to już film niemal w całości zrobiony przez Wilhelma.

Spotykamy się w ich krakowskim domu, do którego wrócili po rocznym pobycie w Stanach. Stoimy z Anką w kuchni przy kubkach wody oraz mocnej kawy. Między nogami przemykają kot Cukierek i pies Luna. Po chwili zjawia się Wilhelm i przechodzimy na taras.

Paweł Jasnowski: Co teraz czytacie?

Wilhelm Sasnal: Ja ostatnią książkę Hanyi Yanagihary, Do raju. Zacząłem też Róże Orwella Rebekki Solnit. Ale wrócę do niej dopiero po tej pierwszej. Rzadko odkładam zaczęte książki.

Anka Sasnal: Ja kończę inną powieść Yanagihary, Ludzi na drzewach. Zazwyczaj czytam kilka rzeczy naraz. Teraz są to Łakome Małgorzaty Lebdy, Zmiana, czyli ostatnia książka Édouarda Louisa, Szóste wymieranie Elizabeth Kolbert i po raz kolejny Rebeccę Solnit, ale to już lektury związane ze scenariuszem, nad którym teraz pracuję. Kończę też słuchać książkę Mikołaja Grynberga Jezus umarł w Polsce. Ale dozuję ją sobie, bo to bardzo przygnębiająca lektura. Czy tego chcemy, czy nie, czytając Grynberga, musimy wrócić do przeszłości. W Polsce znowu ludzie ukrywają się w lesie, umierają z wycieńczenia. Znowu się na nich poluje, donosi. A ci nieliczni, którzy im pomagają, czynią to pod osłoną nocy, w ukryciu. Kilka lat temu zrobiliśmy film Słońce, to słońce mnie oślepiło na podstawie powieści Obcy Alberta Camusa. To był początek tzw. kryzysu uchodźczego w Europie, dramat Lampedusy. I my sobie w tym filmie zadaliśmy pytanie, co by było, gdyby u bram polskiego raju stanęli inni, obcy. Rzeczywistość udzieliła nam bardzo szybko brutalnej odpowiedzi. I jak się wydaje, ta odpowiedź jest coraz bardziej bezwzględna.

W.S.: Ze mną zwykle jest tak, że kiedy wracam z pracowni, biorę książkę, kładę się gdzieś na sofie i czytam. Niestety od czasu ostatniego planu filmowego, czyli od dwóch miesięcy, mój umysł nie jest zorientowany na czytanie. Nie mogę wejść w tryb głębokiej lektury. Za bardzo pochłania mnie myślenie o nowym filmie. Scenariusz na podstawie powieści Człowiek do wszystkiego Roberta Walsera napisałem jeszcze w Stanach. Trochę też ze względu na ten projekt wróciliśmy do Polski. Zdjęcia odbyły się pod Krakowem w willi Domańskich, do współpracy zaprosiliśmy m.in. Piotrka Trojana, Andrzeja Konopkę i Agnieszkę Żulewską. Specjalnie na użytek filmowej scenografii namalowałem kilka obrazów, które będą pokazywane na wystawie w Stedeljik Museum wiosną przyszłego roku. Są to obrazy, które nawiązują do czasów powstania książki, czyli narodzin kubizmu. Mogę jeszcze powiedzieć, że oprócz sztuki w filmie silnie wybrzmi muzyka.

Książka z biblioteki Anki i Wilhelma Sasnalów, fot. Paweł Jasnowski

Siedzimy na fotelach otoczeni zielenią. Do stolika kawowego raz po raz podbiega Luna. Tuli się, charczy z zadowolenia, po czym znika w ogrodzie, by po chwili wystawić pysk ponad trawę.

Pracując nad filmem, czytacie czy raczej odkładacie lekturę na bok?

A.S.: Tworzenie filmu zaczynam od czytania książek, które mogą wspierać moją pracę nad scenariuszem. Czasem pochłania mnie to bardziej niż samo pisanie, co jest oczywiście pułapką (śmiech). Na planie lektura nie jest możliwa – nie ma przestrzeni ani realnej, ani mentalnej. Kilka ostatnich miesięcy to był bardzo intensywny dla nas okres: wróciliśmy do Polski i w dosyć szalonym tempie zrobiliśmy zdjęcia do filmu, więc teraz musimy dużo rzeczy ułożyć od nowa, wejść w rytm, również czytelniczy. Ale nie byłoby naszych filmów i wielu obrazów, gdyby nie książki.

W.S.: Ja większość literatury poznaję przy malowaniu. Zwykle włączam muzykę albo audiobooki. To cudowna rzecz, za którą bardzo tęsknię i która pomaga mi w pracy. Często obrazy oglądane po latach łączą mi się wyraźnie z książkami, których słuchałem w czasie malowania. W Los Angeles, gdzie spędziliśmy ostatni rok, malowałem trochę z tamtego doświadczenia, tamten świat, a jednocześnie byłem zahaczony tutaj, bo słuchałem książki Cham i pan Andrzeja Chwalby oraz Kopernik. Rewolucje Wojciecha Orlińskiego. 

Słuchanie audiobooków to dla Was ważna forma lektury?

A.S.: Tak, chociaż dla mnie ma chyba jednak bardziej charakter zastępczy i praktyczny, żeby nie mieć poczucia zmarnowanego czasu np. w trakcie domowych porządków. Słucham też książek w samochodzie.

W.S.: Anka jest długodystansową kierowczynią.

A.S.: Ale to właśnie za sprawą audiobooków. Jeżeli mam dobrą książkę do słuchania, mogę pokonywać naprawdę długie dystanse. 1800 km przez góry w ciągu doby – to chyba nieźle. Ale odpoczywałam!

W.S.: Ja z kolei przez długi czas słuchałem książek nagranych przez Ksawerego Jasieńskiego – uwielbiam sposób, w jaki czyta, jego głos. Nawet najgorsza książka przeczytana przez niego jest warta posłuchania. Niestety tylko część tego zbioru jest dostępna w domenie publicznej. Anka śmieje się, że wybieram ramoty, takie jak Wojna i pokój czy W poszukiwaniu straconego czasu.

Z tego słuchania powstają jakieś obrazy?

W.S.: W Stanach zainteresowałem się amerykańskim epizodem biografii Thomasa Manna. W 1939 r. pisarz przeniósł się do USA: najpierw do Princeton, a potem do Kalifornii. Fascynowały mnie m.in. nagrywane przez niego odezwy do narodu niemieckiego, przesyłane do Wielkiej Brytanii i tam nadawane. Interesowała mnie siła przekazu, głosu, nowoczesność medium. Byłem przekonany, że Mann został pochowany właśnie w Stanach. Myliłem się. Jego grób znajduje się w Szwajcarii. Zachowały się osobliwe fotografie z tego pogrzebu. Jedno ze zdjęć zostało zrobione z pewnej odległości, może z ukrycia, jakby przez przypadkową osobę. Będąc w Stanach, myślałem o tym dużo, słuchałem Czarodziejskiej góry i malowałem serię obrazów z tego pogrzebu, wykorzystując właśnie to zdjęcie.

Zdarzały Ci się prace bezpośrednio inspirowane literaturą?

W.S.: Tak, namalowałem m.in. portrety Władysława Broniewskiego, Sigrid Nunez, ale też właśnie portret Ksawerego Jasieńskiego, którego uważam za pośrednika między mną a światem literatury.

A.S.: Wili malował także okładki książek, np. Utwory rozproszone Dygata, Poematy i poezje Broniewskiego, ale też komunijny modlitewnik czy podręcznik do przysposobienia obronnego z lat 90.

W.S.: W tym wypadku akurat nie tyle treść była ważna, ile raczej książki jako przedmioty, coś w rodzaju malarskiej inwentaryzacji rzeczy z najbliższego otoczenia.

A.S.: Może nie powinnam tego mówić, ale są takie wydania, za którymi nie przepadamy. Brzydkie i głupie okładki zdzieramy i Wili robi nowe.

Jak powstawała Wasza biblioteka?

A.S.: To są książki gromadzone przez lata. Sprowadzaniem ich do domu zajmuję się głównie ja. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, czy powinniśmy je jeszcze kupować.

W.S.: Mam lęk przed gromadzeniem przedmiotów. Boję się, że ta biblioteka kiedyś spadnie nam na głowę.

A.S.: Ja się z tym nie zgadzam. I mam zamiar nadal uprawiać ten proceder (śmiech). Wili po prostu stał się kindlowcem. Wracając do twojego pytania: początki naszej wspólnej biblioteki to okres studiów – w moim przypadku była to filologia polska – kiedy zamieszkaliśmy razem. Mieliśmy wtedy po 19 lat. Początkowo to były książki przywiezione z naszych domów. Nie mogliśmy sobie pozwolić na własne, kupowałam je tylko w dniu stypendium. Zawsze był to bardzo przemyślany zakup. Miałam wtedy swoje ulubione księgarnie, m.in. Podwale czy nieistniejącą już Hetmańską. Spędzałam tam bardzo dużo czasu. Pamiętam, że obiecywałam sobie, że jak będziemy mieć kiedyś pieniądze, to będę kupować książki. Udało się spełnić to marzenie. Szczerze mówiąc, teraz jestem chyba uzależniona. Chodzę głównie do krakowskich księgarni Lokator i Karakter, ale wciąż bardzo lubię Podwale.

Jest jakiś klucz do tej biblioteki? Książki są na dole – w samym sercu domu – i w większej części na górze, na antresoli.

A.S.: Regały na górze, czyli antresola do czytania, to moje ukochane miejsce w domu – specjalnie wymyślone, zaprojektowane. Znajduje się tam głównie fikcja. W dolnej części jest literatura związana z Zagładą – to jest dla mnie chyba najważniejszy zbiór. Najważniejszy regał. Ale też oczywiście książki Wilego, albumy. Dużo książek jest w pracowni, która znajduje się w osobnym budynku – musiałam je już wyprowadzić z domu. Są to głównie serie wydawnicze, np. „Krytyki Politycznej”, wydawnictwa Czarne, jak również czasopisma, słowniki, biografie. Książki, które straciły na ważności, lecz trudno się z nimi rozstać.

W.S.: Muszę chyba zastrzec, że to tak naprawdę biblioteka Anki. Ja zwykle podążam w czytaniu za nią.

Książka z biblioteki Anki i Wilhelma Sasnalów, fot. Paweł Jasnowski

Na dole są jednak książki gospodarza. Jest ich rzeczywiście mniej, ale są bardzo różnorodne. Znajduje się tu m.in. zbiór wcześniej niepublikowanych tekstów Marka Fishera, The Emigrants Sebalda, American Pastoral Philipha Rotha czy tom opowiadań Thomasa Pynchona Slow Learner. W domu są także wspólne czasopisma – „Lampa” czy choćby „Przekrój”. Ten ostatni podzielony na roczniki i oprawiony.

Według jakiego klucza układacie książki?

A.S.: Są ułożone alfabetycznie, ja się tym zajmuję. Daje to czasem osobliwe, zaskakujące zestawienia autorów i tytułów na półce, co mnie niezmiennie bawi. Przez krótki czas Mann stał obok Masłowskiej. Moja mama była bibliotekarką, pracowała w miejskiej bibliotece w Tarnowie. Przychodziłam do niej po szkole, siedziałam w czytelni, pomagałam układać książki. Uwielbiałam to. A w domu bawiłyśmy się z moją siostrą w bibliotekę: mama przynosiła jakieś stare karty katalogowe i myśmy to wypełniały; wymyślałyśmy też nowe tytuły. Domowa biblioteczka była raczej skromna – polska klasyka. Pamiętam, że mama przynosiła także książki wypożyczane dla sąsiadów, ale były z tego tylko kłopoty, bo potem nie oddawali na czas.

Jakie miejsce w Waszej bibliotece zajmują publikacje dotyczące sztuki?

W.S.: Nie kupujemy książek o sztuce, przestaliśmy to robić. Dostawaliśmy ich dużo z galerii i muzeów. Większość wynieśliśmy do pracowni. Kacper, nasz syn, zajmuje się historią sztuki, więc to on głównie z nich korzysta; to jest zbiór książek dla niego. Chociaż kiedyś albumy o sztuce były ważne, np. Sztuka polska 1890‒1980 Andrzeja Olszewskiego, jedna z najważniejszych dla mnie książek. Ale też Die Kunst der Gegenwart. 1960 bis heute Philipa Ursprunga, czyli sztuka współczesna po roku 1960. To z niej czerpałem wiedzę o tym, co się działo w sztuce w czasach przedinternetowych.

A.S.: Książki o sztuce kupowaliśmy, gdy możliwości podróży i bywania w muzeach czy galeriach były dla nas bardzo ograniczone. Tylko dzięki albumom mogliśmy wejść ze sztuką w jakąś relację.

W.S.: W moim rodzinnym domu były książki o sztuce, ale przez akademię paradoksalnie przestałem do nich wracać. Miałem odrzut od historii sztuki. Interesowała mnie wyłącznie sztuka współczesna. Cała reszta kojarzyła mi się z ASP, z czymś anachronicznym i wstecznym. Podtrzymuję zresztą to, co wielokrotnie mówiłem o akademii. Teraz, gdy bywamy w muzeach, zdarza nam się kupować książkę jako pamiątkę po kolekcji.

A.S.: Dawniej kupowałeś też albumy w antykwariatach.

W.S.: Tak, byłem zafascynowany publikacjami krajoznawczymi dotyczącymi Polski i świata. Były to książki robione w technice rotograwiury, wydawane bodaj od lat 50. do 80. Często wykorzystywałem je w malowaniu. Może nie w bezpośredni sposób, ale były dla mnie inspirujące.

A.S.: Ważny był np. album o Bałtyku Zielonym szlakiem polskiego wybrzeża. Książka i zdjęcia z niej zostały zresztą wykorzystane w naszym filmie Nie zgubiliśmy drogi.

Pamiętacie swoje pierwsze ważne lektury?

W.S.: Nie będę ściemniać: nie czytałem dużo. W moim domu były książki. Mama miała specjalny talon, który dawał jej pierwszeństwo w kolejce po nie, ale to się nie przekładało na jej czytelnictwo. A ja? Nie przemawiało do mnie słowo pisane, tylko ilustracje i obrazy, które znajdowały się w tych książkach. Całą moją prawdziwą przygodę czytelniczą zawdzięczam Ance. Choć oczywiście miewałem wcześniej fascynacje. Imponowały mi w pewnym momencie dezynwoltura i anarchiczność w książkach Ireneusza Iredyńskiego (jego Ukryte w słońcu), który – jak teraz o tym myślę – nie wytrzymuje próby czasu. Jako dziecko byłem też absolutnie zakochany w Tytusie, Romku i A’Tomku. Pamiętam czas, kiedy biegałem do kiosku ruchu, żeby kupić „Świat Młodych”, bo tam na ostatniej stronie drukowany był pasek z nowymi przygodami.

Komiks znajduje się na dole. Obok siebie stoją Guy Delisle, Maciej Sieńczyk, Alison Bechdel, Marjane Satrapi i Maus Arta Spiegelmana, na podstawie którego w 2001 r. Wilhelm stworzył cykl pięciu obrazów. Jest również jego komiksowa Lawa, która ukazała się przy okazji wystawy w nowojorskiej Anton Kern Gallery.

W.S.: Pamiętam jeszcze powieść Raz w roku w Skiroławkach Zbigniewa Nienackiego i to, że czytałem ją w ukryciu.

A.S.: To pornograficzna literatura czasów PRL-u. Większość osób z naszego pokolenia czytało Nienackiego, gdy rodziców nie było w domu. Literacko to są rzeczy klasy B albo nawet C (śmiech).

Książka z biblioteki Anki i Wilhelma Sasnalów, fot. Paweł Jasnowski

A jakie książki były dla Was najważniejsze, formujące?

A.S.: To trochę niemożliwe odpowiedzieć na takie pytanie. Ale z pewnością Tadeusz Różewicz i Albert Camus. Różewicz to dla mnie ważna postać. Nie przeczytałam z rozmysłem jego biografii Magdaleny Grochowskiej ‒ po prostu się bałam, nie chciałam sobie tego robić. Jeśli chodzi o Camusa, to kiedy byłam w podstawówce, w 5 albo 6 klasie, lekturą szkolną była książka Ireny Jurgielewiczowej Ten obcy. Mój ojciec, który nie był jakimś wielkim czytelnikiem – czytał, ale nie znał się za bardzo na literaturze – poszedł do księgarni i wiedząc, że mam tę lekturę do przeczytania, kupił książkę. Tyle że Obcego Camusa, a nie Jurgielewiczową. Przeczytałam więc Camusa w podstawówce. Oczywiście nic z tej książki nie zrozumiałam, ale został we mnie jakiś niepokój. Czytałam ją w życiu wiele razy, zrobiliśmy na jej podstawie film Słońce, to słońce mnie oślepiło. I wiem, że jeszcze do niej wrócę.

W.S.: Obcy także dla mnie był ważny. Kilka lat temu w prezencie urodzinowym dostałem audiobook, Anka specjalnie dla mnie przeczytała Obcego. Kiedy się poznaliśmy, czytaliśmy wspólnie inną książkę Camusa ‒ Wygnanie i królestwo. Pamiętam, że zrobiło to na mnie wrażenie.

A.S.: Znajduje się w tym zbiorze wspaniałe opowiadanie, które traktuje może nie o naszym życiu, ale o pewnych jego momentach (śmiech). Bohaterem jest artysta malarz. Pojawia się w tej książce rozdarcie między solidarnością a samotnością, między izolacją a byciem przy i z. Bardzo długo to napięcie dobrze opisywało nasz związek. Ale wydaje mi się, że mamy to już za sobą.

W.S.: Tak, znaleźliśmy balans. Wracając do ważnych książek, na pewno Orwellowski Folwark zwierzęcy i 1984 były istotne. Tym lekturom niewątpliwie towarzyszył młodzieńczy zachwyt.

A.S.: Myślę, że moja lista ulubionych pisarzy bardzo się zmieniła. Wciąż obecni są J.M. Coetzee i W.G. Sebald. Ale muszę powiedzieć o ważnych dla mnie pisarkach – Aglaja Veteranyi, Herta Müller, Doris Lessing, Sigrid Nunez, Lidia Yuknavitch. Do filmu Nie zgubiliśmy drogi, który jest też o czytaniu, przygotowałam listę książek. Kolejność nie jest przypadkowa, tytuły tworzą rodzaj poetyckiej opowieści. W jednej ze scen główna bohaterka recytuje do kamery ten tekst. Scena nie weszła do filmu, ale i tak bardzo ją lubię. Były tam m.in. takie książki, jak Huśtawka oddechu Herty Müller, Ciemny kraj J.M. Coetzeego, Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy i Kto znajduje, źle szukał Aglai Veteranyi.

A co poza powieściami?

A.S.: Młodzieńcze fascynacje poetyckie, czyli Broniewski.

W.S.: Ja jeszcze wrócę do Tytusa, Romka i A’Tomka. Nie wiem, czy ktokolwiek z czytelników chciałby być kimś innym niż Tytusem. Tytus jest najbardziej imponujący z tej trójki, jest małpą i jednocześnie ma w sobie ten anarchiczny rys. Myślę, że taki bohater zostawia ślad. To dlatego nie masz później problemu z tym, żeby wybrać osobną ścieżkę, a nie drużynowego lub harcerza ZHP, kogoś, kto się łatwo podporządkowuje. Poza wszystkim myślę, że Chmielewski miał wiele przeczuć i jest bardzo współczesny, chociażby ze względu na tego zwierzęco-ludzkiego bohatera. Mogę powiedzieć, że od zawsze towarzyszyło mi przekonanie o przynależności do świata fauny.

A.S.: To skądinąd kolejna z lektur, która powraca w filmie Człowiek do wszystkiego. Z poezji z pewnością jeszcze Świetlicki. To już nasze wspólne doświadczenie z przeszłości.

W.S.: Zgadzam się. Na młodym, niespecjalnie ogarniętym człowieku Świetlicki musiał robić wrażenie.

A.S.: Byłam na pierwszym albo drugim koncercie Świetlików. Do dziś zresztą przechowuję bilet. W tamtym czasie pojawiła się plotka na mieście, że jak śpiewał Świetlicki, to Miłosz zatykał sobie uszy (śmiech).

W.S.: To nie plotka. Zorganizowano wówczas spotkanie z Miłoszem i z tej okazji miały zagrać Świetliki. Miłosz rzeczywiście zatykał uszy, bo było dla niego za głośno.

Stoimy przed regałem przeznaczonym na książki o Zagładzie. Co z tych rzeczy było najważniejsze?

A.S.: Jest taki piękny słoneczny dzień Barbary Engelking, o losie Żydów szukających ratunku na polskiej wsi w latach 1942–1945. Nigdy wcześniej ani później nie przeżywałam tak fizycznie lektury. Czytanie to był chorobowy stan. Wszystkie te książki są jakoś ważne. Uzupełniają się. Budują obraz.

W.S.: Dla mnie bardzo ważny był na pewno Borowski ze swoją prozaicznością życia w obozie. I oczywiście Maus. Otwierało się go i miało pewność, że tego nie da się „wyłączyć”, odłożyć choćby na moment.

Pozbywacie się książek?

A.S.: Wyprowadzam te, do których ‒ jak mi się wydaje ‒ już nie wrócę, które tracą dla mnie ważność. Ale nie mogę się ich pozbyć zupełnie… Układam stos i robię selekcję. Książki, które zostają z nami, trafiają do pracowni, druga część – w cudze ręce. Czasem przy takich porządkach dzieją się dziwne rzeczy. Rok temu zostawiłam pudło książek już niechcianych i kilka dni temu zajrzałam do niego i pomyślałam sobie: „Jak ja mogłam to zrobić? Dlaczego ta książka w ogóle jest w tym pudle?”. A więc wracają! (śmiech) Bardzo lubię te porządki, bo często kończy się tym, że siedzę na podłodze i czytam. To wspaniały darowany czas lektury. Poza głównym obiegiem.

A jakie książki ofiarujecie znajomym i przyjaciołom?

W.S.: Anka wciska ludziom książki, które ‒ jak mówi ‒ powinni przeczytać.

A.S.: Daję takie niechciane prezenty (śmiech). To jest rodzaj przypieczętowania znajomości. Po udanych towarzyskich spotkaniach na odchodne wręczam ludziom książki. Oddaję na zawsze. Są to różne tytuły. Kontekst jest raczej towarzysko-sytuacyjny. Małą, prywatną dystrybucję zorganizowałam książce Koala Lukasa Bärfussa. Kupiłam kilka egzemplarzy i rozdałam.

Przechodzimy na górę. Fotel i stolik podręczny zajmują centralną część pomieszczenia. Przy oknie leżą stosy książek czekające na selekcję. Regał zamontowany na ścianie wypełniony jest szczelnie. Układ istotnie jest alfabetyczny. Białoszewski leży obok Bobkowskiego, Haupt obok Hustvedt, a Iwaszkiewicz obok Joyce’owskiego Ulissesa.

Czym dla Was jest literatura i co Wam daje?

A.S.: Znowu odwołam się do filmu Nie zgubiliśmy drogi, ponieważ bohaterowie, z którymi się bardzo utożsamiam, są ludźmi analogowymi, zależnymi od tekstu, dla których czytanie jest ucieczką, schronieniem i zarazem pułapką – czasami fikcja zastępuje im życie. Pewna postać mówi: „Jedynym sposobem, żeby przetrwać, jest czytanie książek”.

W.S.: Literatura jest sposobem na czytanie świata, na myślenie o nim. Gdyby nie te lektury, z pewnością inaczej patrzylibyśmy na rzeczywistość. Książka jest przede wszystkim narzędziem, które pozwala wymknąć się schematom percepcyjno-myślowym, tworzy też nowy rodzaj widzenia i doświadczenia. Na przykład po lekturze Zewu włóczęgi Solnit zupełnie inaczej patrzę na swoje bieganie albo jazdę na rowerze. To jest dla mnie jakaś forma włóczęgi, samotnej podróży, podczas której mogę być tylko widzem, obserwatorem. Ale chcę też powiedzieć, że czytanie i posiadanie czasu na lekturę to ogromny przywilej.


Wilhelm Sasnal:

Jeden z najważniejszych artystów w Polsce i ważna postać w światowej sztuce współczesnej. Znany głównie z malarstwa i filmu. Eksperymentuje z różnymi technikami, a jego dzieła często odwołują się do historii i osobistych doświadczeń. Prace artysty znajdują się w najważniejszych światowych kolekcjach muzealnych, m.in. w Museum of Modern Art i w Solomon R. Guggenheim Museum w Nowym Jorku, Tate Modern w Londynie czy Centre Pompidou w Paryżu.

Anka Sasnal:

Jest reżyserką, scenarzystką i redaktorką. Studiowała filologię polską na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie oraz gender studies na Uniwersytecie Jagiellońskim. W duecie z Wilhelmem zrealizowała kilka filmów pełnometrażowych, m.in. Z daleka widok jest piękny, Hubę, Słońce, to słońce mnie oślepiło czy – całkiem niedawno – Nie zgubiliśmy drogi.

Głębokie oceany, niedostępna puszcza, wysokie góry ‒ w tych miejscach niełatwo prowadzić badania, ale może tam dotrzeć aparatura rejestrująca dźwięki. Co naukowcy z nich odczytują? Na to pytanie Katarzynie Rodackiej odpowiadają dr Ben Gottesman i Ashakur Rahaman, specjaliści od bioakustyki z Centrum Bioakustyki Konserwatorskiej im. K. Lisy Yang w Cornell.

Katarzyna Rodacka: Po co podsłuchujecie przyrodę?

Ashakur Rahaman: Jej odgłosy pozwalają nam pozyskać dane na temat gatunków aktywnych akustycznie. Te informacje są cenne zarówno dla nauki, jak i ochrony przyrody. Dzięki nim możemy badać organizmy, które niełatwo jest zaobserwować. Aparatura bioakustyczna sięga do niedostępnych miejsc, takich jak głęboka woda czy najgęstszy las w środku nocy. Bioakustyka jest dla nas oknem, przez które możemy zajrzeć do mało zbadanego świata i zrozumieć toczące się w nim życie. Zdobywamy wiedzę nie tylko o poszczególnych gatunkach zwierząt, ale także o całych ekosystemach i o tym, jaki wpływ na nie mają czynniki ludzkie. Ale nie zajmujemy się nie tylko samymi badaniami, opracowujemy także technologię, dzięki której możemy eksplorować świat dźwięków na dużej przestrzeni geograficznej i przez długi czas.

Ben Gottesman: Prowadzimy wiele projektów w K. Lisa Yang Center for Conservation Bioacoustics w The Cornell Lab Ornithology, jednostce Uniwersytetu Cornella w Ithace w stanie Nowy Jork. Nagrywamy brzmienia różnych miejsc, aby zrozumieć bioróżnorodność i pomóc ją chronić. W praktyce oznacza to umieszczenie w terenie rejestratorów dźwięku, które można pozostawić na zewnątrz na dłuższy czas ‒ czasem na kilka miesięcy, a nawet na rok. Rejestratory te gromadzą odgłosy, które jednocześnie stanowią gigantyczną ilość danych. W odnalezieniu się w tym gąszczu informacji pomaga nam sztuczna inteligencja.

Jak z ogromu informacji wybrać te najważniejsze? I jak w ogóle dźwięki mogą pomóc w ochronie przyrody?

A.R.: Opracowaliśmy narzędzia do ich wizualizacji. Zanim to się udało, trzeba było uważnie słuchać i analizować zgromadzone dane, aby zrozumieć zawartość nagrania; w praktyce oznaczało to odsłuchanie go w całości. Nasze narzędzia do wizualizacji pomagają nam przetwarzać dane w znacznie szybszym tempie. Jesteśmy w stanie zwizualizować całą godzinę nagrań na jednym obrazie. Dzięki temu możemy sprawniej przekuwać dane w naukę. Naszym celem jest możliwie najszersze udostępnianie informacji poprzez publikacje, sieci partnerów i wszelkie kanały komunikacji angażujące społecznie. Jeśli nikt nie usłyszy o odkryciach i wynikach naszej pracy, nie przyczynią się one do ochrony gatunków i miejsc podlegających szybkim przemianom. Dane akustyczne na dużą skalę mogą mieć istotne znaczenie w tej dziedzinie.

Czy często wyniki Waszej pracy mają bezpośredni wpływ na ochronę przyrody?

B.G.: Wszystkie badania, niezależnie od tego, czy prowadzone w głębinach oceanu, czy w lesie tropikalnym, wymagają gromadzenia danych przez długi czas. Mimo że jesteśmy w stanie szybko uzyskać wyniki analiz, czasem prowadzimy badania akustyczne w jednym miejscu i z tym samym partnerem nawet kilka lat. Odkryliśmy, że długa współpraca z lokalnymi instytucjami wpływa korzystnie na ochronę przyrody, czego przykładem jest jeden z naszych największych projektów, realizowany przez dr. Connora Wooda w górach Sierra Nevada w Kalifornii. Projekt skupiał się na badaniach żyjącego tam puszczyka plamistego. Jest to gatunek zagrożony, chroniony ustawą, istnieje ogromna potrzeba strzeżenia go. Rejestratory umieszczone w górach zbierają wszystkie dźwięki, dlatego nawet skupiając się na konkretnym puszczyku, możemy dowiedzieć się nie tylko, jaka jest jego populacja, ale także pozostałych zwierząt żyjących na tym terenie. Mamy szansę poznać populację ptaków oraz innych gatunków zagrożonych wyginięciem, takich jak wilki czy rzadkie odmiany płazów. Dzięki monitoringowi akustycznemu możemy odpowiedzieć na pytanie, jak duża jest liczebność puszczyka plamistego, czy się ona zmienia, a przede wszystkim dlaczego tak się dzieje. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat pojawiły się bardzo poważne zagrożenia dla tego podgatunku puszczyka, głównie wyręb lasów oraz pożary pokrywające gigantyczny obszar, nazywane megapożarami. Stają się one coraz częstsze z powodu zmian klimatycznych. W 2017 r. rozpoczęto badania akustyczne, umieszczając około 50 rejestratorów na północy terenu objętego obserwacją. Następnie w całym regionie gór Sierra Nevada dodawano kolejne. Dziś jest ich tam ponad dwa tysiące, czyli ponad sto razy więcej niż w przypadku standardowego projektu. Dzięki temu z powodzeniem można monitorować siedliska osobników obserwowanego gatunku, śledzić ich zachowania oraz wpływ pożarów na ich życie. Monitoring akustyczny umożliwił naszym naukowcom oszacowanie populacji puszczyka plamistego na tym terenie na około 2300 osobników.

Czyli projekt dotyczy z założenia jednego gatunku, ale tak naprawdę dane z tych nagrań można wykorzystać do szerszych badań?

B.G.: Tak, dzięki badaniom akustycznym możliwe jest uzyskanie danych na temat jednego gatunku, a przy okazji także wszystkich innych zwierząt, które znajdą się w zasięgu rejestratorów. Dzięki temu projektowi można było zaobserwować, jak zmieniają się populacje zwierząt i jaki wpływ na nie mają megapożary. W związku ze zgromadzonymi w ten sposób informacjami władze odpowiedzialne za dany obszar mogą wprowadzać ulepszenia w ochronie przeciwpożarowej. Dawniej, żeby przeprowadzić takie badania, trzeba było wysłać kogoś do wszystkich tych regionów. Metody akustyczne są znacznie szybsze i tańsze.

Ashakur, zajmujesz się badaniem środowiska, które bez rejestratorów dźwięku byłoby niedostępne dla człowieka – morskimi głębinami.

A.R.: Obecnie prowadzimy projekt akustyczny poświęcony wielorybom biskajskim w Zatoce Massachusetts, ale monitorowaliśmy wieloryby także w innych częściach świata, w Arktyce i w Zatoce Meksykańskiej, gdzie analizowaliśmy wpływ wycieku ropy na ich populację. Badaliśmy migrację i populację wieloryba grenlandzkiego. Mamy duże doświadczenie w monitorowaniu migracji tych zwierząt. Metoda bioakustyczna jest doskonałym narzędziem do badania wielorybów, ponieważ jest nieinwazyjna i stosunkowo tania. Wcześniej w celu monitorowania migracji dużych ssaków wodnych obserwację prowadzono z brzegu, łodzi lub samolotu. Badania akustyczne zapewniają nam więcej danych i dają ciągły opis życia tych gatunków.

Na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych wieloryby biskajskie z północnego Atlantyku walczą o przetrwanie. Pozostało zaledwie 336 osobników tego gatunku, z czego samic jest mniej niż sto. Główne przyczyny śmierci tych morskich ssaków to uderzenia statków i zaplątywanie się w sprzęt do połowu homarów lub krabów. Przy obecnym tempie zmniejszania się populacji gatunek ten jest poważnie zagrożony wyginięciem.

Wschodnie Wybrzeże słynie z licznych punktów do obserwacji tych zwierząt.

A.R.: Od grudnia do stycznia część populacji wielorybów biskajskich przebywa w okolicach wybrzeży Florydy. Gdy ocean się ociepla, migrują wzdłuż wybrzeża na północ do Massachusetts, dalej do Maine i do Kanady. Potocznie nazywamy je wielorybami miejskimi, ponieważ podpływają blisko wybrzeży. Wody tutaj nagrzewają się szybciej, co powoduje koncentrację pokarmu, którym się żywią. Jednak ich obecność na tym obszarze naraża je na niebezpieczeństwo: ze względu na sąsiedztwo dużych aglomeracji występuje tu wzmożony ruch statków, a szlak żeglugi przebiega przez miejsca żerowania wielorybów. Aby je chronić, prowadzimy projekty badawcze i monitorujące wzdłuż ich kluczowych siedlisk.

Jak od strony technicznej wyglądają badania w oceanie?

A.R.: Od 2008 r. badamy wieloryby biskajskie na północnym Atlantyku za pomocą naszych boi akustycznych. W Zatoce Massachusetts wzdłuż bostońskiego szlaku żeglugowego, który jest jednym z kluczowych siedlisk wieloryba biskajskiego, umieściliśmy 10 boi monitorujących w czasie rzeczywistym. Dodatkowo w całej zatoce rozstawiliśmy 19 zestawów akustycznych, aby dowiedzieć się, jak wieloryb biskajski korzysta ze swoich siedlisk w tym regionie.

W jaki sposób Wasze badania przyczyniają się do ochrony tych morskich ssaków?

Nasze boje działają w czasie rzeczywistym, dzięki czemu jesteśmy w stanie na bieżąco przekazywać jednostkom żeglugowym informacje dotyczące wielorybów, a statki mogą dostosowywać się do sytuacji i np. zwalniać w miejscu, w którym zwierzęta przebywają. Kluczowa jest jednak współpraca z innymi podmiotami. Czasem wyniki naszych badań pomagają zmienić prawo. na przykład wiosną wszystkie wpływające do portu statki o długości powyżej 20 metrów muszą zwolnić. Ale zdarza się, że wydajemy zalecenia, których nie wszyscy przestrzegają, ponieważ nie są one obowiązkowe w świetle prawa. Inną kwestią jest to, że ze względu na kryzys klimatyczny zmieniają się kierunki migracji wielorybów. Opuściły one już część swoich dawnych siedlisk i przeniosły się do nowych miejsc, w których dotąd ich nie odnotowano i gdzie z tego powodu nie ma przepisów dotyczących ochrony owych zwierząt ani zasad, jakie powinny być stosowane w żegludze.

Jak wygląda Wasza praca na co dzień?

A.R.: Nasz zespół badawczy spędza większość czasu na analizie i syntezie danych akustycznych. Przede wszystkim na bieżąco monitorujemy informacje zebrane z rejestratorów. Analizujemy je za pomocą wielu różnych narzędzi, w tym uczenia maszynowego. Syntetyzujemy uzyskane wiadomości, aby zrozumieć szerszy kontekst całego projektu. Dwa razy w roku sprawdzamy także nasz sprzęt zanurzony w oceanie. Wtedy musimy udać się na miejsce testów, wyjąć sprzęt, sprawdzić go i zainstalować ponownie. Między tymi wyjazdami po prostu analizujemy dane na ekranie komputera, piszemy raporty i przekazujemy je naszym partnerom.

Przejdźmy teraz na ląd. Ben, interesujesz się związkiem pomiędzy  przyrodą a czynnikami antropogenicznymi. Jaki mają one wpływ na świat akustyczny zwierząt?

B.G.: To pytanie, które zadaję sobie od około 10 lat. Obecnie pracuję w instytucie Sound Forest Lab na Uniwersytecie Wisconsin. Prowadzimy projekt, który ma na celu określenie, w jaki sposób łowiectwo i wycinka drzew ‒ dla mieszkańców Gabonu ważne metody pozyskiwania cennego białka oraz drewna ‒ oddziałują na bioróżnorodność lasu. Odgłosy zwierząt w tym regionie tworzą prawdziwą symfonię, krajobraz dźwiękowy jest niezwykle bogaty. Badamy, jak te dwa antropogeniczne czynniki stresogenne wpływają na natężenie dźwięku. Staramy się również znaleźć sposoby na to, by pozyskiwanie drewna w tym regionie miało bardziej zrównoważony charakter, co jest ważnym krokiem dla ochrony tego ekosystemu. Wcześniej pracowałem przy innych projektach bioakustycznych, koncentrując się m.in. na wpływie huraganów na zwierzęta. Wykorzystaliśmy wtedy nasze narzędzia, aby ocenić możliwość odbudowy ekosystemu po tym wydarzeniu.

Czy zwykli ludzie też mogą coś zrozumieć z pejzażu dźwiękowego przyrody? Warto się w niego wsłuchiwać?

B.G.: Po pierwsze, wsłuchanie się w otaczające nas dźwięki przynosi realne korzyści: ma moc łagodzenia stresu. Po drugie, można dowiedzieć się wiele o zmianach, jakie zachodzą w przyrodzie w zależności od pory roku. To sposób na zachowanie świadomości własnego otoczenia, a dla mnie także jedna z głównych sposobów na bycie tu i teraz.

A.R.: Dla mnie słuchanie dźwięków natury jest inspiracją i połączeniem się z przyrodą. Idziesz w jakieś miejsce, zamykasz oczy i po prostu słuchasz. Zaczynasz rozpoznawać poszczególne dźwięki. Po prostu wytęż słuch, zamknij oczy i pozwól sobie na eksplorację otoczenia poprzez dźwięk. Twój umysł zacznie wtedy szukać odpowiedzi na pytania. To może skłonić cię do dalszych poszukiwań, refleksji lub działań prowadzących do ochrony tych miejsc. Myślę, że nie tylko naukowcy mogą tego doświadczyć. Każde miejsce ma swoją piosenkę. Otwarcie się na nią może przenieść człowieka na zupełnie inny poziom odkryć i zrozumienia.

Księgarnie kameralne mają misję, wiernych czytelników, najlepsze półki i tylko brakuje im należytego wsparcia. Chociaż – jak pokazuje ten rok – i bez niego robią wspaniałe rzeczy.

Gdyby dobrze policzyć (jaka szkoda, że nikt tego w Polsce nie robi!), to pewnie okazałoby się, że na każdy tydzień w 2023 r. przypadał przynajmniej jeden festiwal czytelniczy, nie mówiąc już o wszelkiej maści wydarzeniach literackich, warsztatach, spotkaniach z autorami, performatywnych czytaniach czy panelach dyskusyjnych. I tak się składa, że większość tych imprez organizowana była nie przez wielkie sieci sprzedaży książek, ale małe, lokalne księgarnie, nazwane kiedyś przez popularyzatorkę czytania Annę Karczewską kameralnymi. Rozsiane po całej Polsce – od Kołobrzegu po Przemyśl (dosłownie) – zastępują ministra kultury, promując czytelnictwo i dobre książki. Zapytałam kilkoro księgarzy prowadzących tego typu miejsca, jaki był dla nich rok 2023, a także jakie książki mogliby mi polecić. Oto co usłyszałam.

Paulina Wilk, Big Book Cafe, Warszawa

Dla nas 2023 to był rok niesamowity, bo właśnie w nim z niedużej sceny literackiej udało się urosnąć do dużego centrum – w samym środku największego polskiego miasta. Stworzyliśmy coś, czego nie mają inne europejskie stolice: udało nam się przekształcić zabytkową księgarnię w dynamicznie działające centrum wydarzeń literackich. Mogę z dumą powiedzieć, że staliśmy się pierwszym adresem dla wszystkich, którzy cenią dobre treści. Dla mnie osobiście to piękna sprawa. Po 10 latach działania naszej fundacji w końcu czujemy, że jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy być.

Organizujemy mnóstwo spotkań literackich, większość z nich transmitujemy, oglądają je ludzie z całego kraju. Poza tym, i to mnie szczególnie cieszy, w tym roku zaczęliśmy też prowadzić projekty edukacyjne. Utworzyliśmy Szkołę Młodej Krytyki, w której młodzi ludzie mogą się uczyć od najlepszych w tym fachu, jak pisać o literaturze, jak świadomie przyjmować treści, konsumować media. Z kolei dorośli mogą uczestniczyć w otwartych wykładach mistrzowskich prowadzonych przez świetnych ekspertów. W 2024 r. na pewno będziemy rozwijać właśnie tego typu działalność – kameralne, bezpośrednie spotkania. Wszystkie badania i analizy pokazują, że czytanie ze zrozumieniem jest złożoną umiejętnością, w Big Booku zależy nam, by pomagać tym, którzy chcą ją zgłębiać.

Dla mnie samej wielkim wydarzeniem były niedawne, grudniowe warsztaty Fotoliteratura z Mikołajem Grynbergiem, podczas których próbowaliśmy przelać opowieść tekstualną na obraz. Szukaliśmy kontekstów do opowiadań Mikołaja Grynberga; przez dwa dni czytaliśmy, próbowaliśmy swoich sił w fotografii. Piękne, poszerzające wyobraźnię przeżycie. Po tych dwóch dniach nie wyszliśmy może z jakąś nową twardą wiedzą, ale na pewno z głębszą wrażliwością na to, co nas otacza. Takie wydarzenia wskazują kierunek, w jakim chcemy iść.

Książki, które poleca Paulina Wilk:

  1. Demon Copperhead, Barbara Kingsolver, wyd. Filia – to współczesna wersja arcydzieła Dickensa. Moim zdaniem autorka napisała współczesne arcydzieło, którego czytanie jest niezwykłą przyjemnością. To opowieść o pragnieniu życia, pokazująca, że nie ma tak mrocznego miejsca na świecie, z którego nie można byłoby się wydostać. Bohater, młody chłopak, rodzi się na społecznym dnie, ale ma w sobie niegasnący żar życia pozwalający mu przekroczyć ograniczenia, z których bieda i bezdomność są akurat tymi najmniejszymi. Czyta się to wspaniale, zostajemy z nadzieją i ciepłem w sercu. To opowieść, która mi imponuje.
  2. Babel. Człowiek bez losu, Aleksander Kaczorowski, wyd. Czarne – jestem absolutnie zachwycona tą biografią Izaaka Babla! Aleksandrowi Kaczorowskiemu udało się opowiedzieć historię niesłychanie współczesną, a jednocześnie rzetelnie opisać życie ukraińskiego pisarza, fascynującego oszusta, którego geniusz literacki był tak ogromny, że rzeczywistość nie mogła go pomieścić. Poza tym, że to ciekawa opowieść o człowieku, to zarazem daje nam głębokie rozumienie problemów współczesnej Rosji – pokazuje, jaka to jest przestrzeń mentalna, społeczna. W naszych czasach rzecz bardzo pożądana i potrzebna.
  3. Chłopki, Joanna Kuciel-Frydryszak, wyd. Marginesy – nie można mówić o roku 2023 bez tej bolesnej książki. Więcej nawet: bez niej nie da się już rozmawiać o polskiej historii. Chłopki to dla mnie pisarski akt odwagi, wydobycie z zapomnienia pojedynczych i zbiorowych losów kobiet, naszych babć, prababć, które żyły w katordze, często w warunkach przemocowych. Moim zdaniem jest zaczynem ruchu społecznego odzyskiwania pamięci o tym, kim były nasze przodkinie – a to ważna wiedza, bo bez niej nie będziemy w stanie zrozumieć samych siebie. Ja jestem wnuczką kobiety, która skończyła zaledwie cztery klasy, której ojciec darł i palił jej zeszyty. Ona mogła uczyć się tylko przez kilka lat, a ja piszę książki.

 

Łukasz Zych, Najlepsza Księgarnia, Warszawa

W tym roku w Najlepszej działo się bardzo dużo, być może jeszcze więcej niż w ubiegłym. Przede wszystkim – po dwóch latach od powstania – ugruntowaliśmy swoją pozycję na rynku księgarskim. Wydawcy nam zaufali, z niektórymi zdążyliśmy się nawet zaprzyjaźnić. Pauza, Nisza, Haart, Cyranka, Filtry, ArtRage – te wydawnictwa tworzą ludzie, z którymi nie tylko dzielimy tę samą pasję i wizję, ale także najzwyczajniej w świecie się lubimy. Wielu autorów przez nich wydawanych miało u nas w tym roku swoje spotkania i zawsze to były świetne wieczory.

Gdybym miał tworzyć pierwsze podsumowania, to z pewnością 2023 był rokiem literatury faktu, w przeciwieństwie do 2022, w którym rządziła literatura piękna. Gościliśmy Mikołaja Grynberga, Filipa Springera, Pawła Pieniążka, Marcina Kąckiego. Wygląda to tak, jakbyśmy stawiali na autorów mężczyzn, więc od razu dodam, że w Najlepszej odbyły się również spotkania – już nie z obszaru reportażu, ale literatury pięknej – z Emilią Dłużewską, Ingą Iwasiów, Aleksandrą Zielińską, Zośką Papużanką, Ishbel Szatrawską. Bardzo cieszę się też, że udało nam się zorganizować sporo spotkań poetyckich, m.in. z Kamilą Janiak czy Justyną Kulikowską, a także z tłumaczami i tłumaczkami literatury.

To był dobry rok, bo czytelnicy dopisali, dobra literatura była doceniana; mamy to szczęście, że ludzie do nas wciąż przychodzą. Niektórzy po coś konkretnego (tak na pewno było z Chłopkami czy książką tegorocznego noblisty Fossego), inni pytają, co możemy im polecić. Nie obliczałem tego jeszcze, ale wśród tegorocznych hitów – podobnie jak w poprzednim roku – siedem, osiem na dziesięć książek to te napisane przez polskich autorów. Według mnie to świetna wiadomość. Oczywiście cały czas rozwijamy półkę z książkami anglojęzycznymi, chociaż sprowadzanie świeżynek wydawanych w obcym języku zawsze jest trudne. Mimo to jakoś nam się udaje – mamy nową Zadie Smith, Coetzeego, szybko pojawił się u nas tegoroczny Booker.
Jeśli jednak miałbym wybierać jedną rzecz, która mi się udała w 2023 r., to na pewno będzie nią spotkanie w Najlepszej z Witem Szostakiem, autorem wybitnych Rumowisk i Szczelinami, jednym z moich ulubionych pisarzy. Bardzo się cieszę, że udało mi się go namówić, by do nas przyjechał.

Książki, które poleca Łukasz Zych:

  1. Wniebogłos, Aleksandra Tarnowska, wyd. ArtRage – niepozorna książka, debiut, ale jednocześnie pozycja, na którą bardzo się staram zwrócić uwagę naszym klientom. Temat nierzucający się w oczy: opowieść o chłopcu z peerelowskiej wsi, który marzy, aby zostać śpiewakiem. Ale jak to jest napisane! Niezwykle dojrzała proza, wyjątkowy talent literacki, wielka przyjemność czytania.
  2. Nędza, Andrzej Tichý, wyd. Pauza – kolejna bardzo oryginalnie i sprawnie napisana pozycja. Autor ‒ ciekawa postać, syn Polki i Czecha, który wyemigrował do Szwecji i pisze chyba właśnie po szwedzku ‒ napisał książkę o mężczyźnie, któremu udało się zrobić karierę muzyczną i który w pewnym momencie przypomina sobie rzeczywistość imigrancką. Mamy tutaj strumień świadomości (doskonale przetłumaczony, co warto podkreślić), w którym opisane są imigranckie tzw. niziny społeczne. Moim zdaniem w literaturze najważniejsze jest nie to, jakie tematy ona podejmuje, ale jak to robi – a Nędza robi to we wspaniały sposób.
  3. Dżiny, Fatma Aydemir, wyd. Cyranka – to moja książka roku. Jest dość trudna, również pojawia się w niej temat imigrancki. Opowiada historię rodziny tureckiej, która od 30 lat mieszka w Niemczech, ale w pewnym momencie uświadamia sobie, że nie jest u siebie. Bohaterowie postanawiają wrócić do Stambułu, lecz gdy już zostaje tam kupione mieszkanie, ojciec umiera na zawał. Z okazji pogrzebu członkowie rodziny spotykają się i każdy z nich przedstawia swój fragment opowieści. Niezwykle sprawnie napisana książka, porusza tak różne aspekty bycia mniejszości imigranckiej; powiem jeszcze tylko, że zakończenie jest wstrząsające. Rzadko mi się to zdarza, aby jakaś powieść tak mocno wytrąciła mnie z poczucia komfortu, ale jednocześnie aż tyle dała mi do myślenia. Poza tym jest to fantastyczne literacko, świetna praca tłumacza. Myślę, że każdy, kto docenia dobrą literaturę, nie będzie żałował, że przeczytał Dżiny.

 

Agnieszka Kurc, Skład Główny, Koluszki

 To był dość dobry rok. Udało nam się zrealizować wiele spotkań i wydarzeń. Wciąż mamy sporo klientów, chociaż jest widoczny odpływ do księgarni internetowych, co według mnie jest zrozumiałe – dopóki nie będzie ustawy o jednolitej cenie książki, to zawsze my, księgarze z lokalnych księgarni, będziemy przegrywać z Internetem. Rozumiem czytelników, że kupując książki, trzymają się za portfel, pewnie też bym w jakiejś mierze to robiła, gdybym nie prowadziła własnej księgarni. Nieraz mnie szokowały głosy, że księgarnie nie są potrzebne, a książka to produkt jak każdy inny, który można kupić gdziekolwiek. Nie zgadzam się z tym. Szkoda, że kiedy idziemy na urodziny do znajomych, to łatwiej jest nam spontanicznie kupić wino na prezent niż książkę, bo sklepy z winami są na każdym rogu ulicy. Ministerstwo dotuje akcje promujące czytelnictwo, ale moim zdaniem to jest dawanie ryby, a nie wędki. Organizujemy spotkania z autorami, jednak coraz częściej czytelnik przychodzi na nie już z książką w ręku, którą kupił taniej w Internecie.

W 2023 r. udały nam się lokalne akcje, z których jesteśmy dumni, np. skierowana do przedszkolaków Plecaczek z książkami, dzięki której dzieci zabierają książki do domu, mogą poprosić rodziców o przeczytanie, a po kilku dniach przekazują plecak innemu dziesku – nad rotacją czuwają przedszkolanki. Drugą akcją zorganizowaną w Składzie Głównym był konkurs literacki dla dzieci z klas 1–3. I tu miałam osobistą przyjemność, bo okazało się, że zwyciężyła moja „wychowanka” z księgarni ‒ dziewczynka, która przychodziła do nas naprawdę od maleńkości.

Książki, które poleca Agnieszka Kurc:

  1. Sztuka świętowania, Marta Motyl, wyd. Lira – polecam tę książkę nie dlatego, że autorka pochodzi z Koluszek, ale dlatego, że zawiera sporo wiedzy o sztuce, jest ciekawie napisana, nieco poetyckim językiem, a także dobrze wydana. Autorka jest historyczką sztuki; ta publikacja to zbiór jej esejów poświęconych dziełom przedstawiającym świętowanie.
  2. Słone ścieżki, Raynor Winn, wyd. Marginesy – została wydana już kilka lat temu, ale w Składzie Głównym bardzo cenię książki bez daty ważności i właśnie takie staram się wybierać na nasze półki. To historia o wędrówce, pokazująca, jakim wytchnieniem jest ona dla człowieka, a także okazją do pochylenia się nad sobą. Książka oparta jest na faktach: autorka i jej mąż przeszli najdłuższym szlakiem pieszym w Anglii; zajęło im to chyba ponad rok, ale przyniosło spokój i zdrowie. Bardzo polecam.
  3. Madame, Antoni Libera, wyd. Znak – to książka, która stale wraca na półkę w naszej księgarni, wciąż jest domawiana i znajduje kolejnych czytelników. Fabuła może wydawać się oczywista ‒ licealista zakochuje się w swojej nauczycielce ‒ jednakże wartość tej książki leży gdzie indziej. Autor jest wielkim erudytą i widać to w Madame; czytelnik może znaleźć w niej wiele odwołań do kultury, głębokie refleksje, spostrzeżenia. To książka, którą czyta się nie po to, aby dowiedzieć się „co było dalej”, ale dla czystej przyjemności obcowania ze słowem.

 

Małgorzata Narożna, FiKa, Szczecin

Dla mnie 2023 był rokiem rewolucyjnym – po 10 latach moja ksiegarnia FiKa została zamknięta. Na początku września został mi wypowiedziany lokal, co bardzo pomogło mi w podjęciu tej decyzji. I myślę, że dopóki nie będzie ustawy o jednolitej cenie książki, nie będę nawet rozważać powrotu do bycia księgarką. Jestem zbyt zmęczona nie tylko samym prowadzeniem księgarni w naszych czasach, lecz także tłumaczeniem, dlaczego księgarnie są ważne i w jaki sposób przekładają się na jakość czytelnictwa. Jednak nie znikam zupełnie. W 2023 r. odbyła się druga edycja Fikuśnego Festiwalu Literatury i wypadła dużo lepiej, niż sobie to wyobrażałam. Kolejna edycja już w najbliższe wakacje; będę miała więcej czasu, żeby się nią zająć. Mogę więc nawet powiedzieć, że moja fundacja FiKa czyta rozrasta się, tylko trochę w innym kierunku.

Przez wiele lat umiałam czarować, tak mocno zakochałam się w prowadzeniu księgarni. Moja fascynacja pomagała sprzedawać książki, zarażałam swoją pasją klientów – naprawdę tak było, nieraz wracali i prosili, żebym poleciła im kolejne pozycje. Księgarz ponosi większą odpowiedzialność niż bibliotekarz: ludzie, których namawiam na przeczytanie jakiejś książki, zostawiają u mnie pieniądze. W zamian otrzymują jednak nie tylko książkę, księgarze dzielą się też swoją wiedzą, umiejętnością patrzenia.

Przez te 10 lat prowadzenia FiKi dobrze się bawiłam. Robiłam coś ważnego, ale przy okazji spełniałam swoje marzenie. Wciąż uśmiecham się na myśl, jakich wspaniałych pisarzy udało mi się zaprosić do mojej księgarni. Pierwszym autorem, jaki do nas przyjechał, był Mariusz Szczygielski, do dzisiaj pamiętam tamto spotkanie. Bardzo się cieszę, że tym roku na Fikuśnym Festiwalu gościła Marta Kisiel, ale zgrzeszyłabym, gdybym nie doceniła innych gości: Radka Raka, Agatę Romaniuk, Joannę Rusinek, Joannę Olech, Piotra Sochę, Daniela de Latoura, Tomasza Samojlika, który przebył 700 km, żeby dojechać do nas, do Szczecina, z Puszczy Białowieskiej. O nich wszystkich marzyłam – i się udało.

A że FiKa musiała zostać zamknięta? Nie obrażam się na rzeczywistość. Rozumiem, że dla kogoś może być za drogo, że w naszych czasach wszyscy musimy z czegoś rezygnować. Ludzie rezygnują z kupowania książek dla siebie, dla swoich dzieci, a ja rezygnuję z mojej walki z wiatrakami.

Książki, które poleca Małgorzata Narożna:

  1. Uciekinierzy, Ulf Stark, wyd. Zakamarki – już w pierwszym momencie, kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, uwiodła mnie w całości. Książki dla dzieci często karmią już samym wyglądem, ilustracjami i okładką. Historia zawarta w Uciekinierach jest piękna, choć czytelnik, który pierwszy raz styka się z książkami Starka, może się zdziwić. Polecam ją jednak z całego serca, bo nie tylko jest ona pięknie napisana i zilustrowana, ale także opowiada o prawdziwej miłości oraz autentycznym życiu.
  2. Smok Smoczydło i inne bajki, Małgorzata Strzałkowska, wyd. Bajka – jak większość książek, które były dostępne w księgarni FiKa, również ta jest skierowana do dzieci, jednak dorosły też będzie miał przyjemność z jej czytania. Napisana jest dowcipnie, pięknym językiem – ma wszystko, czego potrzebuje dobra książka. Ale polecam ją ze względu na smoki! Nieraz rodzice prosili mnie o polecenie dobrej książki popularnonaukowej dla najmłodszych – mnóstwo się teraz takich wydaje i oczywiście u mnie na półkach też można było je znaleźć. Ale mam wrażenie, że czasem zapominamy, iż dzieci potrzebują baśniowości. Przeciętny przedszkolak wie sporo o kosmosie, ewolucji oraz ekologii, za to prawie nic o smokach, królewnach i rycerzach. A to jest bardzo ważne dla rozwoju emocjonalnego i umysłowego dzieci. Nie zabierajmy im tego.
  3. Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach, Wojciech Widłak, wyd. Format – tu też nie mam żadnych wątpliwości, że chociaż to książka dla dzieci, to zachwyci również dorosłych czytelników. Kiedy ją otwieram, niejednokrotnie wzruszam się do łez; zawiera wspaniałą filozofię życia, to kwintesencja pięknej literatury. Moim zdaniem książki dla dzieci dają nam wszystkim możliwość, by trenować uważność, uśmiech i spokój. Z pewnością to wszystko znajdziemy w Krasnalach.

     


    „Promocja księgarń kameralnych z Ogólnopolskim Turniejem Krzyżówek” odbywa się dzięki dofinansowaniu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Partnerstwo dla księgarń”.

    Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Zaczęło się od refleksji, że świat składa się z dźwięku.

Ta obserwacja, rozbrajająca w swej prostocie, dała początek jednemu z najbardziej niesłychanych odkryć w dziedzinie biologii i etologii.

Na pomysł zarejestrowania odgłosów wydawanych przez wieloryby wpadł amerykański biolog Roger Payne, który prowadził badania z udziałem ciem, starając się udowodnić, że owady te wytworzyły złożone formy komunikacji głosowej. W marcu 1967 r. usłyszał o wielorybie wyrzuconym przez ocean na plażę w pobliżu jego domu. Kiedy pojechał na miejsce, doznał szoku. Ktoś wykroił scyzorykiem na boku zwierzęcia własne inicjały i włożył niedopałek papierosa w otwór nosowy.

Był zimny, deszczowy wieczór. Payne stał długi czas w ulewie, wpatrując się w zwłoki. Tego dnia postanowił zmienić kierunek swoich naukowych prac.

Na trop wielorybich pieśni naprowadził go zaprzyjaźniony inżynier amerykańskiej marynarki wojennej, który nasłuchując radzieckich łodzi podwodnych na Bermudach, trafił na dziwne i bliżej nieznane dźwięki. Payne zabrał ze sobą taśmy do domu, przesłuchał ich setki razy. „Jest jakaś zagadka w tych dźwiękach” – zanotował. Po czym dodał: „Świat musi to usłyszeć”.

W 1967 r. powstaje pierwsze nagranie śpiewu wieloryba.

W 1977 r. pieśń poleci w kosmos na pokładzie sondy Voyager, która dziś znajduje się poza Układem Słonecznym, ponad 24 mld km od Ziemi.

Payne wydał pieśni także na płycie zatytułowanej Songs of the Humpback Whale, która rozeszła się w ponad 100 tys. egzemplarzy i trafiła na listę przebojów „Billboardu”. Od razu urosła ona do rangi mitu, stając się hymnem organizacji na rzecz ochrony wielorybów. Kiedy w 1972 r. przed Kongresem USA głosowano nad ustawą o zakazie komercyjnych połowów, aktywiści, zamiast wystąpić z orędziem, po prostu puścili nagranie śpiewu humbaka.

Kilka lat później płytę otrzyma 10,5 mln prenumeratorów „National Geographic”.

Nagranie Payne’a otwiera dokumentalny film Pieśni wielorybów w reżyserii Jeana-Alberta Lièvre’a. Ten dokumentalista i fotograf debiutował w latach 90., jako autor przyrodniczych programów telewizyjnych, które cieszyły się zawrotną sławą we Francji. Filmy Jeana-Alberta – Agenda natury, Ustawa na rzecz środowiska, Raporty pogodowe z kosmosu – to wezwania do działania na rzecz planety, a także filozoficzne refleksje nad miejscem człowieka w porządku natury.

Jean-Albert zetknął się z tematem po raz pierwszy w 1992 r. Wziął wówczas udział w telewizyjnym projekcie, którego celem było sfilmowanie zwyczajów wielorybów. Choć wyprawa się odbyła, okazała się kompletną klapą. Przez całe dnie, razem z kilkuosobową ekipą, nasłuchiwali ich śpiewu, jednak nie udało im się do nich zbliżyć. Kiedy wszyscy odpuścili, Jean-Albert postanowił spróbować jeszcze raz wypłynąć z kamerą w morze.

I wtedy po raz pierwszy zobaczył wieloryba. Była to samica humbaka. Jean-Albert twierdzi, że spojrzała w jego kierunku, na kilka sekund zawiesiła na nim oko. Ten obraz powracał w jego myślach, zostawił w nim coś, co będzie już z nim na zawsze.

Australijska reportażystka Rebecca Giggs ukuła teorię, że nawiązanie kontaktu wzrokowego z wielorybem zakorzenia się głębiej w ludzkiej psychice niż kontakt z jakimkolwiek innym zwierzęciem. To spojrzenie baczne, dociekliwe, uważne – podobne jak u ludzi.

Jean-Albert przyrzekł sobie wtedy, że jeszcze kiedyś nakręci o nich film.

Do tego planu powrócił po lekturze poematu Whale Nation Heathcote’a Williamsa. Książka powstała pod koniec lat 80., jako głos w dyskusji rozgorzałej wokół zakazu połowów i produkcji mięsa. To opowieść w pierwszej osobie, jej bohaterami stają się wieloryby, które śpiewają, bawią się i kochają. Są one czułymi istotami podobnymi do ludzi pod istotnymi moralnie względami. Ale są również wobec człowieka bezbronne. Co to znaczy rozerwać ciało wieloryba harpunem, patrzeć na jego cierpienie? Zadaniem pisarza jest danie świadectwa cierpienia tych zwierząt i poruszenia sumienia czytelników.

Narracja pierwszoosobowa, snuta z perspektywy wieloryba, to produkt fantazji, ale także efekt naukowych rozważań i badań na temat zdolności komunikacji zwierząt. Wiadomo już, że wieloryby mają bogate i złożone języki, których znaczenia nikt dotąd nie wyjaśnił i które ludzie dopiero zaczynają rozszyfrowywać.

Miliony nut, tajemniczych dźwięków. Przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Jean-Albert, gdy wypytuję go o bardziej szczegółowe informacje dotyczące języka i komunikacji wielorybów, odsyła mnie do największego autorytetu naukowego.

Olivier Adam, bioakustyk z uniwersytetu na Sorbonie w Paryżu, zgadza się na rozmowę. Od 2001 r. zajmuje się badaniem sposobów komunikacji wielorybów. Przez ponad 20 lat udało mu się poznać i opisać ponad różnych 89 gatunków. Każde z nich ma specyficzne i niepowtarzalne języki, dialekty, modulacje, sposób wyrażania siebie i swoich emocji.

Bo ocean to gwarne, różnorodne, pulsujące życiem miejsce.

Pogawędki w morskich głębinach

Kiedy już udaje nam się połączyć, proszę go o wyjaśnienie dotyczące źródeł tych pieśni.

– Ustalmy na początek kilka szczegółów: wszystko zaczęło się 50 mln lat temu – uściśla Oliver. – Przodkowie wielorybów, w poszukiwaniu pożywienia lub schronienia, porzucili ląd, schodząc do mórz i oceanów. Zmiana środowiska musiała zaowocować przystosowaniem się do nowych warunków i ewolucją. Stworzyły one wtedy zaczątki wspólnego języka, wykształciły osobiste nawyki, pojedynczo i razem z osobnikami własnego oraz innych gatunków.

Pierwsza sieć społecznościowa powstała miliony lat temu w oceanie. Dla porównania: człowiek zaczął posługiwać się mową 100 tys. lat temu.

Oliver już na wstępie podkreśla, że nie jest z wykształcenia biologiem, lecz inżynierem dźwięku. Jego przedmiotem badań jest akustyka i przetwarzanie sygnałów dźwiękowych. Jak to się stało, że zajął się pieśniami wielorybów? Dotąd wspomina ten dzień i pierwsze spotkanie z nimi w pobliżu Gibraltaru. Na czele ekspedycji, do której został zaproszony, stanął francuski badacz Christophe Ginet z Narodowego Centrum Badań Naukowych (CNRS). Sprawdzał nowe sposoby lokalizacji kaszalotów na tamtych wodach.

Był zdania, że poznawanie wielorybów lepiej zacząć od nasłuchiwania niż obserwacji.

– Większość gatunków spędza dużo czasu pod wodą – tłumaczy mi Oliver. – Kaszaloty potrafią nurkować na głębokość 3 kilometrów i mogą wytrzymać nawet 90 minut. Panuje tam ciśnienie 500 atmosfer. To nacisk ćwierci miliona ton. Do tego są po prostu nieśmiałe, rzadko wypływają na powierzchnię. Łatwiej jest je usłyszeć niż zobaczyć.

Na wodach okalających Australię nie prowadzi się obserwacji płetwali błękitnych. Cała wiedza o nich pochodzi z badań wykorzystujących pasywne technologie akustyczne.

Kiedy Oliver wspomina tamten czas, chwyta się za głowę i lamentuje, że jako dźwiękowiec przeżył istny koszmar. Hydrofony, a więc podwodne mikrofony, których używano wtedy do badań, nie wytrzymywały hałasu panującego pod wodą. Wysokie tony potrafiły ogłuszać.

– To trochę tak, jakbyśmy robili ten wywiad nie w mieszkaniu, ale na środku autostrady w godzinach szczytu i musiałbyś wyłowić moje słowa z tej kakofonii – wyjaśnia Oliver. – W wielu wypadkach zawodziła technologia. Na początku wieku hydrofony były drogie, trudno dostępne i nieporęczne. Dzisiaj sprzęt o znacznie lepszej jakości da się kupić przez Internet za 200 dolarów. Ponadto współczesne modele tych czujników można umieścić pod wodą na tydzień, miesiąc, pół roku i nasłuchiwać wielorybów nieprzerwanie całą dobę, na odległość.

Kolejna sprawa: na otwartym oceanie okazało się, że Oliver cierpi na chorobę morską.

To zupełnie zbija mnie z tropu. Pytam, jak to możliwe, że ktoś, kogo na morzu dopadają zawroty głowy, nudności, a nawet wymioty, jest w stanie badać wieloryby. Odnosząc się do sprawy, tłumaczy, że nie spodziewał się tego, że kiedykolwiek wejdzie na pokład statku. Nie był podróżnikiem, lecz naukowcem ślęczącym całymi dniami przed komputerem. Od tamtej chwili badania prowadzi zdalnie, z uniwersytetu w Paryżu.

Jak to wygląda w praktyce?

Olivier bada gramatykę wielorybich języków, reguły składniowe i stara się na tej podstawie wyciągnąć wnioski. Przesłuchuje setki, tysiące godzin nagrań z okolic wyspy Reunion, Madagaskaru, Gwadelupy i poszukuje występujących w nich prawidłowości. Przykładowo pieśni humbaków – które dla ludzkiego ucha brzmią, jakby były chaotycznie improwizowane – są ustrukturyzowane na podobieństwo naszych słów i zdań. Składają się z mniejszych jednostek, które wieloryby łączą, komponując pieśni zawierające nawet 400 elementów.

Za ich sprawą komunikują się ze sobą, wymieniają informacje pod wodą.

W opinii ekspertów wielorybie pieśni są od siebie rozdzielne i zróżnicowane. Humbaki wydają niskie, przeciągłe pomrukiwania. Kaszaloty z kolei porozumiewają się poprzez serie kliknięć, które układają się w złożone i wielowymiarowe kody. Orki posługują się własnym skomplikowanym językiem złożonym z gwizdów, kląskań i ultradźwięków.

Różne gatunki mają różne dialekty, śpiewają w różnych rytmach i różnych modulacjach. Humbaki żyjące w Oceanie Indyjskim nie wydają tych samych dźwięków co humbaki z Atlantyku czy z północnego Pacyfiku. Ponadto dzielą się one na klany i rody liczące setki, a nawet tysiące osobników. Każda taka grupa posiada ściśle określony, specyficzny akcent, mają tradycje kulturowe i indywidualne skłonności, reagują na te same bodźce w różny sposób, ale bez względu na różnice między nimi wieloryby wykorzystują te pieśni podobnie: w celu nawigacji, nawiązywania przyjaźni, ustalania statusu w hierarchii stada, poszukiwania partnerów i pożywienia, wychowania potomstwa i odstraszania drapieżników.

Niektóre wieloryby używają nawet formy sonatowej, znanej z muzyki klasycznej: najpierw wchodzi temat, po którym następuje wariacja, a następnie powrót do tematu. Do tego tworzą listy przebojów, które królują pod wodą w zależności od danego sezonu.

W tym momencie Oliver zaczyna naśladować głos humbaków.

– Klik-klik-klik. Klik… klik… Po krótkich seriach następują przerywane, przeciągnięte dźwięki – tłumaczy. – Próbujemy dostrzec w tym pewną logikę i strukturę, tak by dowiedzieć się, gdzie w tych sekwencjach znajdują się informacje. Podobnie jak w alfabecie Morse’a.

Jeszcze na początku XXI w. wiedza na ten temat była znikoma. Kiedy Oliver rozpoczął pierwszy indywidualny projekt nad pieśniami długopłetwców oceanicznych, naukowcy nie byli w stanie nawet stwierdzić, jak te zwierzęta generują dźwięki. Razem z Joy Reidenberg, nowojorską anatomką słynącą z badania narzędzi głosowych i oddechowych waleni, przeprowadzili wówczas sekcję zwłok długopłetwców, by przeanalizować budowę ich krtani.

Oliver rozpoczął dzięki temu badania nad interakcjami społecznymi kaszalotów, a także nad komunikacją między matką i młodymi wśród humbaków.

Na podstawie ich pieśni dowiedział się m.in. tego, że matka uczy młode oddychać, pływać, a do tego komunikować się i naśladować dźwięki wydawane przez dorosłe osobniki. Lekcje odbywają się w głębinach, by nieporadne próby młodych nie ściągnęły drapieżników.

Pierwszym dźwiękiem, jaki słyszą wieloryby, kiedy przychodzą na świat, jest pieśń matki.

Są one przewodniczkami, które można poprosić i zapytać o wszystko.

Porozumienie ponad gatunkami

Z biegiem czasu pojawiło się dużo innowacji: od nowej generacji czujników i sensorów po narzędzia oparte na sztucznej inteligencji. Przełom nastąpił we wrześniu 2019 w. Niemiecki zespół badawczy opublikował wtedy katalog dźwięków zawierający ponad 200 tys. wokalizacji orek, przeanalizowanych przez AI.

Lokalizacja, rejestracja i analiza takiej ilości danych normalnie zajęłaby 10 lat.

Chwilę później rusza projekt CETI (Cetacean Translation Initiative), zainaugurowany przez amerykańskiego biologa Davida Grubera. To największe przedsięwzięcie w zakresie komunikacji międzygatunkowej w historii. Zespół ekspertów w dziedzinie lingwistyki, kryptografii, robotyki i uczenia maszynowego zamierza użyć zaawansowanych algorytmów sztucznej inteligencji, która pozwoli przetłumaczyć mowę wielorybów na ludzki język i w ten sposób nawiązać z nimi kontakt w ich naturalnym środowisku – zadać pytania i uzyskać odpowiedzi. Następne w kolejności mogą być słonie, goryle, ptaki oraz wiele innych gatunków.

Badania nabierają tempa, a jednak wciąż przynoszą więcej pytań niż odpowiedzi. Na ten moment ludzkość zna 89 gatunków wielorybów. Do tej pory tylko 10 spośród nich jest w polu zainteresowania projektów badawczych. To oznacza, że cała reszta pozostaje zagadką. Nie da się dzisiaj powiedzieć, gdzie i jak te zwierzęta żyją ani jak liczne są to populacje.

Brakuje wciąż najważniejszego: nie umiemy odczytać intencji wielorybów. Nic o nich nie wiemy i wiedzieć nie możemy, bo nie mamy do tego narzędzi. Brak zrozumienia kontekstu skutecznie utrudnia życie naukowców.

Oliver tłumaczy mi to na przykładzie długopłetwowców.

– Od 2013 r. wiemy na pewno, że każdy samiec w okresie godowym wykorzystuje różnorodne frazy, gesty, wokalizacje, z których wielu jeszcze szczegółowo nie rozumiemy, ale można na tej podstawie stwierdzić, że każdy osobnik ma inne potrzeby, a zarazem wpływają na siebie nawzajem – mówi Oliver. – Nie wiadomo natomiast, czy kierują się konkretną strategią, czy mają lidera. Na podstawie samych dźwięków nie można stwierdzić, czy mamy do czynienia ze starszym, czy może młodszym samcem, silniejszym czy słabszym.

Największą zagadką podwodnego świata wciąż pozostaje płetwal błękitny. To najbardziej imponujący spośród wszystkich gatunków wielorybów, a zarazem – prawdopodobnie – największe stworzenie, jakie kiedykolwiek żyło na naszej plancie, większe niż dinozaury. Waży nawet 170 ton, a jego żołądek składa się z siedmiu komór. Dziennie może przetrawić ponad milion kalorii.

Płetwale, podobnie jak inne wieloryby, komponują swoje pieśni, ale wyrażają się poprzez niespełna 10 wokalizacji. Emitują podstawowe dźwięki o niskiej częstotliwości, których natężenie sięga do 198 decybeli. Są głośniejsze niż silnik samolotu odrzutowego i rakieta startująca w kosmos, które mogą rozerwać ludzkie bębenki uszne. Ich melodie roznoszą się daleko pod wodą, podróżują tam pięć razy szybciej niż prędkość dźwięku w powietrzu.

Hydrosonary wychwytują te dźwięki z odległości tysiąca kilometrów.

Jednym ze szczęśliwców, którzy doświadczyli spotkania z płetwalem, jest Jean-Albert. Podczas naszej rozmowy dowiaduję się, że udało mu się zobaczyć go podczas kręcenia podwodnych ujęć u wybrzeżu Meksyku. Pamięta ten moment dokładnie.

– Prezentuje się majestatycznie! – mówi z wypiekami na twarzy. – To zwierzę jest tak ogromne, że wywołuje to niemożliwe do doświadczenia w innych warunkach złudzenie optyczne. Choć ten konkretny samiec był daleko od nas, wydawało nam się, że jesteśmy tuż obok. Przerażenie momentalnie paraliżuje ciało. Bezmiar mocno uderza po głowie.

Niestety, ten majestat został płetwalom błękitny odebrany.

Według szacunków między rokiem 1900 a 1999 ludzie wymordowali w sumie 3 mln wielorybów. Eksterminacja doprowadziła do zmniejszenia populacji płetwali błękitnych z 300 tys. do 2 tys. Populacja humbaków skurczyła się do jakichś 10 proc.

Przez miliony lat wieloryby żyją spokojnie i nikt nie jest dla nich okrutny. Dopóki nie pojawia się człowiek.

Głęboki oddech świata

W języku wielorybów pojawia się coś nowego, zupełnie niespotykane wcześniej wyrażenia – ostrzeżenia przed zagrożeniem ze strony ludzi.

Na pojawienie się człowieka wieloryby reagują równie przyjaźnie jak wcześniej na inne gatunki. Tymczasem spostrzegają, że dzieje się coś niedobrego. Ni stąd, ni zowąd nad ich łowiskami cieniem rzucają się setki ciężkich okrętów, z których miotane są harpuny.

Wieloryby zaczynają walkę o przetrwanie.

Przez ponad dwa stulecia ich ciała wyposażają każdą branżę. Od żywności po kosmetyki. Od motoryzacji po eksplorację kosmosu. Od tekstyliów po broń.

Bez krwi wielorybów rewolucje przemysłowe nie byłyby możliwe.

Kaszaloty błyskawicznie zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje, przekazują między sobą informacje, zmieniają swoje zachowanie. Taktyka. To ona jest najważniejsza. Na samym początku uczą się jak omijać statki wielorybnicze, zmieniają ustalone trajektorie, zaczynają uciekać pod wiatr, aby zyskać przewagę nad napastnikami, wiedząc, że uniemożliwi to pościg wielorybniczym żaglowcom. Niekiedy, aby bronić rodziny, zmuszone są zaatakować.

Wdrażają też do swojego słownika nowe wyrażenia, aby uczyć swoje młode, jak się bronić.

Mimo to z oceanów przychodzą okropne wiadomości.

Płetwal czerniakowy: pozostało 80 tys. osobników (⅓ populacji sprzed czasów wielorybnictwa), zagrożony wyginięciem

Płetwal błękitny: pozostało 10 –25 tys. osobników (na początku XX w. było ich 250–350 tys.), zagrożony wyginięciem

Pływacz szary: pozostało 14 tys. osobników, zagrożony wyginięciem

Suzu gangesowy: pozostało 2,5–3 tys. osobników: zagrożony wyginięciem

Waleń biskajski: pozostało mniej niż 500 osobników, wyginięcie niemal nieuniknione

Morświn kalifornijski: pozostało 10 osobników, wyginięcie nieuniknione

– Manaty zniknęły z Gwadelupy już na początku XX w., a inne osobniki, takie jak Baji chiński, zostały oficjalnie uznane za gatunek wymarły – wylicza Oliver. – Każdego roku na Oceanie Indyjskim zabija się 100 tys. waleni, a sytuacja na północnym Atlantyku jest równie niepokojąca. Kiedy rozpoczynałem pracę w 2002 r., zarejestrowano tam jeszcze 650 waleni biskajskich. Pomimo środków ochronnych zostało ich mniej niż 400. Dodajmy do tego, że francuscy rybacy zabijają 6 tys. delfinów rocznie. Lista jest długa.

Polowanie nie powinno być już problemem pierwszej wagi, przynajmniej w teorii. Międzynarodowa Komisja Wielorybnicza wprowadziła w 1986 r. zakaz polowań. Norwegia, Japonia i Islandia to jedyne kraje, które pozwalają na komercyjne polowania na narażone na wyginięcie gatunki. Liczebność wielorybów wzrosła dzięki restrykcjom, ale zaraz obok pojawiły się kolejne problemy. Przed ingerencją człowieka, morza i oceany były gwarne, ale pozostawały przy tym miejscami spokojnymi. Teraz jest tam dokuczliwie głośno. Hałas pochodzący z sonarów, morskich turbin wiatrowych, materiałów wybuchowych, które wykorzystuje się do wydobycia ropy spod dna morskiego, jest nie do zniesienia.

Zdaniem naukowców to zakłóca komunikację i systemy nawigacyjne wielorybów.

Oliver ocenia ze smutkiem w głosie, że oceany są w najbardziej rozpaczliwej sytuacji w dziejach. Przełowienie, toksyny, wzrastające zakwaszenie wód wzmożone globalnym ociepleniem, zanieczyszczenie sieciami i plastikiem. Według szacunków World Wildlife Fund (WWF) w sumie w morzach i oceanach pływa 300 mln ton plastikowych śmieci. Każdego dnia do układu trawiennego wielorybów trafia od 200 tys. do 100 mln drobin tworzyw sztucznych. Niechlubny rekordzistom okazuje się płetwal błękitny.

W ratowaniu wielorybów przed wyginięciem chodzi również o ratowanie ludzi.

Wieloryby są odpowiedzialne za oddech świata. Nawożą górne partie oceanów, dzięki czemu na powierzchni wody rozwijają się mikroskopijne, niewidoczne dla ludzkiego oka rośliny zwane fitoplanktonem, które produkują tyle tlenu, ile wszystkie lasy na Ziemi razem wzięte. To ponad połowa wdychanego przez nas tlenu. Ponadto przetwarzają 40 proc. światowej emisji dwutlenku węgla, regulując w ten sposób klimat naszej planety.

Całkiem prawdopodobne, że gdy znikną wieloryby, zniknie także fitoplankton, który jest źródłem życia i pierwszym ogniwem łańcucha pokarmowego. Niebo straci kolor, jak na Wenus albo na Marsie. Brak tlenu sprawi, że atmosfera się zapadnie i zakończy się życie na Ziemi. Jeśli to jedno ogniwo zostanie zerwane, jeśli nie wsłuchamy się w głos zwierząt, które rozwijają od milionów lat wiedzę o świecie, wszyscy znajdziemy się w niebezpieczeństwie.

Oliver nie ma żadnego przekazu dla ludzkości w stylu: „Musimy wreszcie się opamiętać”. Komunały zastępuje indywidualnym, jak sam twierdzi, symbolicznym działaniem. Intensywnie stara się przekonać rząd Francji, by zredukować średnią prędkość statków i tym samym zminimalizować hałas pod wodą. Bez odzewu.

Ale upór przynosi czasem skutki.

Badania prowadzone przez Olivera na Gwadelupie, które miały pozwolić na identyfikację gatunków wielorybów żyjących wokół wyspy, przyczyniły się do utworzenia w 2010 r. rezerwatu przyrody Agoa i ochrony siedlisk tamtejszych ssaków morskich.

Może wielka zmiana kiedyś nastąpi. Jednak jeszcze nie teraz.

Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcia: kadry z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora
Zdjęcie: kadr z filmu „Pieśni wielorybów”, mat. dystrybutora

Film Pieśni wielorybów w kinach od 29 grudnia 2023 r.

Coraz skuteczniejsze metody reanimacji mają pewną, mniej oczywistą zaletę: przywróceni do życia dostarczają kolejnych opisów tego, co widzieli i czuli, gdy już prawie ich nie było. Neurolodzy czekają na takie historie.

Zawał. Ból. Przerażenie. Atak paniki. Zatrzymanie krążenia. Niedotlenienie mózgu. Utrata przytomności. Cisza. Czas staje w miejscu, choć wskazówki zegara odmierzają kolejne sekundy i minuty. Reanimacja. Przywrócenie funkcji życiowych. Odzyskanie przytomności.

Badania wskazują, że około 20% pacjentów, którzy doświadczyli śmierci klinicznej i zdołali powrócić do świata żywych, pamięta to doświadczenie. Nie tylko opisują oni swój stan jako świadomy, lecz także twierdzą, że był on bardziej wyrazisty niż na jawie. Co więcej, mają pewność, że zapamiętane przez nich przeżycia są absolutnie prawdziwe. Wspomnienia te, mimo że pochodzą od osób pod wieloma względami od siebie różnych, wykazują zadziwiające podobieństwo. Określa się je jako doświadczenia okołośmiertne czy też z pogranicza śmierci (ang. NDE – near-death experience). Zjawisko to zostało spopularyzowane w latach 70. XX w. przez amerykańskiego lekarza i psychologa Raymonda Moody’ego, autora książki Życie po życiu. Jednak opisy zbliżonych doznań można odnaleźć już w Państwie Platona, a także w Biblii oraz w egipskiej Księdze umarłych czy Tybetańskiej księdze umarłych. Liczba ludzi na całym świecie, którzy zaznali zjawisk okołośmiertnych, sięga milionów, a wraz z postępem technik resuscytacji i reanimacji wciąż rośnie. Mimo że większość świadectw pochodzi od osób, które przebywały w stanie śmierci klinicznej np. wskutek zawału serca, urazu czy udaru, to wydaje się, że pojawienie się tego typu doświadczeń może być związane po prostu z sytuacjami zagrożenia życia. Opisywali je bowiem również ci, którzy uleg­li poważnym, potencjalnie śmiertelnym wypadkom, czy ofiary przestępstw, u których nie doszło do zatrzymania krążenia i akcji oddechowej.

Ogromna spójność zjawisk towarzyszących pacjentom w stanie śmierci klinicznej stała się podstawą do skonstruowania wykazów zawierających najbardziej typowe objawy, zgodnie z którymi klasyfikuje się przeżycia pacjenta jako swoiste dla doświadczeń z pogranicza śmierci. Według profesora psychiatrii i nauk neurobehawioralnych Bruce’a Greysona do objawów takich należą: zaburzenie poczucia czasu, przyśpieszenie procesów myślowych, przegląd wydarzeń z życia, poczucie pełnego zrozumienia, spokoju, przyjemności, zjednoczenia z wszechświatem, wrażenie bycia otoczonym przez światło, nienaturalnie wyraziste doznania zmysłowe, postrzeganie pozazmysłowe, wizje poznawcze, utrata poczucia cielesności, wrażenie przebywania poza światem, obecności bóstw, aniołów lub duchów zmarłych, aż w końcu odczucie pozostawania na granicy życia i śmierci. Z kolei według amerykańskiego psychologa Kennetha Ringa kwalifikacja przeżyć deklarowanych przez pacjenta jako doświadczenie okołośmiertne zależy od wystąpienia takich objawów, jak: świadomość bycia martwym, przeżywanie pozytywnych emocji, wrażenie przebywania poza ciałem, uczucie zmierzania przez ciemny tunel, barwne doznania wizualne, obserwacja nieziemskich obrazów świata, spotkanie ze zmarłymi, wspomnienia z życia oraz wrażenie istnienia punktu bez powrotu.

Nie wszyscy pacjenci doznają wszystkich z wymienionych objawów. Niemal 100% tych, którzy pamiętają swoje doświadczenia okołośmiertne, opisuje swój stan w trakcie śmierci klinicznej jako świadomy, a 75% pamięta szczególnie silne pobudzenie procesów poznawczych, jednak tylko około 60% deklaruje odczuwanie niezwykle przyjemnych emocji czy euforii oraz ustąpienie wszelkich negatywnych doznań i bólu. Jeszcze mniej, bo połowa badanych wskazuje na poczucie bycia martwym, 45% miało wrażenie przebywania poza własnym ciałem i obserwowania wydarzeń niejako z odleg­łej perspektywy, około 30% zaś pamięta wędrówkę przez tunel w kierunku świat­ła, a także spotkania z osobami zmarłymi czy innymi istotami, m.in. bóstwami i aniołami. Zaledwie około 15% ujrzało wspomnienia z własnego życia.

Zagadka euforii

W dyskusji dotyczącej doświadczeń okołośmiertnych pojawia się argument, że chociaż łączące je podobieństwo uwiarygodnia ich istnienie, może też ono wynikać z tego, że jedna osoba „inspiruje” inne. Przez fakt doświadczenia stanu śmierci klinicznej przypisują sobie one więc przeżycia zbliżone do tych zasłyszanych. Badania pacjentów wydają się jednak wykluczać taką możliwość. Po pierwsze ze względu na to, że ich opisy charakteryzują się dużą ilością szczegółów percepcyjnych – dotyczących obrazów, dźwięków czy zapachów – co jest typowe dla rzeczywistych wspomnień w przeciwieństwie do pozbawionych tych detali wyimaginowanych historii. Po drugie, w trakcie przekazywania treści obserwowano w okolicach skroniowych kory wzrost mocy specyficznych fal mózgowych (theta), charakterystyczny dla przywoływania rzeczywistych śladów pamięciowych.

Niezwykła zgodność przekazów skłoniła neurobiologów do próby odkrycia natury tego zjawiska. Jedną z najbardziej przekonujących przesłanek do podjęcia badań było to, że opisywane przeżycia nie dotyczą wyłącznie osób religijnych, lecz także deklarujących się jako ateiści. Poza tym nie zauważono, aby inne czynniki, np. socjoekonomiczne czy płeć, były jakimkolwiek wyznacznikiem występowania doświadczeń okołośmiertnych. Wszystko to może wskazywać, że odpowiada za nie uniwersalny mechanizm neuronalny. Od momentu, w którym doszło do zatrzymania krążenia, do chwili, w której następują nieodwracalne zmiany w mózgu i śmierć neuronów, mija trochę czasu – od kilku do kilkudziesięciu minut, podczas których mimo niedotlenienia wciąż przez krótki czas podtrzymywana jest aktywność komórek nerwowych. W badaniach EEG, wykonywanych w przebiegu śmierci klinicznej, wykazano istnienie niemal każdego rodzaju fal mózgowych, począwszy od wolnych fal alfa po ekstremalnie szybkie fale gamma. Stanowi to podstawę do wysunięcia hipotezy, że doświadczenia okołośmiertne mają swoje źródło w aktywności neuronów mózgowia.

Neurobiologia dostarcza wielu intrygujących koncepcji będących próbą wyjaśnienia tych zjawisk, a badania nad zdarzeniami towarzyszącymi umieraniu dostarczyły dodatkowych fascynujących obserwacji, które z jednej strony uprawdopodabniają formułowane założenia, a z drugiej skłaniają do stawiania kolejnych pytań o naturę śmierci mózgu, a nawet jej odwracalności.

Stosunkowo łatwo można wyjaśnić, jak to się dzieje, że w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia ktoś ulegający zawałowi serca czy groźnemu wypadkowi staje się spokojny, doświadcza błogostanu oraz wpada w euforię, tuż po tym, jak odczuwał silny lęk i wykazywał wszelkie objawy reakcji panicznej. Z badań prowadzonych wśród zwierząt i potwierdzonych u ludzi wynika, że w momentach, w których pojawia się silny stres związany ze strachem czy lękiem, w móz­gu może dochodzić do uruchomienia procesu zwanego analgezją stresową, czyli do hamowania bólu w wyniku aktywacji stresowej. Reakcja ta występuje też w chwilach mniej ekstremalnych niż śmierć kliniczna, np. w wyniku urazu, czyli w tych przypadkach, w których ból mógłby ograniczać możliwość podjęcia działania zmierzającego do pokonania niebezpieczeństwa i ucieczki przed zagrożeniem. Ból jest sygnałem do zaprzestania działania, o czym każdy z nas mógł przekonać się pewnie nie raz, kalecząc się podczas wykonywania jakiejś czynności: odczuwając ból, natychmiast zatrzymywaliśmy się w bezruchu.

Przeciwbólowe działanie stresu wynika zapewne z przystosowania i – choć wydaje się to paradoksalne – również w procesie umierania może dochodzić do uruchomienia podobnego mechanizmu. Bynajmniej nie po to, by umilić nam odejście z tego świata. Po prostu reakcja stresowa jest uniwersalna, a jej mechanizmy fizjologiczne są w dużym stopniu niezależne od kontekstu.

Reakcja na zagrożenie

Mechanizm analgezji stresowej może być dwojakiego rodzaju: zależny lub niezależny od opioidów. Opioidy to jedne z neuroprzekaźników wytwarzanych i wysiewanych przez komórki nerwowe. Szczególnie dużo neuronów opioidowych znajduje się w rejonach mózgu związanych z układem emocjonalnym (limbicznym) oraz w pniu mózgu, czyli najniżej położonej części mózgowia przechodzącej w rdzeń kręgowy. Opioidy mogą hamować szlaki nerwowe związane z przekazywaniem informacji bólowej z ciała do mózgowia, a także przetwarzaniem bólu przez układ limbiczny. Podobną funkcję mogą pełnić niektóre monoaminy, czyli neuroprzekaźniki, np. noradrenalina i serotonina, które odpowiadają wraz z innymi systemami transmiterowymi za niezależną od opioidów analgezję stresową. Liczne skupiska neuronów noradrenergicznych i serotonergicznych znajdują się w pniu mózgu, a ich długie wypustki (aksony) unerwiają niemal wszystkie rejony mózgu i rdzeń kręgowy. Wśród różnorodnych funkcji tych neuroprzekaźników znajduje się właśnie hamowanie transmisji bólowej oraz regulacja funkcji układu limbicznego i kory mózgu.

Z badań nad zmianami zachodzącymi w mózgu zwierząt w czasie wywołanej zatrzymaniem krążenia śmierci klinicznej wiemy, że w jej trakcie dochodzi do znacznego wzrostu stężenia zarówno opioidów, jak i noradrenaliny oraz serotoniny w móz­gowiu. Niezależnie więc od tego, jaki mechanizm odpowiada bezpośrednio za zniesienie bólu, będącego jednym z objawów towarzyszących doświadczeniom okołośmiertnym, efekt ten można porównać do powszechnie występującego mechanizmu znoszącego lub ograniczającego odczuwanie bólu w momentach stresowych związanych z silnym zagrożeniem. O udziale opioidów w efektach towarzyszących zjawiskom okołośmiertnym świadczą jeszcze inne objawy. Zniesienie lęku może być wywołane właśnie masowym wysiewem opioidów oraz ich tłumiącym działaniem na neurony zlokalizowane w ciałach mig­dałowatych. Ciała migdałowate to jedne z najważniejszych struktur należących do układu limbicznego, których zadaniem jest nadawanie znaków emocjonalnych rozmaitym bodźcom, czyli tworzenie emocji. Ich silne wzbudzenie pod wpływem bólu albo innych doznań identyfikowanych jako niebezpieczne odpowiada za silny strach lub lęk, który początkowo odczuwa osoba doświadczająca sytua­cji stanowiącej zagrożenie dla jej życia.

Działanie opioidów zmniejsza nie tylko ból, lecz także towarzyszące mu nieprzyjemne emocje. Dochodzi do uspokojenia. Opioidy pełnią też bardzo ważną funkcję regulującą nastrój. Jednym z głównych systemów odpowiedzialnych za nastrój jest układ nagrody, który tworzą neurony dopaminowe, natomiast opioidy należą do związków chemicznych, które regulują aktywność tych neuronów. W przypadku wzrostu stężenia w mózgowiu opioidów endogennych (np. beta-endorfiny), jak również egzogennych (m.in. morfina) obserwuje się silny wzrost aktywności neuronów dopaminowych i ogromny wysiew dopaminy. Dochodzi wówczas do gwałtownej poprawy nastroju – euforii, czyli dokładnie tego samego stanu, który może towarzyszyć ludziom podczas doświadczenia z pogranicza śmierci.

Bycie poza ciałem

Niezwykle fascynującym doświadczeniem okołośmiertnym jest wrażenie przebywania poza ciałem (ang. out of body experience), opisywane przez pacjentów jako unoszenie się nad nim, a w niektórych przypadkach oglądanie go z góry. Doświadczenia te nie są wyłącznie domeną zjawisk okołośmiertnych, należą bowiem do objawów związanych z przyjmowaniem substancji z grupy dysocjantów, takich jak ketamina czy fencyklidyna. Efekt ten w przypadku tych substancji najprawdopodobniej wiąże się ze zmianami aktywności kory mózgu na skutek blokowania przez te związki jednych z ważniejszych receptorów uczestniczących w komunikacji pomiędzy neuronami, a mianowicie receptorów typu NMDA (N-metylo-D-asparaginowych) dla glutaminianu, głównego transmitera pobudzającego. Podobne efekty mogą być też wywoływane za pomocą przezczaszkowej stymulacji okolic kory, leżących na styku płata ciemieniowego i potylicznego. Silna stymulacja tego obszaru mózgu może zakłócać pracę neuronów i prowadzić do powstania wrażenia bycia poza ciałem. Neurony okolic ciemieniowych kory tworzą reprezentację korową ciała, otrzymując informacje z receptorów skórnych oraz interoreceptorów (zlokalizowanych wewnątrz ciała), a także błędnika (odpowiedzialnego za zmysł równowagi), zaburzenia ich pracy mogą zaś przyczyniać się do zniekształcenia obrazu własnego ciała. Niewykluczone, że bardzo silna aktywacja neuronów monoaminergicznych pnia mózgu, które unerwiają korę, skutkuje zakłóceniem funkcji tej ostatniej. Podobny efekt może powodować także niedotlenienie, którego konsekwencją jest dysfunkcja neuronów korowych. Rezultatem jednego, drugiego albo obu mechanizmów bywa częściowa bądź całkowita utrata informacji sensorycznych pochodzących z ciała, co wywołuje wrażenie oderwania się go od umysłu.

Badacze wskazują, że dostrzeganie swojego ciała z perspektywy bytu unoszącego się ponad nim może być wynikiem dokonywanego automatycznie przez korę przedczołową procesu przewidywania rzeczywistości na podstawie braku danych sensorycznych. W połączeniu z informacjami z pamięci krótkotrwałej dotyczącej wydarzeń poprzedzających daną chwilę, czyli wypadku, urazu, nag­łego pogorszenia stanu zdrowia itp., skojarzonych w pamięci ze śmiercią, kora przedczołowa mogłaby niejako zgodnie z logiką generować narrację o byciu martwym. Wydaje się to tym bardziej prawdopodobne, że wskutek niedotlenienia zaburzeniu ulega funkcjonowanie procesów poznawczych, co znacznie zmniejsza szansę na weryfikację przez tzw. zdrowy rozsądek wytworzonego automatycznie przewidywania rzeczywistości jako będącej efektem śmierci. W normalnych warunkach kora przedczołowa boczna, odpowiedzialna za zdrowy rozsądek i wszelkie funkcje kontrolne, zazwyczaj „kasuje” błędne przewidywania, zastępując je w świadomości bardziej dopasowanym do realiów obrazem sytuacji.

Co ciekawe – i częściowo potwierdzające powyższą hipotezę – w zespole Cotarda, schorzeniu charakteryzującym się przekonaniem chorego o byciu martwym, stwierdza się nieprawidłowości w funkcjonowaniu i komunikacji kilku rejonów kory mózgu (do których należą wszystkie wspomniane już wcześniej części: przedczołowa, skroniowa i ciemieniowa) odpowiedzialnych za tworzenie obrazu własnego ciała, przewidywań rzeczywistości oraz ich weryfikację.

Podobny mechanizm może wyjaśnić wrażenie obecności osób zmarłych, a także istot boskich. Z jednej strony obrazy te mogą być „zaciągane” automatycznie z pamięci jako skojarzone ze śmiercią, z drugiej – byłyby efektem charakterystycznych halucynacji lub zniekształcenia percepcji i świadomości, jakie wywoływane są silną stymulacją neuronów kory przez serotoninę. Jak wspomniałem wyżej, w wyniku stresu towarzyszącemu śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji dochodzi do ogromnego pobudzenia neuronów serotoninowych, co przypomina stan po zażyciu psychodelików, takich jak LSD czy dimetylotryptamina, które uaktywniają receptory serotoninowe. Substancje te wywołują często wrażenie zatarcia się granicy między jaźnią osoby będącej pod ich wpływem a światem wokół niej. Towarzyszy temu doznanie głębokiej więzi ze wszystkim, co otacza daną osobę. Doświadczenie to może powodować także wrażenie obecności istot nadnaturalnych. Wówczas, konsekwentnie do wytworzonego poczucia przebywania poza ciałem i podróży do świata zmarłych, przywoływane mogą być obrazy postaci spełniających jednocześnie dwa kryteria: są istotami, z którymi dana osoba odczuwa więź, oraz należą do świata innego niż ziemski.

Za te swoiste halucynacje może być odpowiedzialna również dopamina, której wydzielanie w stanie zagrożenia życia – podobnie jak pozostałych monoamin – drastycznie wzrasta. Różnego rodzaju substancje stymulujące receptory dopaminowe mózgowia znane są ze swojego potencjału do wywoływania halucynacji. Kolejnym mechanizmem odpowiedzialnym za generowanie obrazów nieprzypominających naszej rzeczywistości może być pośrednio niedotlenienie, które będąc powodem „wyłączania się” neuronów, prowadzi do częściowej lub całkowitej deprywacji sensorycznej. Zmniejszenie ilości informacji zmysłowych albo całkowite ich pozbawienie kory mózgu może paradoksalnie aktywować rozległe jej rejony kojarzeniowe, które zaczynają niejako samoistnie generować wizje obcych światów.

Przykładem takiego mechanizmu prowadzącego do powstania halucynacji obejmujących czasem złożone obiekty jest zespół Charlesa Bonneta. W tym zaburzeniu, na skutek deprywacji sensorycznej – wynikającej np. z uszkodzenia siatkówki oka – ubytki w polu widzenia chorego wypełniane są obrazami generowanymi przez neurony wzrokowych pól kojarzeniowych kory, które normalnie byłyby wyciszane przez te przetwarzające rzeczywiste dane zmysłowe. Uzasadnione jest więc założenie, że w przypadku znacznej deprywacji, jaka może wystąpić podczas śmierci klinicznej, luka w przedstawieniu świata, którą uzupełnia kora, tworząc własną wizję, może obejmować nawet do 100% percepcji. Dlatego przeżycia takiej osoby bywają nie dość, że nieziemskie i pełne detali, to jeszcze wiarygodne, ponieważ do kory nie dopływają dane mogące sprowadzać ją na ziemię.

Skąd się bierze tunel

Wiarygodność doświadczeń okołośmiertnych, określanych przez osoby, które przeżyły śmierć kliniczną, jako absolutnie prawdziwe, może być też związana z dopaminą. Neuroprzekaźnik ten jest odpowiedzialny za nadawanie znaczenia, istotności zarówno poszczególnym obiektom analizowanym przez mózg, jak i całym sytuacjom. Nic więc dziwnego, że w efekcie ogromnego wyrzutu dopaminy pacjenci nie tylko nie mają wątpliwości co do swojej wizji, lecz także głęboko zapada im ona w pamięć i traktowana jest jako doświadczenie odmieniające ich dotychczasowe życie.

Kolejnym charakterystycznym objawem towarzyszącym doświadczeniom z pogranicza śmierci jest wrażenie przebywania w ciemnym tunelu, a czasem poruszania się w nim w kierunku jaśniejącego u jego wylotu światła. Podobnie jak w przypadku doświadczenia przebywania poza ciałem, również ten efekt często pojawia się w wyniku przyjmowania dużych dawek dysocjantów, takich jak ketamina. Osoby zażywające te substancje dzielą się np. wizją przebywania w głębokiej studni, w której – z perspektywy dna – świat u wylotu wydaje się bardzo odległy, jakby nieosiągalny przez obserwatora.

Nie jest do końca jasne, jaki konkretnie mechanizm może być odpowiedzialny za ten stan, ale w przypadku dysocjantów wiąże się to prawdopodobnie z blokowaniem receptorów dla głównego neuroprzekaźnika pobudzającego kory, jakim jest glutaminian. Być może przyczyną jest ograniczenie strumienia świadomości, które może powodować wrażenie, że dystalne części pola widzenia, które obejmuje uwaga i świadomość, pozostają puste, a więc czarne. Podobne zawężenie świadomości, z poczuciem oddalania się świata od obserwatora, jest także opisywane przez pacjentów poddawanych znieczuleniu ogólnemu (narkozie). Istnieją też inne próby wyjaśnienia tego fenomenu, choćby hipoteza, że neurony kory wzrokowej odpowiadające obszarowi siatkówki odpowiedzialnemu za centralną część pola widzenia są lepiej ukrwione od neuronów, które „obsługują” jej dystalne części, a zatem dłużej pozostają aktywne, pozwalając na generowanie obrazów umiejscawianych centralnie, co jest niemożliwe w przypadku obwodowych rejonów percepcji wzrokowej, które pozostają czarne.

Mechanizmy prawdopodobnie odpowiedzialne za składowe doświadczeń, o których mówią uratowani ludzie, są oparte na założeniu, że w śmierci klinicznej, po zatrzymaniu krążenia neurony mózgowia są na tyle aktywne, by nie tylko wygenerować wszystkie te objawy, ale też wytworzyć i utrzymać stan świadomości tak długo, by mogło dojść do ich zarejestrowania i zapamiętania. Neurobiolodzy nie są jednak zgodni co do odpowiedzi na podstawowe pytanie: czy mózg, a zwłaszcza kora, pozostaje wystarczająco silnie i długo aktywny, żeby wytworzyć doświadczenie okołośmiertne?

Migawki z życia

Krokiem w stronę pozyskania danych przybliżających nas do bardziej jednoznacznej odpowiedzi są po pierwsze badania prowadzone wśród pacjentów w stanie terminalnym, w których udało się uchwycić moment śmierci i zjawisk mu towarzyszących, po drugie – badania prowadzone na zwierzętach, wprowadzanych w stan niedotlenienia mózgu poprzez wywoływanie zatrzymania krążenia (te ostatnie wydają się z pozoru pozbawione większego sensu poza zaspokojeniem ciekawości, ale podejmowane są w celu zdobycia danych, które pozwolą w przyszłości poprawić skuteczność czynności reanimacyjnych u ludzi).

Badania EEG, dzięki którym możemy mierzyć aktywność elektryczną móz­gu, pokazują, że w stanie niedotlenienia czynność neuronalną charakteryzuje bardzo zbliżony do stanu czuwania (a różniący się od stanu narkozy) wzorzec działania z niemal wszystkimi typami fal mózgowych – także tych o największej częstotliwości (gamma) wskazujących na wysoką aktywność poznawczą, w tym świadomość. O zachowaniu świadomości przez pacjentów podczas umierania mogą świadczyć te dane, które dotyczą komunikacji pomiędzy korą przedczołową a obszarami kory ciemieniowej lub kory położonej na styku płatów ciemieniowego i skroniowego. Neurony tych obszarów, jak się wydaje, tworzą ze sobą wzajemne połączenia, a zwrotne pobudzenia, do jakich między nimi dochodzi, są podstawą procesu uwagi i świadomości. O możliwości nie tylko wytworzenia i utrzymania świadomości, lecz także niezwykle silnej aktywacji procesów uwagi świadczyć może też podwyższona aktywność noradrenergiczna i dopaminergiczna. Zarówno noradrenalina, jak i dopamina należą do ważniejszych neuroprzekaźników aktywujących oraz nasilających uwagę.

Przy okazji badań prowadzonych na zwierzętach, których wyniki zostały potem częściowo potwierdzone u ludzi, odkryto jedno z najbardziej fascynujących zjawisk zachodzących w mózgu podczas śmierci klinicznej. Na skutek zatrzymania krążenia dochodzi do dość szybkiej – trwającej od sekund do minut – ciągłej redukcji aktywności neuronalnej spowodowanej niedotlenieniem, które oczywiście doprowadza do śmierci neuronów, następnie mózgu i w końcu śmierci biologicznej. Jednak zanim to nastąpi, pojawia się nagły, niezwykle silny wzrost aktywności neuronalnej obejmujący znaczne obszary mózgu. Trwa on do kilku sekund, po czym wykres aktywności mózgu ponownie przybiera postać linii prostej. Krótka, ale wyraźna i silna fala aktywności bioelektrycznej mózgu została nazwana „falą śmierci” i według niektórych może stanowić podstawę wrażeń opisywanych jako doświadczenie około­śmiertne. Można w niej widzieć również naukowe potwierdzenie przekonania, że przed śmiercią „całe życie przelatuje nam przed oczami”.

Inni badacze uważają, że ten wzrost aktywności mózgu trwa zbyt krótko, aby „pomieścił” wszystkie te doznania, nawet po uwzględnieniu faktu, że pacjenci mogą błędnie szacować czas trwania opisywanych zdarzeń z uwagi na znaczne zakłócenie percepcji czasu, do jakiego dochodzi na skutek zaburzenia pracy mózgu.

W badaniach przeprowadzonych na zwierzętach wykazano ponadto istnienie drugiej – podobnej, choć słabszej i bardziej rozciągniętej w czasie – fali wzrostu aktywności mózgu, która powstawała po przywróceniu akcji serca i dopływu utlenowanej krwi do mózgu. Nazwano ją „falą resuscytacji”, a związana jest ona z powolnym powrotem aktywności móz­gu. Część badaczy uważa to zjawisko za podstawę przeżyć będących udziałem osób, którym udało się wrócić do świata żywych ze stanu śmierci klinicznej.

Dowód na istnienie duszy?

Tajemnicza „fala śmierci” fascynuje, wywołuje dreszcz ekscytacji albo przerażenia. Osoby, które poszukują w nauce dowodów na transcendencję, widzą w niej moment odłączenia się duszy (ducha) od ciała, jednak badacze mózgu dostarczają przyziemnego i prozaicznego wyjaśnienia tego fenomenu. Z naukowego punktu widzenia wydaje się, że ten gwałtowny wybuch aktywności ogromnej liczby neuronów wynika z niezdolności do wytworzenia i utrzymania przez nie tzw. potencjału spoczynkowego. Jest on związany z nierównomiernym rozmieszczeniem ładunku pomiędzy wnętrzem komórki a jej otoczeniem i zapewnia komórce pobudliwość, czyli zdolność do generowania potencjału czynnościowego, zwanego popularnie impulsem nerwowym. W przeciwieństwie do potencjału czynnościowego, który wbrew nazwie jest biernym procesem, zachodzącym wskutek otwarcia kanałów, przez które jony swobodnie wyrównują stężenia między dwiema stronami błony komórkowej, potencjał spoczynkowy wymaga sporych nakładów energii. Pochodzi ona z hydrolizy ATP (związku zwanego popularnie nośnikiem energii) i zużywana jest po to, aby wbrew dyfuzji doprowadzić do nierównomiernego rozkładu jonów po dwóch stronach błony. ATP wytwarza się w metabolizmie tlenowym, a więc w chwili, kiedy podaż tlenu do neuronów w wyniku niedotlenienia spada do zera, komórki nerwowe masowo tracą potencjał spoczynkowy, generowany jest potencjał czynnościowy i dochodzi do wybuchu aktywności neuronów całego mózgu, który rejestrowany jest właśnie jako fala śmierci.

Nie wiadomo do końca, co odpowiada za wszystkie przeżycia określane jako doświadczenie okołośmiertne. Nasze neurobiologiczne hipotezy są potwierdzane w coraz liczniejszych analizach. Być może kolejne badania i rozwój wiedzy o mechanizmach funkcjonowania mózgu przyniosą ostateczne naukowe wyjaśnienie tego fenomenu. Na razie ostatni etap życia wciąż skrywa przed nami sporo tajemnic.

Nadzwyczaj sugestywne i wyjątkowe odczucia, które pojawiają się podczas umierania, dla jednych są świadectwem istnienia życia po życiu, nieśmiertelności duszy, raju oraz Boga, dla innych – niezwykłym efektem zmian zachodzących w mózgu z powodu niedotlenienia i zaburzenia jego fizjologii. Jednak bez względu na naturę tych przeżyć doświadczenia z pogranicza śmierci są warte dalszego zgłębiania zarówno naukowego, jak i duchowego. Bez wątpienia zmieniają życie tych, których udziałem się stały.

A ci, których ominęły, mogą mieć absolutną pewność, że prędzej czy później (oby później) również oni będą mieli okazję przekonać się, co znajduje się u wylotu tunelu: światło czy mrok.

Przed chwilą siedziałam na ławce i czytałam, gdy podeszła do mnie starsza pani. „Przepraszam – zagadnęła mnie. – Czy mogłaby mi pani pomóc z zakupami?”.

Natychmiast się rozpromieniłam. Oczywiście, że mogłabym jej pomóc z zakupami! „Dawać mi tu natychmiast te wielkie, ciężkie torby!” – miałam ochotę krzyknąć, jako że jestem wspaniałą osobą oraz entuzjastyczną pomocniczką potrzebujących. Niestety, okazało się, że wcale nie chodziło jej o dźwiganie zakupów, tylko o zakupy… jako takie. Dopiero się na nie wybierała. Nie targałam z dumą na przystanek dwóch toreb z Lidla, jak to sobie wyobrażałam – zamiast tego musiałam po nie jechać!

Czterdzieści pięć minut później moja szczwana staruszka (która do tego czasu zdążyła już wyłudzić ode mnie trzy funty i wymienić kilka uwag, które określiłabym jako co najmniej bigoteryjne) poinformowała mnie, że mieszka w bloku na ostatnim piętrze, ale „nie martw się, kochaniutka, to tylko półtora kilometra stąd!”. I mimo iż ta wyprawa zajęła mi całe popołudnie, nadal czuję się zadowolona, że jej pomogłam (nawet jeśli od tamtej pory jej unikam).

Dobre uczynki uważa się z reguły za bezinteresowne, ale często wcale takie nie są – wiele dobrych uczynków wymaga minimalnego wysiłku, jednak podejmujemy go, bo zwycięża poczucie samozadowolenia. Ale jeśli już, to chyba raczej czyste wyrachowanie – a temu daleko do altruizmu (ma się rozumieć, zdarza się i tak, że przechodzimy samych siebie w pomaganiu innym, nieważne, za jaką cenę; mogę przytoczyć wiele sytuacji, w których przyjaciele z całego świata, niezależnie od dnia i godziny, robili dla mnie naprawdę wszystko, co w ich mocy).

Jednak w większości przypadków wyświadczenie uprzejmości to coś, co kosztuje nas bardzo niewiele, ale dla innych może mieć ogromne znaczenie. Nastolatka miotająca się rozpaczliwie w obcym mieście, która pyta o drogę albo potrzebuje pożyczyć telefon. Znoszenie czyichś walizek po schodach w metrze lub dźwiganie wspólnie dziecięcego wózka wraz z matką zasiadającego w nim rozkrzyczanego delikwenta o umorusanej buzi. Klepnięcie w ramię bardzo zaaferowanego biznesmena, żeby zwrócić mu jego portfel.

Naprawdę jestem święcie przekonana, że cały świat zawaliłby się bez tych pozornie drobnych czynów czy też, używając amerykańskiego slangu: paying it forward – „przekazywania (dobroci) dalej”. W istocie nie trzeba być wcale dobroczyńcą ani odbiorcą tych gestów, aby dawały one przyjemność. Samo czytanie o nich bywa pokrzepiające. Zrób dzisiaj zatem jakiś dobry uczynek – nawet jeśli będzie to jedynie przytrzymanie komuś drzwi – a ja zrobię to dla kogoś innego. To znaczy o ile nie będą to całotygodniowe zakupy: tych nigdy więcej!


Fragment książki Hannah Jane Parkinson Drobne przyjemności, czyli z czego się cieszyć, gdy życie nie rozpieszcza, wyd. Znak Literanova, Kraków 2022.

rysunek: Mieczysław Wasilewski

Przewodniczący: Szanowni zebrani! Doszły nas słuchy, że niejaki Albert Einstein, ponoć wybitny naukowiec, odkrył – nie jest jasne jak – że „Bóg nie gra w kości”! Ta wspaniała teoria czeka jednak na naukowe uzupełnienie i nasze towarzystwo nie może pozostać obojętne! Skoro Najwyższy nie gra w kości, to pozostaje pytanie: w co gra?! Jakieś propozycje, szanowni amatorzy fizyki? Najlepsze koncepcje poddamy pod głosowanie. Potem zapraszam na raclette z ziemniakami do stołówki szkolnej na parterze.

Jürgen Oliveira: Ja akurat grać w kości kocham i nie widzę nic złego w tej grze. No ale skoro pan Einstein mówi, że nie, to pozostaje makao. Bóg gra w makao. To też prosta gra.

Głos z sali: Chyba w durnia.

Przewodniczący: Proszę o merytoryczne wypowiedzi!

Głos z sali: Czy raclette można zamówić bez ziemniaków?

Przewodniczący: Nie.

Albrecht Kowalski: Ad rem. Biorąc pod uwagę żyzność gleby na zachód od Odry oraz piękno bociana w locie, stawiam tezę, że Bóg gra w Wiedźmina 3.

Głos osoby, która nagle otworzyła drzwi: Długo panowie będą tu jeszcze debatować? Muszę przewietrzyć salę.

Przewodniczący: Jak tylko wypracujemy konsensus względem tego, w co gra Bóg, szanowny panie.

Głos osoby, która nagle otworzyła drzwi: Bóg gra na nerwach wszystkich ateistów. Przyjdę za godzinę, sala ma być pusta. Do widzenia.

Franz Beckenbauer: To wszystko wierutne bzdury. Już od czasów pierwszych mistrzostw wiadomo, że Bóg musi grać w ataku. Nikt go na bramce nie postawi, a jako pomocnik nikomu nie podaje. Bóg z pewnością gra w ataku.

Uwe Klemperer: To nie jest odpowiedź na pytanie. Równie dobrze można by powiedzieć, że Bóg gra na skrzypcach.

Głos z sali: Albo w pingla.

Głos z sali: W kulki!

Głos z sali: O to to! Leci w kulki!

Jürgen Oliveira: W makao i po makale!

Przewodniczący: Proszę o spokój. Niestety, ze względu na ograniczenia czasowe musimy kończyć…

Głos z sali: Czy zamiast ziemniaków można kaszę?

Przewodniczący: Nie. Za dwa tygodnie spotykamy się w tym samym miejscu. Tematem rozmowy będzie kot Schrödingera. Proszę przynieść swoich milusińskich, duże pudła i truciz­nę w aerozolu. Będziemy mieli zajęcia praktyczne. A teraz idziemy jeść.

[Koniec zapisu]

Jeśli cywilizacje kosmiczne rozwijają się według postępu geometrycznego, to wszechświat jest już nimi zapełniony. Mimo to wygląda na pusty – wcale nie przypadkiem.

– Nie wierzysz w sprawiedliwość we Wszechświecie?

– Sam nie wiem.

– Ale przecież jesteś członkiem organu odpowiedzialnego za egzekwowanie prawa.

– Powiedziałem, że nie wiem. Naprawdę mam mętlik w głowie.

– Wobec tego jesteś tu najtrzeźwiej myś­lącą osobą.

– A możesz mi opowiedzieć o sprawied­liwości we Wszechświecie?

– Dobra. Chodź ze mną.

Luo Ji ruszył wprost przed siebie, Shi Qiang poszedł tuż za nim. Przez długą chwilę kroczyli w milczeniu, a potem przeszli przez szosę.

– Gdzie idziemy? – zapytał Shi Qiang.

– Tam, gdzie najciemniej.

Przeszli w miejsce, gdzie wał zasłaniał światła osiedla. Macając w ciemnościach, Luo Ji i Shi Qiang usiedli na piasku.

– Zacznijmy – rozległ się głos Luo Ji.

– Przedstaw mi łatwą wersję. Nie zrozumiem niczego skomplikowanego.

– Każdy może to zrozumieć, Da Shi. Prawda jest prosta. To coś takiego, że kiedy to usłyszysz, zdziwisz się, że sam na to nie wpadłeś. Wiesz, co to są aksjomaty matematyczne?

– W szkole średniej miałem geometrię. „Między dwoma punktami można przeciągnąć tylko jedną linię prostą”. Tego rodzaju rzeczy.

– Tak. Teraz określimy dwa aksjomaty cywilizacji kosmicznej. Pierwszy – podstawową potrzebą cywilizacji jest przetrwanie. Drugi – cywilizacja stale się rozwija i rozszerza, ale ilość materii we Wszechświecie pozostaje stała.

– No i?

– To wszystko.

– I co możesz wysnuć z tych rzeczy?

– Tak samo jak ty możesz na podstawie pocisku albo kropli krwi odtworzyć cały nabój, socjologia kosmiczna może, wyszedłszy z tych dwóch aksjomatów, przedstawić kompletny obraz cywilizacji galaktycznej i kosmicznej. Tak wygląda nauka, Da Shi. Kamień węgielny każdej dyscypliny jest całkiem prosty.

– No to zobaczmy, co z tego wysnujesz.

– Najpierw porozmawiajmy o bitwie ciemności. Uwierzyłbyś mi, gdybym powiedział, że Statek Ziemia był mikro­kosmosem kosmicznej cywilizacji?

– Nie. Na Statku Ziemia brakowało takich zasobów jak części zamienne i paliwo, a we Wszechświecie ich nie brakuje. Jest zbyt duży.

– Mylisz się. Wszechświat jest wielki, ale życie jest większe! Takie jest znaczenie drugiego aksjomatu. Ilość materii we Wszechświecie pozostaje stała, ale życie rozwija się w postępie geometrycznym. Postęp geometryczny to diabeł matematyki. Jeśli w oceanie żyje mikroskopijna bakteria, która dzieli się co pół godziny, jej bakterie potomne w ciągu kilku dni zapełnią cały ocean, pod warunkiem że znajdą dość pożywienia. Nie wyciągaj z zachowania ludzi i Trisolarian fałszywych wniosków. Te dwie cywilizacje są małe i obie są jeszcze w okresie niemowlęcym. Gdy cywilizacja przekroczy pewien próg rozwoju, jej ekspansja we Wszechświecie staje się przerażająca. Weźmy na przykład obecną prędkość statków kosmicznych zbudowanych przez ludzi. Za milion lat ludzka cywilizacja mogłaby rozprzestrzenić się na całą Galaktykę. A w skali Wszechświata milion lat to krótki czas.

– Mówisz, że w długookresowej perspektywie cały Wszechświat może mieć taką… jak się to nazywa… „martwą rękę”?

– Nie ma potrzeby przyjmować perspektywy długookresowej. W tej chwili cały Wszechświat dostał tę martwą rękę. Jak powiedział Hines, cywilizacja mogła powstać we Wszechświecie miliardy lat temu. Możliwe, że cały Wszechświat jest już zapchany. Kto wie, ile pustej przestrzeni zostało jeszcze w Drodze Mlecznej albo we Wszechświecie, ile zostało zasobów naturalnych?

– Ale tak nie jest, prawda? Wszechświat wygląda na pusty. Nie dostrzegliśmy innych form obcego życia oprócz Trisolarian, prawda?

– Właśnie o tym teraz porozmawiamy. Daj mi papierosa. – Luo Ji przez chwilę szukał po omacku ręki Shi Qianga. Gdy się znowu odezwał, Shi Qiang zorientował się, że odsunął się od niego na trzy czy cztery metry. – Musimy zwiększyć odległość, żeby bardziej przypominało to przestrzeń kosmiczną.

Potem zapalił papierosa, przekręcając filtr. Shi też zapalił. W ciemnościach pojawiły się w opozycji do siebie dwie małe czerwone planety.

– Dobrze. Dla zilustrowania tego zagadnienia musimy teraz przyjąć najbardziej podstawowe elementy cywilizacji kosmicznej. Te dwa ogniki przedstawiają dwie cywilizowane planety. Wszechświat składa się tylko z nich, nie ma w nim nic więcej. Usuńmy całe otoczenie. Czujesz to?

– Tak. W takim ciemnym miejscu łatwo się tak poczuć.

– Powiedzmy, że cywilizacja na jednym z tych światów jest twoja, a na drugim moja. Dzieli je duża odległość, na przykład sto lat świetlnych. Możesz odkryć moje istnienie, ale nie znasz żadnych szczegółów. Ja jednak nie mam pojęcia o twoim istnieniu.

– Dobrze.

– Teraz musimy zdefiniować dwa pojęcia: dobrą i złą wolę. W sensie naukowym nie są to pojęcia zbyt ścisłe, więc musimy ograniczyć ich zakres znaczeniowy. Dobra wola oznacza niepodejmowanie żadnych kroków w celu napaści na drugą cywilizację i zniszczenia jej. Zła wola jest tego przeciwieństwem.

– To niska poprzeczka dla dobrej woli.

– Następnie rozpatrzmy, jaką możesz przyjąć wobec mnie postawę. Cały czas musisz pamiętać o aksjomatach cywilizacji kosmicznej oraz o odległości między nami i o otoczeniu.

– Wybrałbym kontakt z tobą.

– Gdybyś to zrobił, powinieneś być świadom ceny, jaką za to zapłacisz – ujawnisz mi swoje istnienie.

– Tak. We Wszechświecie to nie jest błahostka.

– Można to zrobić w różnym stopniu. Z najsilniejszą formą ujawnienia się mamy do czynienia wtedy, kiedy dowiaduję się o twoich dokładnych współrzędnych międzygwiezdnych. Ze słabszą, gdy wiem tylko, w jakiej stronie się znajdujesz, a z najsłabszą, gdy dowiaduję się tylko o tym, że istniejesz. Ale nawet ta najsłabsza umożliwia mi podjęcie poszukiwań ciebie, bo skoro odkryłeś moje istnienie, wiem, że ja też będę mógł cię znaleźć. Z punktu widzenia rozwoju technologicznego to tylko kwestia czasu.

– Ale mimo to mógłbym zaryzykować i porozmawiać z tobą. Jeśli masz złą wolę, to mam pecha. Ale jeśli masz dobrą wolę, moglibyśmy dalej rozmawiać i w końcu połączyć się w jedną cywilizację.

– Dobrze, Da Shi. I tak doszliśmy do sedna. Wróćmy do aksjomatów cywilizacji kosmicznej. Nawet jeśli mam dobrą wolę, to czy jestem w stanie określić na początku komunikacji między nami, czy ty też ją masz?

– Oczywiście, że nie. Naruszałoby to pierwszy aksjomat.

– A więc co powinienem zrobić po otrzymaniu wiadomości od ciebie?

– Naturalnie określić, czy mam dobrą wolę, czy złą. Jeśli złą, zniszczysz mnie. Jeśli dobrą, możemy kontynuować rozmowę.

Żarzący się punkt po stronie Luo Ji podniósł się i zaczął się przesuwać tam i z powrotem. Najwyraźniej Luo wstał i się przechadzał.

– Tak można zrobić na Ziemi, ale nie we Wszechświecie. A zatem wprowadźmy nowe, ważne pojęcie: ciąg podejrzeń.

– Dziwny termin.

– Ten termin to wszystko, co miałem na początku. Nie wyjaśniono mi jego znaczenia. Ale później wydedukowałem je z samych tych słów.

– Kto ci tego nie wyjaśnił?

– Później ci powiem. Idźmy dalej. Jeśli przypuszczasz, że mam dobrą wolę, to nie jest to jeszcze powód, żebyś czuł się bezpieczny, ponieważ zgodnie z pierwszym aksjomatem pokojowo nastawiona cywilizacja nie jest w stanie przewidzieć, czy inna ma takie same zamiary. Nie wiesz, czy przypisuję ci dobrą, czy złą wolę. Zresztą nawet jeśli wiesz, że uważam, że masz dobrą wolę, i ja też wiem, że uważasz, że uważasz, że mam dobrą wolę, nie wiem, co myślisz, że ja myślę o tym, że myślisz o mnie. Zawiłe to, prawda? A to dopiero trzeci poziom, bo można tak w nieskończoność.

– Chwytam, o co ci chodzi.

– To jest właśnie ciąg podejrzeń. Nie spotkasz się z czymś takim na Ziemi. Fakt, że wszyscy ludzie należą do tego samego gatunku, podobieństwa kulturowe, wzajemnie połączone ekosystemy i bliska odległość sprawiają, że ciąg podejrzeń wzniesie się na pierwszy czy drugi poziom, a potem dzięki komunikacji wszystko się wyjaśni. Ale w przestrzeni kosmicznej ten ciąg może być bardzo długi. Zanim zdąży się wszystko wyjaśnić, dojdzie do czegoś takiego jak bitwa ciemności.

Shi Qiang zaciągnął się papierosem i na chwilę z mroku wyłoniła się jego zamyś­lona twarz.

– Wygląda na to, że z tej bitwy możemy się wiele nauczyć.

– Masz rację. Pięć jednostek Statku Ziemia stworzyło namiastkę cywilizacji kos­micznej, namiastkę, nie taką prawdziwą cywilizację, bo obejmowała tylko jeden gatunek, ludzi, którzy byli blisko siebie. Ale i tak, gdy dostały martwą rękę, pojawił się ciąg podejrzeń. W rzeczywistej cywilizacji kosmicznej różnice biologiczne między różnymi grupami mogą być tak duże jak między królestwami, a kulturowe jeszcze większe, w stopniu przekraczającym naszą wyobraźnię. Dodaj do tego ogromne odległości między nimi i masz ciąg podejrzeń, który jest praktycznie nie do usunięcia.

– To znaczy, że wynik jest taki sam bez względu na to, czy nasza cywilizacja ma dobre czy złe zamiary?

– Zgadza się. To najważniejszy aspekt ciągu podejrzeń. Nie ma to związku z moralnością ani strukturą społeczną cywilizacji. Wystarczy pomyśleć o wszystkich cywilizacjach jako o punktach na końcu tego ciągu. Kiedy cywilizacje znajdą się w sieci utworzonej przez ciąg podejrzeń, wszystkie stają się identyczne, bez względu na to, czy same w sobie są dobroduszne, czy złośliwe.

– Ale jeśli jesteś dużo słabszy ode mnie, nie stanowisz dla mnie zagrożenia, więc zawsze mogę się z tobą skomunikować, prawda?

– To też nic nie da. W tym miejscu musimy wprowadzić drugie ważne pojęcie: gwałtowny rozwój technologii. Tego też mi nie wyjaśniono w pełni, ale łatwiej to było rozgryźć niż ciąg podejrzeń. Ludzka cywilizacja ma pięć tysięcy, a życie na Ziemi może kilka miliardów lat, ale współczesna technologia rozwinęła się w ciągu trzech stuleci. W skali Wszechświata to prawdziwa eksplozja! Potencjał do skoków technologicznych jest materiałem wybuchowym ukrytym w każdej cywilizacji i jeśli jakiś czynnik wewnętrzny lub zewnętrzny podpali lont, następuje eksplozja. Na Ziemi zajęło to trzysta lat, ale nie ma powodu, by uważać, że nasza cywilizacja rozwija się najszybciej ze wszystkich cywilizacji kosmicznych. Może są takie, gdzie do eksplozji technologii doszło szybciej. Jestem od ciebie słabszy, ale gdy dostanę od ciebie wiadomość i dowiem się o twoim istnieniu, powstanie między nami łańcuch podejrzeń. Jeśli w jakimś momencie przeżyję eksplozję technologiczną, dzięki której wysforuję się daleko przed ciebie, stanę się od ciebie silniejszy. W skali Wszechświata kilkaset lat to tyle, co pstryknięcie palcami. I może być tak, że iskrą, która doprowadziła do gwałtownego rozwoju, była moja wiedza o tym, że istniejesz, i informacja, którą otrzymałem od ciebie. Oznacza to, że nawet jeśli jestem świeżo narodzoną albo dopiero raczkującą cywilizacją, jestem dla ciebie dużym zagrożeniem.

Shi Qiang patrzył przez kilka sekund na żarzący się w ciemności koniuszek papierosa Luo Ji i zastanawiał się, a potem spojrzał na swój papieros.

– A więc muszę milczeć.

– Myślisz, że to coś da?

Obaj się zaciągnęli. Żarzące się punkty pojaśniały i ich pogrążone w zadumie twarze wyłoniły się z mroku jak bogowie tego prostego Wszechświata.

– Nie – odparł w końcu Shi Qiang. – Jeśli jesteś ode mnie silniejszy, to skoro mnie udało się znaleźć ciebie, pewnego dnia tobie uda się znaleźć mnie. I wtedy powstanie między nami ciąg podejrzeń. Jeśli jesteś słabszy, w każdej chwili może dojść u ciebie do gwałtownego rozwoju technologii, i tu wracamy do pierwszego przypadku. Podsumowując: zarówno dopuszczenie do tego, byś dowiedział się o moim istnieniu, jak i dopuszczenie do tego, byś dalej istniał, jest dla mnie niebezpieczne i jest pogwałceniem pierwszego aksjomatu.

– Da Shi, masz naprawdę bystry umysł.

– Na razie mój mózg dotrzymuje ci kroku, ale dopiero zaczęliśmy.

Luo Ji długo milczał. Jego twarz wyłoniła się w blasku papierosa dwa czy trzy razy z ciemności, zanim powiedział:

– To nie jest początek, Da Shi. Nasze rozumowanie doprowadziło nas w końcu do pewnego wniosku.

– Do jakiego wniosku? Do niczego nie doszliśmy! Gdzie jest ten obraz cywilizacji kosmicznej, który obiecałeś mi pokazać?

– Jeśli ani komunikacja, ani milczenie nic nie da, gdy już dowiedziałeś się o moim istnieniu, to pozostaje tylko jedna możliwość.

W długiej ciszy, która potem nastąpiła, oba ogniki zgasły. Nie było najlżejszego powiewu wiatru i ponura cisza zgęstniała jak asfalt, łącząc niebo i pustynię w jedną mroczną całość. W końcu Shi Qiang wypowiedział jedno słowo:

– Kur..!

– Rozszerz tę możliwość na miliardy miliardów gwiazd i setki milionów cywilizacji, a będziesz miał swój obraz – rzekł Luo Ji, kiwając w ciemności głową.

– To… to naprawdę ponury obraz.

– Prawdziwy Wszechświat jest właś­nie taki. Mroczny. – Luo machnął ręką. Miał wrażenie, jakby dotknął aksamitu. – Wszechświat to ciemny las. Każda cywilizacja to uzbrojony łowca, który skrada się jak duch między drzewami, delikatnie odgarnia blokujące drogę gałęzie, stara się cicho wytropić zwierzynę. Nawet oddycha cicho. Musi być ostrożny, bo w lesie są inni myśliwi, którzy skradają się tak samo jak on. Jeśli znajdzie jakąś żywą istotę – myśliwego, anioła czy demona, delikatne dziecko albo idącego chwiejnym krokiem starca, wróżkę czy półboga – może zrobić tylko jedno: strzelić i usunąć ją. W tym lesie inni ludzie są piekłem. Zagrożeniem dla każdej żywej istoty, która zostanie szybko unicestwiona, jeśli ujawni swe istnienie. Oto obraz cywilizacji kosmicznej. Wyjaśnienie paradoksu Fermiego.


Fragment powieści Liu Cixina Ciemny las, wyd. Rebis, Poznań 2017. Lead oraz wykropkowanie wulgaryzmu pochodzi od redakcji „Przekroju”.