Media type: article

Nie wiń siebie za to, że cierpisz lub się zamartwiasz. Receptą na poprawę nie jest „starać się bardziej”. Istnieją skuteczniejsze sposoby na to, by odnaleźć radość w zgiełku.

Być może już wielokrotnie zastanawiałeś się nad tym, dlaczego spokój i szczęście, których pragniesz, tak często wymykają ci się z rąk. Dlaczego tak wiele rzeczy w życiu wiąże się z szaleńczą gonitwą, lękiem, stresem i wyczerpaniem? My też głowiliśmy się nad tymi pytaniami przez wiele lat. Teraz wydaje nam się, że nauka w końcu znalaz­ła odpowiedzi. Co ciekawe, zasady leżące u ich podstaw znano już w świecie starożytnym: są to prawdy odwieczne.

Ludzkie nastroje w naturalny sposób przybierają na sile i słabną. Tak zostaliś­my skonstruowani. Jednak pewne schematy myślenia mogą zmienić krótkotrwałe obniżenie witalności lub samopoczucia w dłuższe okresy lęku, stresu, nieszczęścia i wyczerpania. Przelotne uczucie smutku, złości czy lęku może pociągnąć nas w dół tak mocno, że wpadniemy w zły nastrój, który potrwa cały dzień albo o wiele, wiele dłużej. Ostatnie odkrycia naukowe pokazały, jak takie normalne wahania emocji mogą doprowadzić do długotrwałego poczucia nieszczęścia, ostrych stanów lękowych, a nawet depresji. Co ważniejsze, te same odkrycia wskazały drogę ku większemu szczęściu i poczuciu „osadzenia w sobie”. Wykazały bowiem, że:

– gdy czujesz smutek, lęk lub rozdrażnienie, to nie nastrój wyrządza ci krzywdę, ale twój sposób reakcji na niego,

– kiedy starasz się wyzwolić ze złego nastroju lub poczucia nieszczęścia – czyli zrozumieć, dlaczego jesteś nieszczęś­liwy i co możesz z tym zrobić – często pogarsza to sprawę. To trochę jak ugrzęźnięcie w ruchomych piaskach: im bardziej starasz się wyswobodzić, tym głębiej się zapadasz.

Kiedy zaczynasz się czuć trochę nieszczęśliwy, starasz się wymyślić jakiś sposób na poradzenie sobie z problemem, którym jest bycie nieszczęśliwym. Usiłujesz ustalić przyczynę takiego samopoczucia, a następnie – znaleźć rozwiązanie. Po drodze nietrudno o rozgrzebanie starych żalów i wyczarowanie z niczego powodów do przyszłych zmartwień. To jeszcze bardziej obniża nastrój. Nie trzeba długo czekać, aż zaczniesz czuć się źle z tym, że nie udaje ci się odkryć sposobu na poprawienie sobie humoru. Wewnętrzny krytyk, który drzemie w każdym człowieku, zaczyna szeptać ci do ucha, że to twoja wina, że powinieneś starać się bardziej, bez względu na koszty. Szybko tracisz kontakt z tym, co w tobie najgłębsze i najmądrzejsze. Gubisz się w pozornie nieskończonym cyklu obwiniania się i samokrytyki. Obarczasz samego siebie winą za to, że nie spełniasz włas­nych kryteriów doskonałości, nie jesteś taką osobą, jaką chciałbyś być.

Wszyscy czasem dajemy się wciągnąć w te ruchome piaski emocjonalne, ponieważ stan umysłu jest ściśle powiązany z pamięcią. Umysł nieustannie przeczesuje wspomnienia, szukając tych, które odzwierciedlają obecny stan emocjonalny. Przykładowo: jeśli czujesz się zagrożony, umysł momentalnie wyławia ze wspomnień chwile, kiedy doświadczałeś braku bezpieczeństwa – po to, byś mógł zauważyć podobieństwa i znaleźć sposób ucieczki. Dzieje się to błyskawicznie, nim zdążysz sobie cokolwiek uświadomić. To podstawowa umiejętność przetrwania, doskonalona przez miliony lat ewolucji. Wywiera na ciebie niebywały wpływ i prawie nie da się jej powstrzymać.

Tak samo jest z poczuciem nieszczęścia, lęku i stresu. To normalne, że czasem czujemy się trochę nieszczęśliwi, ale bywa też, że kilka smutnych myśli wyzwala całą kas­kadę złych wspomnień, negatywnych emocji i ocen. W rezultacie całe godziny, a nawet dni upływają pod znakiem samokrytyki, napędzanej myś­lami: „Co jest ze mną nie tak? Moje życie jest do niczego. Co się stanie, gdy ludzie odkryją, jaki jestem beznadziejny?”.

Takie myślowe ataki wywierają na każdego człowieka ogromny wpływ. A kiedy już rozpędzą się na dobre, nie sposób ich powstrzymać. Jedna myśl lub emocja wyzwala kolejną, a potem jeszcze jedną… Wkrótce początkowa myśl – bez względu na to, jak była ulotna – przyciąga całą masę podobnych smutków, lęków i obaw, a człowiek zaplątuje się w sieć własnego smutku. W pewnym sensie nie ma w tym nic dziwnego. Kontekst znacząco wpływa na pamięć. Kilka lat temu psychologowie odkryli, że jeśli nurkowie zapamiętają listę słów, gdy znajdują się na plaży, zwykle zapominają je, kiedy są pod wodą – ale potrafią je sobie przypomnieć, gdy wyjdą na ląd. Działa to również na odwrót: słowa zapamiętane pod wodą łatwiej zapomnieć na plaży. Morze i plaża to dla pamięci bardzo skuteczne konteksty.

Taki sam proces możesz zaobserwować we własnej głowie. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się odwiedzić miejsce, w które jeździłeś na wakacje jako dziecko? Zanim tam dotarłeś, wspomnienia były mgliste, ale kiedy już znalazłeś się na miejscu – przeszedłeś się ulicami, zobaczyłeś dawne widoki, usłyszałeś dawne dźwięki i poczułeś dawne zapachy – na pewno wróciły jak lawina. Prawdopodobnie czułeś ekscytację, nostalgię, a nawet lekkie zakochanie. Powrót do danego kontekstu zachęcił twój umysł do przywołania szeregu powiązanych z nim wspomnień.

Nie tylko miejsca wywołują lawiny wspomnień. Świat jest pełen takich wyzwalaczy. Czy zdarzyło ci się kiedyś, że melodia przywołała całą kaskadę wspomnień i związanych z nimi emocji? A może sprawił to zapach kwiatów lub świeżo upieczonego chleba?

Nastrój też może pełnić funkcję wewnętrznego kontekstu, działającego tak silnie jak wizyta w ulubionym miejscu z dzieciństwa lub znana melodia. Przebłysk smutku, frustracji albo lęku może przywołać przykre wspomnienia – czy tego chcesz, czy nie. Zanim się zorientujesz, pogrążasz się w mrocznych myślach i negatywnych emocjach. Często nawet nie zdajesz sobie sprawy, skąd się wzięły – po prostu przyszły, jakby znikąd. Można wpaść w gniew, irytację lub smutek i zupełnie nie znać ich przyczyny. Dziwisz się wtedy: „Dlaczego mam zły humor?” albo „Dlaczego jestem dziś taka smutna i zmęczona?”.

Nie da się uniknąć przykrych wspomnień ani myśli krytykujących ciebie i innych – ale da się powstrzymać to, co dzieje się potem. Da się zatrzymać spiralę i zapobiec kolejnym cyklom negatywnych myśli. Da się powstrzymać kaskadę destrukcyjnych emocji, które sprawiają, że czujesz się nieszczęśliwy, spanikowany, zestresowany, zirytowany lub wyczerpany.

Medytacja uważności uczy rozpoznawać wspomnienia i destrukcyjne myś­li w momencie, kiedy się pojawiają. Przypomina, że to tylko wspomnienia. A wspomnienia są jak propaganda – nie są prawdą. Nie są tobą. Można nauczyć się obserwować negatywne myśli, kiedy się pojawiają, pozwolić im na chwilę zostać, a następnie po prostu patrzeć, jak znikają. Wtedy może się zdarzyć coś niesamowitego: pustkę wypełni głębokie poczucie szczęścia i spokoju.

Medytacja uważności pozwala na to dzięki wykorzystaniu innej metody relacji ze światem. Wszystko zaczyna się w umyś­le. Większość ludzi zna jedynie analityczną stronę umysłu: proces myś­lenia, oceniania, planowania i wyszukiwania wspomnień w celu znalezienia rozwiązań. Jednak umysł jest też świadomy. Nie ograniczamy się do myślenia o różnych rzeczach – jesteśmy także świadomi tego, że myślimy. Nie potrzebujemy języka jako pośrednika między nami a światem, możemy go doświadczać bezpośrednio, przez zmysły. Mamy zdolność zmysłowego odbierania głosów ptaków, zapachu kwiatów i widoku uśmiechu ukochanej osoby. Serce wie o różnych rzeczach, tak samo jak głowa. Świadome doświadczanie nie ogranicza się do myś­lenia. Umysł jest większy i obszerniejszy niż sama myśl.

Dzięki medytacji umysł działa jaśniej, człowiek zaczyna widzieć świat czystą świadomością i otwartym sercem. Z tego punktu obserwacyjnego można doświadczać własnych myśli i uczuć w momencie, gdy się pojawiają. Przestajesz działać pod przymusem natychmiastowej reakcji na bodźce. Twoje wewnętrzne „ja” – naturalnie szczęśliwa i spokojna część ciebie – nie jest tłumione przez hałas umysłu walczącego z myślami.

Medytacja uważności zachęca do cierpliwości i współczucia wobec samego siebie, a także do zachowania otwartości umysłu i delikatnej wytrwałości. Te cechy tworzą przeciwwagę dla siły ciążenia, z jaką lęk, stres i poczucie nieszczęścia ciągną cię w dół. Przypominają ci o tym, co już jest udowodnione naukowo: że dobrze jest przestać traktować smutek i inne trudności jako problemy do rozwiązania. Nie powinieneś sobie wyrzucać, że „nie udaje ci się” ich naprawić. Często właśnie to okazuje się najmądrzejszym posunięciem, ponieważ zwyczajowe sposoby pokonywania takich trudności przeważnie tylko pogarszają sytuację.

Uważność nie neguje naturalnego dążenia mózgu do rozwiązania problemów. Daje ci po prostu czas i przestrzeń, byś wybrał optymalne sposoby. Do niektórych problemów najlepiej podejść emocjonalnie – wybierasz wtedy to rozwiązanie, co do którego czujesz, że jest najwłaściwsze. Przez inne trudności warto przebrnąć logicznie. Do wielu najlepiej podejść intuicyjnie, kreatywnie. Inne lepiej na razie zostawić.

Uważność zachęca do zerwania z pewnymi nieświadomymi, zwyczajowymi sposobami myślenia i zachowania, powstrzymującymi cię przed życiem pełnią życia. Wiele myśli, w których krytykujesz siebie i innych, bierze się z nawykowych sposobów myślenia i działania. Kiedy zarzucisz część takich zwyczajów, negatywne schematy myślenia zaczną stopniowo znikać, a ty staniesz się bardziej uważny i świadomy. Zdziwisz się, jak wiele szczęścia i radości można zyskać dzięki nawet bardzo małym zmianom w sposobie życia.

Z nawykami zrywa się łatwo i bezpośrednio. Wystarczy nie zajmować tego samego krzesła na spotkaniach, wyłączyć na chwilę telewizor lub pójść do pracy inną drogą. Można też zasadzić nasionka i patrzeć, jak rosną, na kilka dni zaopiekować się zwierzakiem znajomego albo pójść na film do lokalnego kina. Takie codzienne działania – w połączeniu z krótką medytacją – naprawdę potrafią wnieść w życie więcej radości i spełnienia.

Fragment książki Marka Williamsa i Danny’ego Penmana Mindfulness. Trening uważności, wyd. Edgard/Samo Sedno, Warszawa 2014. Tytuł, lead i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Jak żyć lepiej, pełniej i spokojniej? Pomogą w tym zalecenia najlepszych specjalistów na świecie.

Istnieje pewne powiedzenie przypisywane Charliemu Chaplinowi: „Sześciu najlepszych lekarzy na świecie: Słońce, Odpoczynek, Ćwiczenia, Dieta, Szacunek do samego siebie, Przyjaciele. Trzymaj się ich na wszystkich etapach swojego życia i ciesz się zdrowiem”. Chociaż tak naprawdę nie zostało ono wymyślone przez Chaplina, tylko pochodzi ze starej rymowanki, to jednak zawarta w nim lekarska metafora świetnie pasuje do tego, co robimy. Przy czym Klinikę „Przekroju” prowadzi nie sześciu, ale dwunastu doktorów.

Dr Oddech

Oddychamy nieustannie, pozyskując tlen niezbędny dla wszystkich komórek naszego ciała. Jednak ten proces to znacznie więcej niż dostawa energii. Powolne, rytmiczne wdechy i wydechy są kluczem do spokojnego umysłu. To kotwica, która osadza nas w chwili obecnej i pielęgnuje nasze dobre samopoczucie. Świadome oddychanie jest sztuką, którą każdy z nas może praktykować i doskonalić.

rysunek: Marek Raczkowski
rysunek: Marek Raczkowski

Dr Dieta

Świeża, pełna energii i dostarczana o właś­ciwych porach żywność zapewnia siłę, wzmacnia odporność, poprawia nastrój i jasność umysłu. Tak samo jednak, jak jest lekarstwem, może stać się trucizną. Poznanie zależności między jedzeniem a samopoczuciem sprawia, że już nie zaspokajamy głodu, lecz odżywiamy się.

Dr Ruch

Dużo łatwiej czuć się dobrze w sprawnym ciele, a najprostszym sposobem, aby je uzyskać, jest aktywność fizyczna. Wybranie takiego jej rodzaju, który sprawi nam przyjemność, może zmienić wysiłek w rozrywkę. Korzyści odniesie zarówno ciało, stając się silniejsze i odporniejsze, jak i umysł, który zostanie uwolniony od stresu oraz lęku.

rysunek: Marek Raczkowski

Dr Tu i Teraz

W przepełnionym bodźcami świecie medytacja może stać się naszą osobistą oazą spokoju. Polega na kompletnym odpuszczeniu – radości z bycia jedynie w chwili obecnej. Kiedy uczymy się przekierowywać uwagę na teraźniejszość i po prostu obserwować przychodzące myśli, nie osądzając ich, osiągamy równowagę emocjonalną. Regularne sesje medytacyjne pomagają nam lepiej poznać samych siebie, pogłębiając naszą świadomość.

Dr Sen

Kiedy śpimy, mózg regeneruje się, odpoczywa, konsoliduje wspomnienia i przetwarza emocje, dzięki czemu o poranku znowu możemy sprawnie funkcjonować. Nie jesteśmy świadomi tych procesów, co jednak nie zmniejsza ich istotności. Regularne pory snu, komfortowe nocne środowisko oraz stosowanie technik relaksacyjnych przed zaśnięciem mogą odmienić na lepsze nasze noce, a przez to i dni.

Dr Relaks

W pędzącej rzeczywistości zapominamy, że my sami nie możemy cały czas gnać. Poważne potraktowanie odpoczynku i znalezienie odprężającego zajęcia pozwala nam oderwać się od codziennych trosk, zachować równowagę między obowiązkami a osobistymi potrzebami, uniknąć wypalenia. I dzięki temu – choć może wolniej – dotrzeć dalej i bezpieczniej.

Dr Razem

Relacje, te bliższe i te dalsze, budują nas i wzmacniają. Wspólnota zapewnia wsparcie emocjonalne i poczucie przynależności. Znaczące związki stanowią platformę do dzielenia się doświadczeniami, przetwarzania emocji i wspierania rozwoju osobistego. Pielęgnowanie więzi społecznych zmniejsza wrażenie samotności oraz izolacji, poprawia nastrój, a także przyczynia się do osiągnięcia poczucia sensu i spełnienia.

Dr Wiara

Wiara to zaufanie, które przekracza granice rozumu i poznania. Jest latarnią w mroku i mostem nad przepaścią lęku. Warto wierzyć – w idee, w ludzi, w siebie – bo wiara, budując odporność psychiczną w obliczu wyzwań, daje siłę sprawczą zdolną przenosić góry.

Dr Sprawczość

Nieustannie podejmujemy decyzje (lub ich nie podejmujemy), co składa się na to, kim i gdzie jesteśmy. Jak bardzo bylibyś­my zależni od sytua­cji oraz innych osób, wybór – czy zdobywamy się na wysiłek, czy poddajemy się okolicznościom – należy wyłącznie do nas. Ważne, by dokonywać go świadomie i nawigować włas­nym losem z pełną odpowiedzialnością.

Dr Sztuka

Kontakt ze sztuką to zanurzenie się w ocea­nie ludzkiej ekspresji. Niezależnie od tego, czy podziwiasz arcydzieło w galerii, słuchasz symfonii czy zagłębiasz się w powieści, twoje zaangażowanie wykracza poza zwykłą obserwację. Sztuka jest furtką do krainy emocji, intelektu i wyobraźni. Odżywia nasze zmysły, sprzyja introspekcji i empatii. Przypomina lustro, które odbija i pomnaża ludzkie doświadczenia. Obcowanie z dziełami artystów także w nas samych budzi twórczego ducha.

rysunek: Marek Raczkowski

Dr Natura

Bliskie spotkania z naturą pozwalają połączyć się z pierwotnym rytmem, który bije w każdym z nas. Odnawiamy więź z przyrodą, patrząc na blask wschodzącego słońca, grę świateł w lesie, nurt płynącej rzeki. Szelest liści, zapach kwiatów, ptasie trele potrafią wzbudzić w nas najgłębszy zachwyt. Doświadczanie natury daje wytchnienie, ożywia ciało i zmys­ły, jak również ugruntowuje nas w podziwie dla piękna oraz harmonii świata.

Dr Humor

Bez żartów i uśmiechu nasza mozaika dobrostanu będzie niepełna. Śmiech jest promiennym ćwiczeniem dla serca, pobudza umysł i podnosi na duchu, wspomagając odporność psychiczną i pozwalając zachować równowagę emocjonalną. Umiejętność żartowania to radosna przeciwwaga dla codziennych wyzwań – pomaga zobaczyć życie z pogodniejszej perspektywy i łączy nas we wspólnotę.

Coraz skuteczniejsze metody reanimacji mają pewną, mniej oczywistą zaletę: przywróceni do życia dostarczają kolejnych opisów tego, co widzieli i czuli, gdy już prawie ich nie było. Neurolodzy czekają na takie historie.

Zawał. Ból. Przerażenie. Atak paniki. Zatrzymanie krążenia. Niedotlenienie mózgu. Utrata przytomności. Cisza. Czas staje w miejscu, choć wskazówki zegara odmierzają kolejne sekundy i minuty. Reanimacja. Przywrócenie funkcji życiowych. Odzyskanie przytomności.

Badania wskazują, że około 20% pacjentów, którzy doświadczyli śmierci klinicznej i zdołali powrócić do świata żywych, pamięta to doświadczenie. Nie tylko opisują oni swój stan jako świadomy, lecz także twierdzą, że był on bardziej wyrazisty niż na jawie. Co więcej, mają pewność, że zapamiętane przez nich przeżycia są absolutnie prawdziwe. Wspomnienia te, mimo że pochodzą od osób pod wieloma względami od siebie różnych, wykazują zadziwiające podobieństwo. Określa się je jako doświadczenia okołośmiertne czy też z pogranicza śmierci (ang. NDE – near-death experience). Zjawisko to zostało spopularyzowane w latach 70. XX w. przez amerykańskiego lekarza i psychologa Raymonda Moody’ego, autora książki Życie po życiu. Jednak opisy zbliżonych doznań można odnaleźć już w Państwie Platona, a także w Biblii oraz w egipskiej Księdze umarłych czy Tybetańskiej księdze umarłych. Liczba ludzi na całym świecie, którzy zaznali zjawisk okołośmiertnych, sięga milionów, a wraz z postępem technik resuscytacji i reanimacji wciąż rośnie. Mimo że większość świadectw pochodzi od osób, które przebywały w stanie śmierci klinicznej np. wskutek zawału serca, urazu czy udaru, to wydaje się, że pojawienie się tego typu doświadczeń może być związane po prostu z sytuacjami zagrożenia życia. Opisywali je bowiem również ci, którzy uleg­li poważnym, potencjalnie śmiertelnym wypadkom, czy ofiary przestępstw, u których nie doszło do zatrzymania krążenia i akcji oddechowej.

Ogromna spójność zjawisk towarzyszących pacjentom w stanie śmierci klinicznej stała się podstawą do skonstruowania wykazów zawierających najbardziej typowe objawy, zgodnie z którymi klasyfikuje się przeżycia pacjenta jako swoiste dla doświadczeń z pogranicza śmierci. Według profesora psychiatrii i nauk neurobehawioralnych Bruce’a Greysona do objawów takich należą: zaburzenie poczucia czasu, przyśpieszenie procesów myślowych, przegląd wydarzeń z życia, poczucie pełnego zrozumienia, spokoju, przyjemności, zjednoczenia z wszechświatem, wrażenie bycia otoczonym przez światło, nienaturalnie wyraziste doznania zmysłowe, postrzeganie pozazmysłowe, wizje poznawcze, utrata poczucia cielesności, wrażenie przebywania poza światem, obecności bóstw, aniołów lub duchów zmarłych, aż w końcu odczucie pozostawania na granicy życia i śmierci. Z kolei według amerykańskiego psychologa Kennetha Ringa kwalifikacja przeżyć deklarowanych przez pacjenta jako doświadczenie okołośmiertne zależy od wystąpienia takich objawów, jak: świadomość bycia martwym, przeżywanie pozytywnych emocji, wrażenie przebywania poza ciałem, uczucie zmierzania przez ciemny tunel, barwne doznania wizualne, obserwacja nieziemskich obrazów świata, spotkanie ze zmarłymi, wspomnienia z życia oraz wrażenie istnienia punktu bez powrotu.

Nie wszyscy pacjenci doznają wszystkich z wymienionych objawów. Niemal 100% tych, którzy pamiętają swoje doświadczenia okołośmiertne, opisuje swój stan w trakcie śmierci klinicznej jako świadomy, a 75% pamięta szczególnie silne pobudzenie procesów poznawczych, jednak tylko około 60% deklaruje odczuwanie niezwykle przyjemnych emocji czy euforii oraz ustąpienie wszelkich negatywnych doznań i bólu. Jeszcze mniej, bo połowa badanych wskazuje na poczucie bycia martwym, 45% miało wrażenie przebywania poza własnym ciałem i obserwowania wydarzeń niejako z odleg­łej perspektywy, około 30% zaś pamięta wędrówkę przez tunel w kierunku świat­ła, a także spotkania z osobami zmarłymi czy innymi istotami, m.in. bóstwami i aniołami. Zaledwie około 15% ujrzało wspomnienia z własnego życia.

Zagadka euforii

W dyskusji dotyczącej doświadczeń okołośmiertnych pojawia się argument, że chociaż łączące je podobieństwo uwiarygodnia ich istnienie, może też ono wynikać z tego, że jedna osoba „inspiruje” inne. Przez fakt doświadczenia stanu śmierci klinicznej przypisują sobie one więc przeżycia zbliżone do tych zasłyszanych. Badania pacjentów wydają się jednak wykluczać taką możliwość. Po pierwsze ze względu na to, że ich opisy charakteryzują się dużą ilością szczegółów percepcyjnych – dotyczących obrazów, dźwięków czy zapachów – co jest typowe dla rzeczywistych wspomnień w przeciwieństwie do pozbawionych tych detali wyimaginowanych historii. Po drugie, w trakcie przekazywania treści obserwowano w okolicach skroniowych kory wzrost mocy specyficznych fal mózgowych (theta), charakterystyczny dla przywoływania rzeczywistych śladów pamięciowych.

Niezwykła zgodność przekazów skłoniła neurobiologów do próby odkrycia natury tego zjawiska. Jedną z najbardziej przekonujących przesłanek do podjęcia badań było to, że opisywane przeżycia nie dotyczą wyłącznie osób religijnych, lecz także deklarujących się jako ateiści. Poza tym nie zauważono, aby inne czynniki, np. socjoekonomiczne czy płeć, były jakimkolwiek wyznacznikiem występowania doświadczeń okołośmiertnych. Wszystko to może wskazywać, że odpowiada za nie uniwersalny mechanizm neuronalny. Od momentu, w którym doszło do zatrzymania krążenia, do chwili, w której następują nieodwracalne zmiany w mózgu i śmierć neuronów, mija trochę czasu – od kilku do kilkudziesięciu minut, podczas których mimo niedotlenienia wciąż przez krótki czas podtrzymywana jest aktywność komórek nerwowych. W badaniach EEG, wykonywanych w przebiegu śmierci klinicznej, wykazano istnienie niemal każdego rodzaju fal mózgowych, począwszy od wolnych fal alfa po ekstremalnie szybkie fale gamma. Stanowi to podstawę do wysunięcia hipotezy, że doświadczenia okołośmiertne mają swoje źródło w aktywności neuronów mózgowia.

Neurobiologia dostarcza wielu intrygujących koncepcji będących próbą wyjaśnienia tych zjawisk, a badania nad zdarzeniami towarzyszącymi umieraniu dostarczyły dodatkowych fascynujących obserwacji, które z jednej strony uprawdopodabniają formułowane założenia, a z drugiej skłaniają do stawiania kolejnych pytań o naturę śmierci mózgu, a nawet jej odwracalności.

Stosunkowo łatwo można wyjaśnić, jak to się dzieje, że w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia ktoś ulegający zawałowi serca czy groźnemu wypadkowi staje się spokojny, doświadcza błogostanu oraz wpada w euforię, tuż po tym, jak odczuwał silny lęk i wykazywał wszelkie objawy reakcji panicznej. Z badań prowadzonych wśród zwierząt i potwierdzonych u ludzi wynika, że w momentach, w których pojawia się silny stres związany ze strachem czy lękiem, w móz­gu może dochodzić do uruchomienia procesu zwanego analgezją stresową, czyli do hamowania bólu w wyniku aktywacji stresowej. Reakcja ta występuje też w chwilach mniej ekstremalnych niż śmierć kliniczna, np. w wyniku urazu, czyli w tych przypadkach, w których ból mógłby ograniczać możliwość podjęcia działania zmierzającego do pokonania niebezpieczeństwa i ucieczki przed zagrożeniem. Ból jest sygnałem do zaprzestania działania, o czym każdy z nas mógł przekonać się pewnie nie raz, kalecząc się podczas wykonywania jakiejś czynności: odczuwając ból, natychmiast zatrzymywaliśmy się w bezruchu.

Przeciwbólowe działanie stresu wynika zapewne z przystosowania i – choć wydaje się to paradoksalne – również w procesie umierania może dochodzić do uruchomienia podobnego mechanizmu. Bynajmniej nie po to, by umilić nam odejście z tego świata. Po prostu reakcja stresowa jest uniwersalna, a jej mechanizmy fizjologiczne są w dużym stopniu niezależne od kontekstu.

Reakcja na zagrożenie

Mechanizm analgezji stresowej może być dwojakiego rodzaju: zależny lub niezależny od opioidów. Opioidy to jedne z neuroprzekaźników wytwarzanych i wysiewanych przez komórki nerwowe. Szczególnie dużo neuronów opioidowych znajduje się w rejonach mózgu związanych z układem emocjonalnym (limbicznym) oraz w pniu mózgu, czyli najniżej położonej części mózgowia przechodzącej w rdzeń kręgowy. Opioidy mogą hamować szlaki nerwowe związane z przekazywaniem informacji bólowej z ciała do mózgowia, a także przetwarzaniem bólu przez układ limbiczny. Podobną funkcję mogą pełnić niektóre monoaminy, czyli neuroprzekaźniki, np. noradrenalina i serotonina, które odpowiadają wraz z innymi systemami transmiterowymi za niezależną od opioidów analgezję stresową. Liczne skupiska neuronów noradrenergicznych i serotonergicznych znajdują się w pniu mózgu, a ich długie wypustki (aksony) unerwiają niemal wszystkie rejony mózgu i rdzeń kręgowy. Wśród różnorodnych funkcji tych neuroprzekaźników znajduje się właśnie hamowanie transmisji bólowej oraz regulacja funkcji układu limbicznego i kory mózgu.

Z badań nad zmianami zachodzącymi w mózgu zwierząt w czasie wywołanej zatrzymaniem krążenia śmierci klinicznej wiemy, że w jej trakcie dochodzi do znacznego wzrostu stężenia zarówno opioidów, jak i noradrenaliny oraz serotoniny w móz­gowiu. Niezależnie więc od tego, jaki mechanizm odpowiada bezpośrednio za zniesienie bólu, będącego jednym z objawów towarzyszących doświadczeniom okołośmiertnym, efekt ten można porównać do powszechnie występującego mechanizmu znoszącego lub ograniczającego odczuwanie bólu w momentach stresowych związanych z silnym zagrożeniem. O udziale opioidów w efektach towarzyszących zjawiskom okołośmiertnym świadczą jeszcze inne objawy. Zniesienie lęku może być wywołane właśnie masowym wysiewem opioidów oraz ich tłumiącym działaniem na neurony zlokalizowane w ciałach mig­dałowatych. Ciała migdałowate to jedne z najważniejszych struktur należących do układu limbicznego, których zadaniem jest nadawanie znaków emocjonalnych rozmaitym bodźcom, czyli tworzenie emocji. Ich silne wzbudzenie pod wpływem bólu albo innych doznań identyfikowanych jako niebezpieczne odpowiada za silny strach lub lęk, który początkowo odczuwa osoba doświadczająca sytua­cji stanowiącej zagrożenie dla jej życia.

Działanie opioidów zmniejsza nie tylko ból, lecz także towarzyszące mu nieprzyjemne emocje. Dochodzi do uspokojenia. Opioidy pełnią też bardzo ważną funkcję regulującą nastrój. Jednym z głównych systemów odpowiedzialnych za nastrój jest układ nagrody, który tworzą neurony dopaminowe, natomiast opioidy należą do związków chemicznych, które regulują aktywność tych neuronów. W przypadku wzrostu stężenia w mózgowiu opioidów endogennych (np. beta-endorfiny), jak również egzogennych (m.in. morfina) obserwuje się silny wzrost aktywności neuronów dopaminowych i ogromny wysiew dopaminy. Dochodzi wówczas do gwałtownej poprawy nastroju – euforii, czyli dokładnie tego samego stanu, który może towarzyszyć ludziom podczas doświadczenia z pogranicza śmierci.

Bycie poza ciałem

Niezwykle fascynującym doświadczeniem okołośmiertnym jest wrażenie przebywania poza ciałem (ang. out of body experience), opisywane przez pacjentów jako unoszenie się nad nim, a w niektórych przypadkach oglądanie go z góry. Doświadczenia te nie są wyłącznie domeną zjawisk okołośmiertnych, należą bowiem do objawów związanych z przyjmowaniem substancji z grupy dysocjantów, takich jak ketamina czy fencyklidyna. Efekt ten w przypadku tych substancji najprawdopodobniej wiąże się ze zmianami aktywności kory mózgu na skutek blokowania przez te związki jednych z ważniejszych receptorów uczestniczących w komunikacji pomiędzy neuronami, a mianowicie receptorów typu NMDA (N-metylo-D-asparaginowych) dla glutaminianu, głównego transmitera pobudzającego. Podobne efekty mogą być też wywoływane za pomocą przezczaszkowej stymulacji okolic kory, leżących na styku płata ciemieniowego i potylicznego. Silna stymulacja tego obszaru mózgu może zakłócać pracę neuronów i prowadzić do powstania wrażenia bycia poza ciałem. Neurony okolic ciemieniowych kory tworzą reprezentację korową ciała, otrzymując informacje z receptorów skórnych oraz interoreceptorów (zlokalizowanych wewnątrz ciała), a także błędnika (odpowiedzialnego za zmysł równowagi), zaburzenia ich pracy mogą zaś przyczyniać się do zniekształcenia obrazu własnego ciała. Niewykluczone, że bardzo silna aktywacja neuronów monoaminergicznych pnia mózgu, które unerwiają korę, skutkuje zakłóceniem funkcji tej ostatniej. Podobny efekt może powodować także niedotlenienie, którego konsekwencją jest dysfunkcja neuronów korowych. Rezultatem jednego, drugiego albo obu mechanizmów bywa częściowa bądź całkowita utrata informacji sensorycznych pochodzących z ciała, co wywołuje wrażenie oderwania się go od umysłu.

Badacze wskazują, że dostrzeganie swojego ciała z perspektywy bytu unoszącego się ponad nim może być wynikiem dokonywanego automatycznie przez korę przedczołową procesu przewidywania rzeczywistości na podstawie braku danych sensorycznych. W połączeniu z informacjami z pamięci krótkotrwałej dotyczącej wydarzeń poprzedzających daną chwilę, czyli wypadku, urazu, nag­łego pogorszenia stanu zdrowia itp., skojarzonych w pamięci ze śmiercią, kora przedczołowa mogłaby niejako zgodnie z logiką generować narrację o byciu martwym. Wydaje się to tym bardziej prawdopodobne, że wskutek niedotlenienia zaburzeniu ulega funkcjonowanie procesów poznawczych, co znacznie zmniejsza szansę na weryfikację przez tzw. zdrowy rozsądek wytworzonego automatycznie przewidywania rzeczywistości jako będącej efektem śmierci. W normalnych warunkach kora przedczołowa boczna, odpowiedzialna za zdrowy rozsądek i wszelkie funkcje kontrolne, zazwyczaj „kasuje” błędne przewidywania, zastępując je w świadomości bardziej dopasowanym do realiów obrazem sytuacji.

Co ciekawe – i częściowo potwierdzające powyższą hipotezę – w zespole Cotarda, schorzeniu charakteryzującym się przekonaniem chorego o byciu martwym, stwierdza się nieprawidłowości w funkcjonowaniu i komunikacji kilku rejonów kory mózgu (do których należą wszystkie wspomniane już wcześniej części: przedczołowa, skroniowa i ciemieniowa) odpowiedzialnych za tworzenie obrazu własnego ciała, przewidywań rzeczywistości oraz ich weryfikację.

Podobny mechanizm może wyjaśnić wrażenie obecności osób zmarłych, a także istot boskich. Z jednej strony obrazy te mogą być „zaciągane” automatycznie z pamięci jako skojarzone ze śmiercią, z drugiej – byłyby efektem charakterystycznych halucynacji lub zniekształcenia percepcji i świadomości, jakie wywoływane są silną stymulacją neuronów kory przez serotoninę. Jak wspomniałem wyżej, w wyniku stresu towarzyszącemu śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji dochodzi do ogromnego pobudzenia neuronów serotoninowych, co przypomina stan po zażyciu psychodelików, takich jak LSD czy dimetylotryptamina, które uaktywniają receptory serotoninowe. Substancje te wywołują często wrażenie zatarcia się granicy między jaźnią osoby będącej pod ich wpływem a światem wokół niej. Towarzyszy temu doznanie głębokiej więzi ze wszystkim, co otacza daną osobę. Doświadczenie to może powodować także wrażenie obecności istot nadnaturalnych. Wówczas, konsekwentnie do wytworzonego poczucia przebywania poza ciałem i podróży do świata zmarłych, przywoływane mogą być obrazy postaci spełniających jednocześnie dwa kryteria: są istotami, z którymi dana osoba odczuwa więź, oraz należą do świata innego niż ziemski.

Za te swoiste halucynacje może być odpowiedzialna również dopamina, której wydzielanie w stanie zagrożenia życia – podobnie jak pozostałych monoamin – drastycznie wzrasta. Różnego rodzaju substancje stymulujące receptory dopaminowe mózgowia znane są ze swojego potencjału do wywoływania halucynacji. Kolejnym mechanizmem odpowiedzialnym za generowanie obrazów nieprzypominających naszej rzeczywistości może być pośrednio niedotlenienie, które będąc powodem „wyłączania się” neuronów, prowadzi do częściowej lub całkowitej deprywacji sensorycznej. Zmniejszenie ilości informacji zmysłowych albo całkowite ich pozbawienie kory mózgu może paradoksalnie aktywować rozległe jej rejony kojarzeniowe, które zaczynają niejako samoistnie generować wizje obcych światów.

Przykładem takiego mechanizmu prowadzącego do powstania halucynacji obejmujących czasem złożone obiekty jest zespół Charlesa Bonneta. W tym zaburzeniu, na skutek deprywacji sensorycznej – wynikającej np. z uszkodzenia siatkówki oka – ubytki w polu widzenia chorego wypełniane są obrazami generowanymi przez neurony wzrokowych pól kojarzeniowych kory, które normalnie byłyby wyciszane przez te przetwarzające rzeczywiste dane zmysłowe. Uzasadnione jest więc założenie, że w przypadku znacznej deprywacji, jaka może wystąpić podczas śmierci klinicznej, luka w przedstawieniu świata, którą uzupełnia kora, tworząc własną wizję, może obejmować nawet do 100% percepcji. Dlatego przeżycia takiej osoby bywają nie dość, że nieziemskie i pełne detali, to jeszcze wiarygodne, ponieważ do kory nie dopływają dane mogące sprowadzać ją na ziemię.

Skąd się bierze tunel

Wiarygodność doświadczeń okołośmiertnych, określanych przez osoby, które przeżyły śmierć kliniczną, jako absolutnie prawdziwe, może być też związana z dopaminą. Neuroprzekaźnik ten jest odpowiedzialny za nadawanie znaczenia, istotności zarówno poszczególnym obiektom analizowanym przez mózg, jak i całym sytuacjom. Nic więc dziwnego, że w efekcie ogromnego wyrzutu dopaminy pacjenci nie tylko nie mają wątpliwości co do swojej wizji, lecz także głęboko zapada im ona w pamięć i traktowana jest jako doświadczenie odmieniające ich dotychczasowe życie.

Kolejnym charakterystycznym objawem towarzyszącym doświadczeniom z pogranicza śmierci jest wrażenie przebywania w ciemnym tunelu, a czasem poruszania się w nim w kierunku jaśniejącego u jego wylotu światła. Podobnie jak w przypadku doświadczenia przebywania poza ciałem, również ten efekt często pojawia się w wyniku przyjmowania dużych dawek dysocjantów, takich jak ketamina. Osoby zażywające te substancje dzielą się np. wizją przebywania w głębokiej studni, w której – z perspektywy dna – świat u wylotu wydaje się bardzo odległy, jakby nieosiągalny przez obserwatora.

Nie jest do końca jasne, jaki konkretnie mechanizm może być odpowiedzialny za ten stan, ale w przypadku dysocjantów wiąże się to prawdopodobnie z blokowaniem receptorów dla głównego neuroprzekaźnika pobudzającego kory, jakim jest glutaminian. Być może przyczyną jest ograniczenie strumienia świadomości, które może powodować wrażenie, że dystalne części pola widzenia, które obejmuje uwaga i świadomość, pozostają puste, a więc czarne. Podobne zawężenie świadomości, z poczuciem oddalania się świata od obserwatora, jest także opisywane przez pacjentów poddawanych znieczuleniu ogólnemu (narkozie). Istnieją też inne próby wyjaśnienia tego fenomenu, choćby hipoteza, że neurony kory wzrokowej odpowiadające obszarowi siatkówki odpowiedzialnemu za centralną część pola widzenia są lepiej ukrwione od neuronów, które „obsługują” jej dystalne części, a zatem dłużej pozostają aktywne, pozwalając na generowanie obrazów umiejscawianych centralnie, co jest niemożliwe w przypadku obwodowych rejonów percepcji wzrokowej, które pozostają czarne.

Mechanizmy prawdopodobnie odpowiedzialne za składowe doświadczeń, o których mówią uratowani ludzie, są oparte na założeniu, że w śmierci klinicznej, po zatrzymaniu krążenia neurony mózgowia są na tyle aktywne, by nie tylko wygenerować wszystkie te objawy, ale też wytworzyć i utrzymać stan świadomości tak długo, by mogło dojść do ich zarejestrowania i zapamiętania. Neurobiolodzy nie są jednak zgodni co do odpowiedzi na podstawowe pytanie: czy mózg, a zwłaszcza kora, pozostaje wystarczająco silnie i długo aktywny, żeby wytworzyć doświadczenie okołośmiertne?

Migawki z życia

Krokiem w stronę pozyskania danych przybliżających nas do bardziej jednoznacznej odpowiedzi są po pierwsze badania prowadzone wśród pacjentów w stanie terminalnym, w których udało się uchwycić moment śmierci i zjawisk mu towarzyszących, po drugie – badania prowadzone na zwierzętach, wprowadzanych w stan niedotlenienia mózgu poprzez wywoływanie zatrzymania krążenia (te ostatnie wydają się z pozoru pozbawione większego sensu poza zaspokojeniem ciekawości, ale podejmowane są w celu zdobycia danych, które pozwolą w przyszłości poprawić skuteczność czynności reanimacyjnych u ludzi).

Badania EEG, dzięki którym możemy mierzyć aktywność elektryczną móz­gu, pokazują, że w stanie niedotlenienia czynność neuronalną charakteryzuje bardzo zbliżony do stanu czuwania (a różniący się od stanu narkozy) wzorzec działania z niemal wszystkimi typami fal mózgowych – także tych o największej częstotliwości (gamma) wskazujących na wysoką aktywność poznawczą, w tym świadomość. O zachowaniu świadomości przez pacjentów podczas umierania mogą świadczyć te dane, które dotyczą komunikacji pomiędzy korą przedczołową a obszarami kory ciemieniowej lub kory położonej na styku płatów ciemieniowego i skroniowego. Neurony tych obszarów, jak się wydaje, tworzą ze sobą wzajemne połączenia, a zwrotne pobudzenia, do jakich między nimi dochodzi, są podstawą procesu uwagi i świadomości. O możliwości nie tylko wytworzenia i utrzymania świadomości, lecz także niezwykle silnej aktywacji procesów uwagi świadczyć może też podwyższona aktywność noradrenergiczna i dopaminergiczna. Zarówno noradrenalina, jak i dopamina należą do ważniejszych neuroprzekaźników aktywujących oraz nasilających uwagę.

Przy okazji badań prowadzonych na zwierzętach, których wyniki zostały potem częściowo potwierdzone u ludzi, odkryto jedno z najbardziej fascynujących zjawisk zachodzących w mózgu podczas śmierci klinicznej. Na skutek zatrzymania krążenia dochodzi do dość szybkiej – trwającej od sekund do minut – ciągłej redukcji aktywności neuronalnej spowodowanej niedotlenieniem, które oczywiście doprowadza do śmierci neuronów, następnie mózgu i w końcu śmierci biologicznej. Jednak zanim to nastąpi, pojawia się nagły, niezwykle silny wzrost aktywności neuronalnej obejmujący znaczne obszary mózgu. Trwa on do kilku sekund, po czym wykres aktywności mózgu ponownie przybiera postać linii prostej. Krótka, ale wyraźna i silna fala aktywności bioelektrycznej mózgu została nazwana „falą śmierci” i według niektórych może stanowić podstawę wrażeń opisywanych jako doświadczenie około­śmiertne. Można w niej widzieć również naukowe potwierdzenie przekonania, że przed śmiercią „całe życie przelatuje nam przed oczami”.

Inni badacze uważają, że ten wzrost aktywności mózgu trwa zbyt krótko, aby „pomieścił” wszystkie te doznania, nawet po uwzględnieniu faktu, że pacjenci mogą błędnie szacować czas trwania opisywanych zdarzeń z uwagi na znaczne zakłócenie percepcji czasu, do jakiego dochodzi na skutek zaburzenia pracy mózgu.

W badaniach przeprowadzonych na zwierzętach wykazano ponadto istnienie drugiej – podobnej, choć słabszej i bardziej rozciągniętej w czasie – fali wzrostu aktywności mózgu, która powstawała po przywróceniu akcji serca i dopływu utlenowanej krwi do mózgu. Nazwano ją „falą resuscytacji”, a związana jest ona z powolnym powrotem aktywności móz­gu. Część badaczy uważa to zjawisko za podstawę przeżyć będących udziałem osób, którym udało się wrócić do świata żywych ze stanu śmierci klinicznej.

Dowód na istnienie duszy?

Tajemnicza „fala śmierci” fascynuje, wywołuje dreszcz ekscytacji albo przerażenia. Osoby, które poszukują w nauce dowodów na transcendencję, widzą w niej moment odłączenia się duszy (ducha) od ciała, jednak badacze mózgu dostarczają przyziemnego i prozaicznego wyjaśnienia tego fenomenu. Z naukowego punktu widzenia wydaje się, że ten gwałtowny wybuch aktywności ogromnej liczby neuronów wynika z niezdolności do wytworzenia i utrzymania przez nie tzw. potencjału spoczynkowego. Jest on związany z nierównomiernym rozmieszczeniem ładunku pomiędzy wnętrzem komórki a jej otoczeniem i zapewnia komórce pobudliwość, czyli zdolność do generowania potencjału czynnościowego, zwanego popularnie impulsem nerwowym. W przeciwieństwie do potencjału czynnościowego, który wbrew nazwie jest biernym procesem, zachodzącym wskutek otwarcia kanałów, przez które jony swobodnie wyrównują stężenia między dwiema stronami błony komórkowej, potencjał spoczynkowy wymaga sporych nakładów energii. Pochodzi ona z hydrolizy ATP (związku zwanego popularnie nośnikiem energii) i zużywana jest po to, aby wbrew dyfuzji doprowadzić do nierównomiernego rozkładu jonów po dwóch stronach błony. ATP wytwarza się w metabolizmie tlenowym, a więc w chwili, kiedy podaż tlenu do neuronów w wyniku niedotlenienia spada do zera, komórki nerwowe masowo tracą potencjał spoczynkowy, generowany jest potencjał czynnościowy i dochodzi do wybuchu aktywności neuronów całego mózgu, który rejestrowany jest właśnie jako fala śmierci.

Nie wiadomo do końca, co odpowiada za wszystkie przeżycia określane jako doświadczenie okołośmiertne. Nasze neurobiologiczne hipotezy są potwierdzane w coraz liczniejszych analizach. Być może kolejne badania i rozwój wiedzy o mechanizmach funkcjonowania mózgu przyniosą ostateczne naukowe wyjaśnienie tego fenomenu. Na razie ostatni etap życia wciąż skrywa przed nami sporo tajemnic.

Nadzwyczaj sugestywne i wyjątkowe odczucia, które pojawiają się podczas umierania, dla jednych są świadectwem istnienia życia po życiu, nieśmiertelności duszy, raju oraz Boga, dla innych – niezwykłym efektem zmian zachodzących w mózgu z powodu niedotlenienia i zaburzenia jego fizjologii. Jednak bez względu na naturę tych przeżyć doświadczenia z pogranicza śmierci są warte dalszego zgłębiania zarówno naukowego, jak i duchowego. Bez wątpienia zmieniają życie tych, których udziałem się stały.

A ci, których ominęły, mogą mieć absolutną pewność, że prędzej czy później (oby później) również oni będą mieli okazję przekonać się, co znajduje się u wylotu tunelu: światło czy mrok.

Przed chwilą siedziałam na ławce i czytałam, gdy podeszła do mnie starsza pani. „Przepraszam – zagadnęła mnie. – Czy mogłaby mi pani pomóc z zakupami?”.

Natychmiast się rozpromieniłam. Oczywiście, że mogłabym jej pomóc z zakupami! „Dawać mi tu natychmiast te wielkie, ciężkie torby!” – miałam ochotę krzyknąć, jako że jestem wspaniałą osobą oraz entuzjastyczną pomocniczką potrzebujących. Niestety, okazało się, że wcale nie chodziło jej o dźwiganie zakupów, tylko o zakupy… jako takie. Dopiero się na nie wybierała. Nie targałam z dumą na przystanek dwóch toreb z Lidla, jak to sobie wyobrażałam – zamiast tego musiałam po nie jechać!

Czterdzieści pięć minut później moja szczwana staruszka (która do tego czasu zdążyła już wyłudzić ode mnie trzy funty i wymienić kilka uwag, które określiłabym jako co najmniej bigoteryjne) poinformowała mnie, że mieszka w bloku na ostatnim piętrze, ale „nie martw się, kochaniutka, to tylko półtora kilometra stąd!”. I mimo iż ta wyprawa zajęła mi całe popołudnie, nadal czuję się zadowolona, że jej pomogłam (nawet jeśli od tamtej pory jej unikam).

Dobre uczynki uważa się z reguły za bezinteresowne, ale często wcale takie nie są – wiele dobrych uczynków wymaga minimalnego wysiłku, jednak podejmujemy go, bo zwycięża poczucie samozadowolenia. Ale jeśli już, to chyba raczej czyste wyrachowanie – a temu daleko do altruizmu (ma się rozumieć, zdarza się i tak, że przechodzimy samych siebie w pomaganiu innym, nieważne, za jaką cenę; mogę przytoczyć wiele sytuacji, w których przyjaciele z całego świata, niezależnie od dnia i godziny, robili dla mnie naprawdę wszystko, co w ich mocy).

Jednak w większości przypadków wyświadczenie uprzejmości to coś, co kosztuje nas bardzo niewiele, ale dla innych może mieć ogromne znaczenie. Nastolatka miotająca się rozpaczliwie w obcym mieście, która pyta o drogę albo potrzebuje pożyczyć telefon. Znoszenie czyichś walizek po schodach w metrze lub dźwiganie wspólnie dziecięcego wózka wraz z matką zasiadającego w nim rozkrzyczanego delikwenta o umorusanej buzi. Klepnięcie w ramię bardzo zaaferowanego biznesmena, żeby zwrócić mu jego portfel.

Naprawdę jestem święcie przekonana, że cały świat zawaliłby się bez tych pozornie drobnych czynów czy też, używając amerykańskiego slangu: paying it forward – „przekazywania (dobroci) dalej”. W istocie nie trzeba być wcale dobroczyńcą ani odbiorcą tych gestów, aby dawały one przyjemność. Samo czytanie o nich bywa pokrzepiające. Zrób dzisiaj zatem jakiś dobry uczynek – nawet jeśli będzie to jedynie przytrzymanie komuś drzwi – a ja zrobię to dla kogoś innego. To znaczy o ile nie będą to całotygodniowe zakupy: tych nigdy więcej!


Fragment książki Hannah Jane Parkinson Drobne przyjemności, czyli z czego się cieszyć, gdy życie nie rozpieszcza, wyd. Znak Literanova, Kraków 2022.

rysunek: Mieczysław Wasilewski

Przewodniczący: Szanowni zebrani! Doszły nas słuchy, że niejaki Albert Einstein, ponoć wybitny naukowiec, odkrył – nie jest jasne jak – że „Bóg nie gra w kości”! Ta wspaniała teoria czeka jednak na naukowe uzupełnienie i nasze towarzystwo nie może pozostać obojętne! Skoro Najwyższy nie gra w kości, to pozostaje pytanie: w co gra?! Jakieś propozycje, szanowni amatorzy fizyki? Najlepsze koncepcje poddamy pod głosowanie. Potem zapraszam na raclette z ziemniakami do stołówki szkolnej na parterze.

Jürgen Oliveira: Ja akurat grać w kości kocham i nie widzę nic złego w tej grze. No ale skoro pan Einstein mówi, że nie, to pozostaje makao. Bóg gra w makao. To też prosta gra.

Głos z sali: Chyba w durnia.

Przewodniczący: Proszę o merytoryczne wypowiedzi!

Głos z sali: Czy raclette można zamówić bez ziemniaków?

Przewodniczący: Nie.

Albrecht Kowalski: Ad rem. Biorąc pod uwagę żyzność gleby na zachód od Odry oraz piękno bociana w locie, stawiam tezę, że Bóg gra w Wiedźmina 3.

Głos osoby, która nagle otworzyła drzwi: Długo panowie będą tu jeszcze debatować? Muszę przewietrzyć salę.

Przewodniczący: Jak tylko wypracujemy konsensus względem tego, w co gra Bóg, szanowny panie.

Głos osoby, która nagle otworzyła drzwi: Bóg gra na nerwach wszystkich ateistów. Przyjdę za godzinę, sala ma być pusta. Do widzenia.

Franz Beckenbauer: To wszystko wierutne bzdury. Już od czasów pierwszych mistrzostw wiadomo, że Bóg musi grać w ataku. Nikt go na bramce nie postawi, a jako pomocnik nikomu nie podaje. Bóg z pewnością gra w ataku.

Uwe Klemperer: To nie jest odpowiedź na pytanie. Równie dobrze można by powiedzieć, że Bóg gra na skrzypcach.

Głos z sali: Albo w pingla.

Głos z sali: W kulki!

Głos z sali: O to to! Leci w kulki!

Jürgen Oliveira: W makao i po makale!

Przewodniczący: Proszę o spokój. Niestety, ze względu na ograniczenia czasowe musimy kończyć…

Głos z sali: Czy zamiast ziemniaków można kaszę?

Przewodniczący: Nie. Za dwa tygodnie spotykamy się w tym samym miejscu. Tematem rozmowy będzie kot Schrödingera. Proszę przynieść swoich milusińskich, duże pudła i truciz­nę w aerozolu. Będziemy mieli zajęcia praktyczne. A teraz idziemy jeść.

[Koniec zapisu]

Jeśli cywilizacje kosmiczne rozwijają się według postępu geometrycznego, to wszechświat jest już nimi zapełniony. Mimo to wygląda na pusty – wcale nie przypadkiem.

– Nie wierzysz w sprawiedliwość we Wszechświecie?

– Sam nie wiem.

– Ale przecież jesteś członkiem organu odpowiedzialnego za egzekwowanie prawa.

– Powiedziałem, że nie wiem. Naprawdę mam mętlik w głowie.

– Wobec tego jesteś tu najtrzeźwiej myś­lącą osobą.

– A możesz mi opowiedzieć o sprawied­liwości we Wszechświecie?

– Dobra. Chodź ze mną.

Luo Ji ruszył wprost przed siebie, Shi Qiang poszedł tuż za nim. Przez długą chwilę kroczyli w milczeniu, a potem przeszli przez szosę.

– Gdzie idziemy? – zapytał Shi Qiang.

– Tam, gdzie najciemniej.

Przeszli w miejsce, gdzie wał zasłaniał światła osiedla. Macając w ciemnościach, Luo Ji i Shi Qiang usiedli na piasku.

– Zacznijmy – rozległ się głos Luo Ji.

– Przedstaw mi łatwą wersję. Nie zrozumiem niczego skomplikowanego.

– Każdy może to zrozumieć, Da Shi. Prawda jest prosta. To coś takiego, że kiedy to usłyszysz, zdziwisz się, że sam na to nie wpadłeś. Wiesz, co to są aksjomaty matematyczne?

– W szkole średniej miałem geometrię. „Między dwoma punktami można przeciągnąć tylko jedną linię prostą”. Tego rodzaju rzeczy.

– Tak. Teraz określimy dwa aksjomaty cywilizacji kosmicznej. Pierwszy – podstawową potrzebą cywilizacji jest przetrwanie. Drugi – cywilizacja stale się rozwija i rozszerza, ale ilość materii we Wszechświecie pozostaje stała.

– No i?

– To wszystko.

– I co możesz wysnuć z tych rzeczy?

– Tak samo jak ty możesz na podstawie pocisku albo kropli krwi odtworzyć cały nabój, socjologia kosmiczna może, wyszedłszy z tych dwóch aksjomatów, przedstawić kompletny obraz cywilizacji galaktycznej i kosmicznej. Tak wygląda nauka, Da Shi. Kamień węgielny każdej dyscypliny jest całkiem prosty.

– No to zobaczmy, co z tego wysnujesz.

– Najpierw porozmawiajmy o bitwie ciemności. Uwierzyłbyś mi, gdybym powiedział, że Statek Ziemia był mikro­kosmosem kosmicznej cywilizacji?

– Nie. Na Statku Ziemia brakowało takich zasobów jak części zamienne i paliwo, a we Wszechświecie ich nie brakuje. Jest zbyt duży.

– Mylisz się. Wszechświat jest wielki, ale życie jest większe! Takie jest znaczenie drugiego aksjomatu. Ilość materii we Wszechświecie pozostaje stała, ale życie rozwija się w postępie geometrycznym. Postęp geometryczny to diabeł matematyki. Jeśli w oceanie żyje mikroskopijna bakteria, która dzieli się co pół godziny, jej bakterie potomne w ciągu kilku dni zapełnią cały ocean, pod warunkiem że znajdą dość pożywienia. Nie wyciągaj z zachowania ludzi i Trisolarian fałszywych wniosków. Te dwie cywilizacje są małe i obie są jeszcze w okresie niemowlęcym. Gdy cywilizacja przekroczy pewien próg rozwoju, jej ekspansja we Wszechświecie staje się przerażająca. Weźmy na przykład obecną prędkość statków kosmicznych zbudowanych przez ludzi. Za milion lat ludzka cywilizacja mogłaby rozprzestrzenić się na całą Galaktykę. A w skali Wszechświata milion lat to krótki czas.

– Mówisz, że w długookresowej perspektywie cały Wszechświat może mieć taką… jak się to nazywa… „martwą rękę”?

– Nie ma potrzeby przyjmować perspektywy długookresowej. W tej chwili cały Wszechświat dostał tę martwą rękę. Jak powiedział Hines, cywilizacja mogła powstać we Wszechświecie miliardy lat temu. Możliwe, że cały Wszechświat jest już zapchany. Kto wie, ile pustej przestrzeni zostało jeszcze w Drodze Mlecznej albo we Wszechświecie, ile zostało zasobów naturalnych?

– Ale tak nie jest, prawda? Wszechświat wygląda na pusty. Nie dostrzegliśmy innych form obcego życia oprócz Trisolarian, prawda?

– Właśnie o tym teraz porozmawiamy. Daj mi papierosa. – Luo Ji przez chwilę szukał po omacku ręki Shi Qianga. Gdy się znowu odezwał, Shi Qiang zorientował się, że odsunął się od niego na trzy czy cztery metry. – Musimy zwiększyć odległość, żeby bardziej przypominało to przestrzeń kosmiczną.

Potem zapalił papierosa, przekręcając filtr. Shi też zapalił. W ciemnościach pojawiły się w opozycji do siebie dwie małe czerwone planety.

– Dobrze. Dla zilustrowania tego zagadnienia musimy teraz przyjąć najbardziej podstawowe elementy cywilizacji kosmicznej. Te dwa ogniki przedstawiają dwie cywilizowane planety. Wszechświat składa się tylko z nich, nie ma w nim nic więcej. Usuńmy całe otoczenie. Czujesz to?

– Tak. W takim ciemnym miejscu łatwo się tak poczuć.

– Powiedzmy, że cywilizacja na jednym z tych światów jest twoja, a na drugim moja. Dzieli je duża odległość, na przykład sto lat świetlnych. Możesz odkryć moje istnienie, ale nie znasz żadnych szczegółów. Ja jednak nie mam pojęcia o twoim istnieniu.

– Dobrze.

– Teraz musimy zdefiniować dwa pojęcia: dobrą i złą wolę. W sensie naukowym nie są to pojęcia zbyt ścisłe, więc musimy ograniczyć ich zakres znaczeniowy. Dobra wola oznacza niepodejmowanie żadnych kroków w celu napaści na drugą cywilizację i zniszczenia jej. Zła wola jest tego przeciwieństwem.

– To niska poprzeczka dla dobrej woli.

– Następnie rozpatrzmy, jaką możesz przyjąć wobec mnie postawę. Cały czas musisz pamiętać o aksjomatach cywilizacji kosmicznej oraz o odległości między nami i o otoczeniu.

– Wybrałbym kontakt z tobą.

– Gdybyś to zrobił, powinieneś być świadom ceny, jaką za to zapłacisz – ujawnisz mi swoje istnienie.

– Tak. We Wszechświecie to nie jest błahostka.

– Można to zrobić w różnym stopniu. Z najsilniejszą formą ujawnienia się mamy do czynienia wtedy, kiedy dowiaduję się o twoich dokładnych współrzędnych międzygwiezdnych. Ze słabszą, gdy wiem tylko, w jakiej stronie się znajdujesz, a z najsłabszą, gdy dowiaduję się tylko o tym, że istniejesz. Ale nawet ta najsłabsza umożliwia mi podjęcie poszukiwań ciebie, bo skoro odkryłeś moje istnienie, wiem, że ja też będę mógł cię znaleźć. Z punktu widzenia rozwoju technologicznego to tylko kwestia czasu.

– Ale mimo to mógłbym zaryzykować i porozmawiać z tobą. Jeśli masz złą wolę, to mam pecha. Ale jeśli masz dobrą wolę, moglibyśmy dalej rozmawiać i w końcu połączyć się w jedną cywilizację.

– Dobrze, Da Shi. I tak doszliśmy do sedna. Wróćmy do aksjomatów cywilizacji kosmicznej. Nawet jeśli mam dobrą wolę, to czy jestem w stanie określić na początku komunikacji między nami, czy ty też ją masz?

– Oczywiście, że nie. Naruszałoby to pierwszy aksjomat.

– A więc co powinienem zrobić po otrzymaniu wiadomości od ciebie?

– Naturalnie określić, czy mam dobrą wolę, czy złą. Jeśli złą, zniszczysz mnie. Jeśli dobrą, możemy kontynuować rozmowę.

Żarzący się punkt po stronie Luo Ji podniósł się i zaczął się przesuwać tam i z powrotem. Najwyraźniej Luo wstał i się przechadzał.

– Tak można zrobić na Ziemi, ale nie we Wszechświecie. A zatem wprowadźmy nowe, ważne pojęcie: ciąg podejrzeń.

– Dziwny termin.

– Ten termin to wszystko, co miałem na początku. Nie wyjaśniono mi jego znaczenia. Ale później wydedukowałem je z samych tych słów.

– Kto ci tego nie wyjaśnił?

– Później ci powiem. Idźmy dalej. Jeśli przypuszczasz, że mam dobrą wolę, to nie jest to jeszcze powód, żebyś czuł się bezpieczny, ponieważ zgodnie z pierwszym aksjomatem pokojowo nastawiona cywilizacja nie jest w stanie przewidzieć, czy inna ma takie same zamiary. Nie wiesz, czy przypisuję ci dobrą, czy złą wolę. Zresztą nawet jeśli wiesz, że uważam, że masz dobrą wolę, i ja też wiem, że uważasz, że uważasz, że mam dobrą wolę, nie wiem, co myślisz, że ja myślę o tym, że myślisz o mnie. Zawiłe to, prawda? A to dopiero trzeci poziom, bo można tak w nieskończoność.

– Chwytam, o co ci chodzi.

– To jest właśnie ciąg podejrzeń. Nie spotkasz się z czymś takim na Ziemi. Fakt, że wszyscy ludzie należą do tego samego gatunku, podobieństwa kulturowe, wzajemnie połączone ekosystemy i bliska odległość sprawiają, że ciąg podejrzeń wzniesie się na pierwszy czy drugi poziom, a potem dzięki komunikacji wszystko się wyjaśni. Ale w przestrzeni kosmicznej ten ciąg może być bardzo długi. Zanim zdąży się wszystko wyjaśnić, dojdzie do czegoś takiego jak bitwa ciemności.

Shi Qiang zaciągnął się papierosem i na chwilę z mroku wyłoniła się jego zamyś­lona twarz.

– Wygląda na to, że z tej bitwy możemy się wiele nauczyć.

– Masz rację. Pięć jednostek Statku Ziemia stworzyło namiastkę cywilizacji kos­micznej, namiastkę, nie taką prawdziwą cywilizację, bo obejmowała tylko jeden gatunek, ludzi, którzy byli blisko siebie. Ale i tak, gdy dostały martwą rękę, pojawił się ciąg podejrzeń. W rzeczywistej cywilizacji kosmicznej różnice biologiczne między różnymi grupami mogą być tak duże jak między królestwami, a kulturowe jeszcze większe, w stopniu przekraczającym naszą wyobraźnię. Dodaj do tego ogromne odległości między nimi i masz ciąg podejrzeń, który jest praktycznie nie do usunięcia.

– To znaczy, że wynik jest taki sam bez względu na to, czy nasza cywilizacja ma dobre czy złe zamiary?

– Zgadza się. To najważniejszy aspekt ciągu podejrzeń. Nie ma to związku z moralnością ani strukturą społeczną cywilizacji. Wystarczy pomyśleć o wszystkich cywilizacjach jako o punktach na końcu tego ciągu. Kiedy cywilizacje znajdą się w sieci utworzonej przez ciąg podejrzeń, wszystkie stają się identyczne, bez względu na to, czy same w sobie są dobroduszne, czy złośliwe.

– Ale jeśli jesteś dużo słabszy ode mnie, nie stanowisz dla mnie zagrożenia, więc zawsze mogę się z tobą skomunikować, prawda?

– To też nic nie da. W tym miejscu musimy wprowadzić drugie ważne pojęcie: gwałtowny rozwój technologii. Tego też mi nie wyjaśniono w pełni, ale łatwiej to było rozgryźć niż ciąg podejrzeń. Ludzka cywilizacja ma pięć tysięcy, a życie na Ziemi może kilka miliardów lat, ale współczesna technologia rozwinęła się w ciągu trzech stuleci. W skali Wszechświata to prawdziwa eksplozja! Potencjał do skoków technologicznych jest materiałem wybuchowym ukrytym w każdej cywilizacji i jeśli jakiś czynnik wewnętrzny lub zewnętrzny podpali lont, następuje eksplozja. Na Ziemi zajęło to trzysta lat, ale nie ma powodu, by uważać, że nasza cywilizacja rozwija się najszybciej ze wszystkich cywilizacji kosmicznych. Może są takie, gdzie do eksplozji technologii doszło szybciej. Jestem od ciebie słabszy, ale gdy dostanę od ciebie wiadomość i dowiem się o twoim istnieniu, powstanie między nami łańcuch podejrzeń. Jeśli w jakimś momencie przeżyję eksplozję technologiczną, dzięki której wysforuję się daleko przed ciebie, stanę się od ciebie silniejszy. W skali Wszechświata kilkaset lat to tyle, co pstryknięcie palcami. I może być tak, że iskrą, która doprowadziła do gwałtownego rozwoju, była moja wiedza o tym, że istniejesz, i informacja, którą otrzymałem od ciebie. Oznacza to, że nawet jeśli jestem świeżo narodzoną albo dopiero raczkującą cywilizacją, jestem dla ciebie dużym zagrożeniem.

Shi Qiang patrzył przez kilka sekund na żarzący się w ciemności koniuszek papierosa Luo Ji i zastanawiał się, a potem spojrzał na swój papieros.

– A więc muszę milczeć.

– Myślisz, że to coś da?

Obaj się zaciągnęli. Żarzące się punkty pojaśniały i ich pogrążone w zadumie twarze wyłoniły się z mroku jak bogowie tego prostego Wszechświata.

– Nie – odparł w końcu Shi Qiang. – Jeśli jesteś ode mnie silniejszy, to skoro mnie udało się znaleźć ciebie, pewnego dnia tobie uda się znaleźć mnie. I wtedy powstanie między nami ciąg podejrzeń. Jeśli jesteś słabszy, w każdej chwili może dojść u ciebie do gwałtownego rozwoju technologii, i tu wracamy do pierwszego przypadku. Podsumowując: zarówno dopuszczenie do tego, byś dowiedział się o moim istnieniu, jak i dopuszczenie do tego, byś dalej istniał, jest dla mnie niebezpieczne i jest pogwałceniem pierwszego aksjomatu.

– Da Shi, masz naprawdę bystry umysł.

– Na razie mój mózg dotrzymuje ci kroku, ale dopiero zaczęliśmy.

Luo Ji długo milczał. Jego twarz wyłoniła się w blasku papierosa dwa czy trzy razy z ciemności, zanim powiedział:

– To nie jest początek, Da Shi. Nasze rozumowanie doprowadziło nas w końcu do pewnego wniosku.

– Do jakiego wniosku? Do niczego nie doszliśmy! Gdzie jest ten obraz cywilizacji kosmicznej, który obiecałeś mi pokazać?

– Jeśli ani komunikacja, ani milczenie nic nie da, gdy już dowiedziałeś się o moim istnieniu, to pozostaje tylko jedna możliwość.

W długiej ciszy, która potem nastąpiła, oba ogniki zgasły. Nie było najlżejszego powiewu wiatru i ponura cisza zgęstniała jak asfalt, łącząc niebo i pustynię w jedną mroczną całość. W końcu Shi Qiang wypowiedział jedno słowo:

– Kur..!

– Rozszerz tę możliwość na miliardy miliardów gwiazd i setki milionów cywilizacji, a będziesz miał swój obraz – rzekł Luo Ji, kiwając w ciemności głową.

– To… to naprawdę ponury obraz.

– Prawdziwy Wszechświat jest właś­nie taki. Mroczny. – Luo machnął ręką. Miał wrażenie, jakby dotknął aksamitu. – Wszechświat to ciemny las. Każda cywilizacja to uzbrojony łowca, który skrada się jak duch między drzewami, delikatnie odgarnia blokujące drogę gałęzie, stara się cicho wytropić zwierzynę. Nawet oddycha cicho. Musi być ostrożny, bo w lesie są inni myśliwi, którzy skradają się tak samo jak on. Jeśli znajdzie jakąś żywą istotę – myśliwego, anioła czy demona, delikatne dziecko albo idącego chwiejnym krokiem starca, wróżkę czy półboga – może zrobić tylko jedno: strzelić i usunąć ją. W tym lesie inni ludzie są piekłem. Zagrożeniem dla każdej żywej istoty, która zostanie szybko unicestwiona, jeśli ujawni swe istnienie. Oto obraz cywilizacji kosmicznej. Wyjaśnienie paradoksu Fermiego.


Fragment powieści Liu Cixina Ciemny las, wyd. Rebis, Poznań 2017. Lead oraz wykropkowanie wulgaryzmu pochodzi od redakcji „Przekroju”.

Tadeusz Kościuszko – bohaterski, pomysłowy, niezwykle prawy, dzielnie walczył w obronie słabszych, upominając się o równość dla uciśnionych i zniewolonych. Swoją biografią mógłby obdzielić kilkanaście osób. A może właśnie tak było?

4 lipca 1776 r. ojcowie założyciele podpisali Deklarację niepodległości Stanów Zjednoczonych. Powstawało nowe państwo, które o swoją wolność musiało jeszcze stoczyć bój z Brytyjczykami. Wszyscy, przynajmniej pobieżnie, znamy historię, symbole i bohaterów tej walki: Saratoga, West Point, Jerzy Waszyngton, król Jerzy III… No i wspaniały musical Hamilton Lina-Manuela Mirandy z 2015 r. O wolność walczyli też dwaj Polacy, już nie tak bardzo znani w Stanach Zjednoczonych: twórca amerykańskiej kawalerii Kazimierz Pułaski oraz Tadeusz Kościuszko – inżynier, którego umocnienia, fortyfikacje, zapory, a także umiejętności przywódcze odegrały ważną rolę w zwycięstwach Armii Kontynentalnej.

Kościuszkę niezmiernie cenił głównodowodzący armii Jerzy Waszyngton. Pisał o nim często w listach do swoich podwładnych, dopytując o niego i przerzucając go na kolejne miejsca walk. Niezwykle intrygujący jest fakt, że w listach Waszyngtona znajdujemy aż 11 różnych wersji zapisu nazwiska Kościuszki. Do niedawna sądzono, że miały na to wpływ skomplikowana polska wymowa i pisownia, z którymi borykają się nie tylko Amerykanie. Ostatnie badania ujawniły jednak szokującą prawdę: 11 wersji nazwiska istniało dlatego, że żyło wtedy i brało udział w wojnie aż 11 Kościuszków! A raczej 11 Polaków o nazwiskach niezwykle do siebie podobnych. Sprawę zbadał zespół niezależnych historyków i oto, co udało się im ustalić na temat biografii i losów osób występujących w listach Waszyngtona.

1. Tadeusz Kostuszko

Ten Polak nigdy nie dotarł do Filadelfii. Statek, którym wyruszył z Europy, w sierpniu 1776 r. rozbił się u wybrzeży Martyniki. Kostuszko, trzymając się masztu, cudem dopłynął do tej karaibskiej wyspy. Był wątłego zdrowia, a długi dryf kosztował go mnóstwo sił. Nic dziwnego, że musiał po tym wszystkim solidnie odpocząć. Na plaży znaleźli go mieszkańcy wyspy, którzy zabrali rozbitka do swojego domu, gdzie zapadł w głęboki regenerujący sen. Kiedy się obudził, zapytał dziwnie postarzałych gospodarzy, jak długo spał. Kilka godzin? A może kilkanaście? „Sześćdziesiąt lat” – odpowiedzieli.

Okazało się, że jest rok 1836. W Ameryce było już po wszystkim – Kostuszko nie musiał więc pomagać w jakiejkolwiek wojnie. Obudził się jednak z niewystyg­łym rewolucyjnym zapałem i chciał go jakoś spożytkować. Nie musiał daleko szukać. Przecież Martynika była francuską kolonią! Natchnął wolnościowym duchem rdzennych mieszkańców wyspy, ufortyfikował ją i objął dowodzenie nad armią wyzwoleńczą. Po kilku miesiącach walk z Francuzami wyspa była wolna!

Mieszkańcy proponowali mu start w wyborach na urząd prezydenta Demokratycznej Republiki Martyniki, ale Kostuszko odmówił. Dzięki zdolnościom inżynieryjnym zbudował statek, na którym wyruszył walczyć o niepodległość innych wysp na Morzu Karaibskim. Niestety statek znów rozbił się u wybrzeży Martyniki. Trzymając się masztu, Kostuszko cudem dopłynął na wyspę. Żeby odpocząć, śpi na niej do dziś.

2. Tobiasz Kaczuszko

Kaczuszko dopłynął do Filadelfii, co było najmniejszym z jego sukcesów. Zasługi wojskowe Kaczuszki są nie do przecenienia; był on jednak zbyt skromny, aby historia właściwie doceniła jego walkę o prawa i wolność wszystkich ludzi. A przecież to właśnie Kaczuszko namówił Waszyngtona i Jeffersona do uwolnienia niewolników, delikatnie sugerując, że korzystanie z pracy kilkuset z nich niezbyt współgra z ideami Deklaracji niepodległości. „Ojej, nie pomyślałem o tym!” – miał zakrzyknąć Waszyngton po rozmowie z Kaczuszką. „Dziękuję, przyjacielu, otworzyłeś mi oczy!” – to z kolei reakcja Jeffersona. „Nie dziękujcie mi, dziękujcie logice” – odpowiedział im Kaczuszko ze skromnym, łagodnym uśmiechem.

Machina historii ruszyła zatem dzięki Kaczuszce szybciej. Już pod koniec XVIII w. całkowicie zniesiono w USA niewolnictwo, co okazało się potężnym impulsem dla reszty świata. Wkrótce rozpadły się imperia kolonialne, co Kaczuszko kwitował delikatnym uśmiechem, nie przyjmując za to wszystko żadnych podziękowań ani odznaczeń. W 1861 r. odbył się wielki mecz futbolu amerykańskiego między ligą południową a północną, który przeszedł do historii jako wojna Północ–Południe. Ofiarą tego starcia był jeden z graczy Północy, który skręcił nogę w kostce.

3. Thaddée Cosciousceau

Z powodu dość dziwnego nazwiska, jak również faktu, że walkę Amerykanów wspierało coraz większe grono Francuzów (w tym inżynierów), Waszyngton myślał, że przynajmniej jeden z Kościuszków, do których pisał, pochodził z tego kraju. W tym przypadku miał rację: akurat Cosciousceau był częściowo Polakiem, a częściowo Francuzem; jego pełne imię i nazwisko to Jean-Jacques Aimery Cos­ciou-Lavesceau. Na co dzień używał dość praktycznego skrótu – Cosciousceau.

Inżynierowie francuscy często mieli zatargi z amerykańskimi wojskowymi. Snuli swoje wzięte z poprzedniej epoki wizje fortyfikowania wzgórz i zarządzania ludźmi. Nic dziwnego, że butny Cosciousceau szybko skłócił się nie tylko z generałami Armii Kontynentalnej, lecz także z Koś­ciuszką (jego jeszcze poznamy), który chciał fortyfikować West Point zupełnie inaczej. W tym sporze na szczęście wygrał Kościuszko (i Stany Zjednoczone). Cosciou­sceau jak niepyszny wrócił do rodowej posiadłości w Burgundii, gdzie dożył swoich dni, uprawiając wino metodami tradycyjnymi. Nie szło mu najlepiej, dlatego dziś nikt już nie pamięta smaku Cosciousceau Sauvignon.

4. Tadeu Ceaușescu

Miał korzenie polsko-rumuńskie. O jego losach praktycznie nic nie wiadomo.

5. Tadexander Koszyngton

Losy Koszyngtona są powszechnie znane, gdyż ze wszystkich naszych bohaterów najmocniej przeniknął do światowej popkultury. Przypływa on do Ameryki z Karaibów. Tu poznaje Aarona Burra, markiza de La Fayette oraz innych rewolucjonistów; wspólnie śpiewają przebojowe piosenki. Wkrótce Koszyngton zostaje asystentem Waszyngtona. W 1780 r. gości na balu zorganizowanym przez Philipa Schuylera, gdzie poznaje jego córkę Elizę, z którą niebawem bierze ślub i śpiewa przebojowe piosenki, w tym jedną (pod koniec) bardzo smutną. W tym czasie Koszyngton przeżywa jeszcze rozmaite perypetie, śpiewa dużo piosenek i tańczy, wykonując układy choreograficzne.

Koszyngtona gra Lin-Manuel Miranda, który całość pisze i reżyseruje, wystawia na Broadwayu, po czym zgarnia 11 nagród Tony. Pozew sądowy składają potomkowie Alexandra Hamiltona, którzy upierają się, że musical opowiada o losach ich krewnego, a nie żadnego Koszyngtona. Jednak nie mają szans – Koszyngton grany jest już z sukcesami na całym świecie. Rodzina Hamiltona w ramach ugody dostaje bilety na miejsca w pierwszym rzędzie.

6. Kos

Do tego Polaka Waszyngton lubił pisać najbardziej. Jedna sylaba! Jakaż ulga, jak łatwo było zapisać to nazwisko! Krótkie, mocne, a przy tym syczące, groźne dla przeciwników.

I faktycznie – Kos był prawdziwym postrachem Brytyjczyków. Wsławił się zwłaszcza pod Saratogą, gdzie spadał na przeciwnika z dziką furią. Jak napisał w dzienniku jeden z żołnierzy brytyjskich, Jim Bird: „Wielu tam było tęgich wojaków, ale spośród nich najbardziejśmy się obawiali niejakiego Kosa. Kiedyśmy siedzieli przy ognisku, grzejąc rumem ciała i dusze, i słyszeli furkot, gulgot i klekotanie dzioba, tośmy wiedzieli, że wielu z nas ranka nie dożyje. I tak było. Straszliwy to był widok o świcie, towarzysze broni na ziemi, na śmierć podziobani”.

Warto tu dodać, że Kos był ptakiem z gatunku kos zwyczajny, w Ameryce znanym jako common blackbird (łac. Turdus merula). Ten osobnik wyróżniał się wyjątkową siłą – wyruszył z Polski i przebył ocean, odpoczywając zaledwie przez chwilę na Wyspach Kanaryjskich i po drodze żywiąc się rybami (był to dla niego trening krwiożerczego spadania na wroga).

Kos bardzo przydawał się też w umacnianiu wszelkich fortyfikacji, choćby w West Point. Przenoszonymi w dziobie patykami i słomą zatykał dziury w konstrukcjach. Tworzył też doskonałe gniazda strzeleckie, z których snajperzy Armii Kontynentalnej skutecznie razili Brytyjczyków. Koledzy z jednostki bardzo go lubili. Przy wieczornych ogniskach nie dawał się długo prosić i umilał im czas swoim śpiewem. W repertuarze miał nie tylko polskie pieśni narodowe. Za kilka robaków śpiewał także piosenki irlandzkie, włoskie, a nawet bluesa.

Po wojnie Kongres docenił zasługi Kosa, mianując go generałem brygady. „Służyć pod nim to zaszczyt” – pisał w dzienniku Jim Malone, kiedy akurat Kos zataczał nad nim kręgi. W ostatnich latach życia bohater wycofał się ze służby i życia publicznego. Mówiono, że z głębi lasu rozbrzmiewa niekiedy piękna tęskna pieśń o bitwach, odwadze i wolności. A potem śpiew ucichł. Pomnik Kosa stoi dziś przed Białym Domem. Dla upamiętnienia bohatera 4 lipca wdzięczni Amerykanie ozdabiają go słomą, papą i patykami oraz składają pod nim chrząszcze i larwy.

7. Timothy Kosciousko

Waszyngton lubił go niesłychanie. Pierwszy prezydent USA miał w Mount Vernon największą destylarnię whiskey w całym kraju i z Kosciouską połączyła go miłość do tego złotego trunku. Po wygranej wojnie często oglądali razem zachód słońca, siedząc na ganku domu Waszyngtona ze szklaneczkami w dłoniach. W rozkoszach takich spokojnych wieczorów Kosciousce przeszkadzała tylko świadomość, że jego przyjaciel ma wciąż 400 niewolników. Był więc niezmiernie wdzięczny swojemu rodakowi Kaczuszce (patrz wyżej) za to, że w końcu namówił prezydenta do ich wyzwolenia. Pewnego wieczoru siedzieli na ganku razem – Waszyngton, Kaczuszko i Kosciousko – sącząc whiskey i patrząc, jak zachodzą słońce oraz stary, niesprawiedliwy świat.

8. Teofil Koshiosko

O rzekomo „jedynym” Kościuszce wiadomo, że był wielkim miłośnikiem kawy – niektórzy nazywali to wręcz uzależnieniem. Tymczasem owym kawoszem był Koshiosko. I faktycznie, dla czarnego naparu mógł zrobić dosłownie wszystko. W 1778 r. jego zatroskani przyjaciele zorganizowali interwencję, która miała mu pomóc wyjść z nałogu; nic ona jednak nie dała. Po dwóch odwykach Koshiosko niezmiennie wracał do ziaren, młynków, filiżanek i spodeczków.

Skończył smutno: jego ciało odnaleziono w małym obskurnym domku pod Nowym Jorkiem. Wszędzie walały się worki z kawą i fiszki z adresami kawiarni oraz dostawców ziaren. Sekcja zwłok wykazała, że tuż przed śmiercią Koshiosko wypił – ni mniej, ni więcej – 234 filiżanki mocnej małej czarnej.

9. Ted K.

Oszust, który podawał się za Kościuszkę, bo miał podobne imię. Rzekomy „Koś­ciuszko” naciągał ludzi na pieniądze, wcis­kając im weksle bez pokrycia i po prostu okradając z oszczędności. Zdemaskowany czmychnął na daleki Zachód, gdzie wciąż próbował wyłudzać od naiwnych drobne kwoty, tym razem podając się za Napoleo­na Bonaparte.

10. Tymoteusz Kość-Uszko

Po wygraniu wojny przez USA wrócił do Polski opromieniony sławą i chwałą. Zastał kraj rozrywany przez sąsiednie mocarstwa: Prusy, Rosję i Austrię. Jednak dzięki swojej wyjątkowej charyzmie w 1794 r. stanął na czele powstania, które zakończyło się niebywałym sukcesem. Wolna i silna Polska mogła w tym momencie podbić sąsiadów i stać się największym mocarstwem w regionie, z Kość-Uszkiem jako imperatorem. Ten jednak nie chciał takich cyrków: osiadł w swoim majątku i u boku żony cieszył się szczęściem oraz dostatnią, tolerancyjną i wolną Polską. Pod koniec długiego życia odwiedził USA; podczas pieszej wycieczki w Kanionie Kolorado stracił równowagę i runął w przepaść. Niestety zginął na miejscu.

11. Taddeo Cosciusconi

Przystojny i przebojowy Cosciusconi, Włoch o polskich korzeniach, przybył do Ameryki, doskonale wiedząc, czego chce. Jego celem było stworzenie wielkiego koncernu medialnego. Zaczął skromnie: od własnoręcznego tworzenia gazetek z dowcipami, które rozdawał na ulicach Filadelfii. Historyjki nie były zbyt śmieszne, gdyż Cosciusconi kompletnie nie znał wówczas języka angielskiego i kierował się intuicją. Mimo to po kilku miesiącach było go już stać na buty, w których pomaszerował do stolicy show-biznesu – Nowego Jorku. Tu działał przez następne kilka miesięcy, pisząc nowe dowcipy w nieznanym sobie języku, i wkrótce zmarł.

Jego syn postanowił kontynuować dzieło wielkiego ojca. Miał nad nim sporą przewagę: znał język angielski. Dzięki temu w krótkim czasie stał się milionerem i największym magnatem prasowym w kraju. W kolejnych dziesięcioleciach rodzina Cosciusconich powiększała swoje wpływy. Radio i telewizja okazały się w ich rękach nie tylko nośnikami rozrywki, lecz także narzędziami politycznymi. Każdy kolejny Cosciusconi nie zapominał przy tym o założycielu dynastii oraz jego ideałach. Przecież dowcipy, które tworzył, wyśmiewały brytyjski imperializm, absolutyzm i niechęć do demokracji. Dlatego wszyscy w tym rodzie byli idealistami i służyli obywatelom.

I w końcu jeden z nich – demokrata, piewca wolności i sprawiedliwości społecznej – Taddeo Cosciusconi został prezydentem USA. Wyruszył w swoją pierwszą podróż do Europy. No i tu doszło do skandalu. Podczas wizyty w Rzymie włoski premier, magnat prasowy i prawicowy populista Silvio Berlusconi rzucił się na Cosciusconiego z pięściami. Walka Cosciusconi vs Berlusconi zakończyła się lewym sierpowym w wykonaniu amerykańskiego prezydenta, który powalił włoskiego premiera na deski, nokautem w siódmej rundzie i triumfem ideałów demokratycznych.

+ Kościuszko bonusowy:

12. Tadeusz Kościuszko

Był jeszcze jeden Kościuszko – Tadeusz Kościuszko, który po wygraniu wojny o niepodległość również wrócił do Polski. W 1794 r. stanął na czele powstania, chcąc walczyć nie tylko o wolność szlachty, lecz także całego społeczeństwa: chłopów, kobiet, Żydów. Powstanie zostało brutalnie stłumione przez Rosję i Prusy, a Polska zniknęła z mapy Europy aż do 1918 r. Kościuszko zmarł w Szwajcarii, samotny. Przed śmiercią rozdawał drobne wykorzystującym go żebrakom. Wszystkie zarobione w Ameryce pieniądze przeznaczył w testamencie na wyzwolenie i edukację niewolników.

Czy zdobywanie wiedzy może być łatwe i przyjemne? Czy są do pomyślenia szkoła bez stresu i nauczanie bez wysiłku? To nie takie proste. Ludzki mózg lubi trud, nawet jeśli bardzo się przed nim broni.

Nastolatek wraca ze szkoły po południu, pochłania obiad, po czym siada do lekcji. Lampka na biurku świeci do późna, długopis skrobie o papier: trwa rozwiązywanie równań, wypisywanie dat, uzupełnianie luk, kucie słówek i powtarzanie materiału. Taki obraz szkoły mamy głęboko wdrukowany. Nazywamy ją z przekąsem „pruską szkołą”, bo to Prusy w 1819 r. pierwsze w Europie (co prawda po wcześniejszych regionalnych próbach) wprowadziły powszechny obowiązek nauki. Przymus – mówimy dzisiaj z odrazą i coraz rzadziej chcemy w tym widzieć przywilej.

Egzaminy, testy, rekrutacje, matura i studia – w szkolnej kulturze każdy z tych etapów jest uznawany za niezwykle istotny. Tym samym uczeń zostaje zobligowany do nieustannych przygotowań, czyli do wysiłku. Przeciętnie trwa to 12 lat. Utarło się też, że szkoła przekazuje wiedzę, którą należy utrwalić w domu. Po lekcjach trzeba „nadgonić” niezrealizowany materiał, bo bardzo poważnie traktowany jest kolejny tradycyjny obowiązek – sprawdzanie postępów. Rodzice z jednej strony wymagają od swoich pociech dobrych wyników i pilności, z drugiej zaś pragną zapewnić im szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo. Coraz większą popularnością cieszą się wolnościowe poglądy: znieść przymus szkolny, zakazać prac domowych. Chętnie również powtarzamy, że szkoła to nie praca, a uczniowie harują nierzadko ciężej niż przeciętnie robotnicy, bo po kilku – najczęściej sześciu czy siedmiu – godzinach spędzonych w ławkach wypełniają jeszcze ćwiczenia, rozwiązują słupki czy biorą korepetycje.

Zostawmy jednak na chwilę instytucję szkoły z jej nagromadzonymi od wieków wadami i zastanówmy się, czy rzeczywiście powinniśmy tak ochoczo dążyć do uwolnienia dzieci od znoju związanego ze zdobywaniem wiedzy. Czy bezwysiłkowa edukacja jest w ogóle możliwa?

Stworzeni do nauki

„Dobór naturalny naszego gatunku postawił na kompetencje przyswajania, przechowywania i wymiany informacji. Ludzki mózg jest wręcz stworzony do nauki” – wyjaśnia Marek Kaczmarzyk, profesor Uniwersytetu Śląskiego. Jako biolog i autor wielu publikacji z zakresu neurodydaktyki tłumaczy sprawę z perspektywy ewolucjonisty: „Uczenie się możemy uznać za fundament przystosowania człowieka na drodze ewolucji. To ono dało nam przewagę nad innymi gatunkami, pozwoliło przetrwać i przystosować się do zmiennych, coraz to nowych warunków”.

Proces zapamiętywania to nic innego jak wytwarzanie nowych połączeń nerwowych w mózgu. A skoro tak, to czy uczenie się z zasady nie wymaga pracy? „Jak każdy proces fizjologiczny jest ono dla mózgu wysiłkiem – wyjaśnia prof. Kaczmarzyk. – Podobnie jak np. ruch ręką. Jednak taki rodzaj wysiłku wolałbym nazywać wydatkiem energetycznym, a ten towarzyszący uczeniu się to raczej dodatkowy trud, coś, do czego zmuszają ucznia okoliczności lub ktoś z zewnątrz”.

Nauczyciele nie mają wątpliwości. „Nie można się niczego nauczyć bez wysiłku. Czasem to nużące, a czasem ekscytujące, ale nie ma innego sposobu, żeby osiąg­nąć efekty” – mówi Marta Florkiewicz-Borkowska, Nauczycielka Roku 2017, trenerka edukacyjna, arteterapeutka. Nawet gdy sama uczy się angielskiego, największy progres widzi wtedy, kiedy bardzo się angażuje. „Obojętnie jak bardzo byłabym aktywna, a moja lekcja ciekawa, nie posuwam się naprzód, o ile nie włożę w naukę wysiłku, również poza zajęciami” – wyjaś­nia. Zawodowo uczy języka niemieckiego. Nie zadaje obowiązkowych prac domowych, są tylko dla chętnych. Jedyne, do czego obliguje uczniów, to utrwalanie materiału: „Oczekuję, że powtórzą słówka i przeczytają to, co było na lekcji”. Jak jednak przyznaje, coraz częściej wyczuwa, że dla młodzieży nawet powtarzanie słówek to za duży obowiązek i niechciany przymus okradający z czasu na przyjemności.

„Co innego wysiłek, a co innego tortura płynąca z wykonywania bezsensownych, odtwórczych zadań czy 45 minut nużącej lekcji – ostrzega dr hab. Anna Turula, profesor w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu KEN w Krakowie, ekspertka w zakresie nauczania języków obcych. – Powtarzanie słówek jest niezbędne, jeśli chcemy uczyć się języków obcych. Ale samo w sobie wkuwanie ich może się okazać bezowocne, jeżeli uczeń nie znajduje w tym celu, nie ma przekonania, że ten trud mu się przyda”. Wychodzi na to, że wysiłek musi się po prostu opłacać.

Co się jednak dzieje, gdy do wysiłku dołącza silne napięcie? W szkole to codzienność, którą ostatnio coraz uważniej się obserwuje i analizuje. Szkolny stres często przytłacza i paraliżuje. Jak pokazują badania, obecnie dzieci reagują na niego depresją i załamaniem nerwowym znacznie częściej niż pokolenie ich rodziców.

Dobry stres

Istnieje coś takiego jak stres motywujący, inaczej nazywany eustresem. W jego przypadku główną rolę odgrywa adrenalina, która chwilowo poprawia niemal każdą funkcję organizmu: podnosi ciś­nienie krwi, pogłębia oddech, usprawnia mięś­nie. Zwiększa także ukrwienie mózgu, co z kolei pomaga mu szybciej i skuteczniej pracować. To jest taka sytua­cja, gdy ktoś stawia przed tobą zadanie, a ty wiesz, że masz kompetencje, by mu sprostać. Zdajesz sobie sprawę, że to będzie trudne, ale przy odrobinie wysiłku dasz sobie radę. Stresujesz się, ale też myś­lisz jaśniej niż zwykle. Masz pozytywne nastawienie do działania, adrenalina cię napędza, a kiedy już temu podołasz, odczuwasz euforię. Wyrzutem dopaminy i endorfin mózg nagradza cię za wysiłek. To jest przykład idealnej sytuacji, w której stres zostaje wykorzystany dokładnie w taki sposób, w jaki został „wymyślony” w drodze ewolucji.

Gorzej jednak, jeśli przekroczymy granice eustresu. To może się zdarzyć, kiedy denerwująca sytuacja trwa zbyt długo albo napięcie jest tak silne, że nadnercza zaczynają wytwarzać kortyzol i aldosteron. Wtedy zamiast łagodnym pobudzeniem organizm reaguje ucieczką, walką lub zamrożeniem. Nie jesteś w stanie podjąć wyzwania, starasz się od niego odizolować lub w ogóle podważasz jego sensowność; chcesz go uniknąć za wszelką cenę. Nauczyciel zadaje pytanie, a ciebie paraliżuje. Siadasz do kartkówki i masz pustkę w głowie. Wagarujesz, bo nie widzisz sensu w mierzeniu się ze zbyt dużym problemem. „Bardzo cienka jest granica między stresem motywującym a szkodliwym. Do tego odporność osobnicza jest różna” – wskazuje prof. Kaczmarzyk. Trudno byłoby więc opracować uniwersalne warunki, które każdemu pomogłyby bezpiecznie pływać w granicach eustresu bez narażenia na obezwładniający strach. Chociaż jest jedna uniwersalna rada: „To zasada, która powinna obowiązywać w każdej szkole: szacunek do dziecka, któremu proces socjalizacji powinien dać szansę na odkrywanie, w czym jest dobre, i zapewnić rozwój w tym kierunku” – podkreśla profesor. Szkoła ma wspierać uczniów i pomagać im tam, gdzie napotykają trudności, a nie na siłę wtłaczać wszystkich w te same ramy. Już zmiana sposobu myślenia oszczędziłaby zarówno uczniom, jak i nauczycielom wielu negatywnych emocji.

A po co mi to?

Gdyby zapytać nauczycieli, z jakimi wątp­liwościami podopieczni przychodzą do nich najczęściej, usłyszelibyśmy, iż uczniowie narzekają na to, że jakaś część materiału do niczego im się w życiu nie przyda. „Po co mi to?” – pytają. I nie jest to zupełnie bezzasadne. Uczniowie, których proszę o wskazanie, co należałoby zmienić w systemie edukacji, odpowiadają, że z programów trzeba usunąć nieciekawe i nieprzydatne wiadomości. Niezależnie od wieku czy wprowadzanej przez polityków kolejnej reformy szkolnictwa, chóralnie powtarzają, że w programach jest mnóstwo zbędnych rzeczy.

Odpowiedzi uczniów różnicują się dopiero wtedy, gdy dopytuję, co konkretnie chcieliby usunąć. W skrócie: wielbiciele matematyki woleliby nie czytać lektur, a humaniści chętnie pozbyliby się fizyki. Z grubsza – nikt nie lubi pantofelka, a liczyć wolałby na kalkulatorze, bez konieczności wkuwania tabliczki mnożenia. Trudno byłoby wyodrębnić jeden zbiór niepotrzebnego materiału, pod którym podpisaliby się szczerze wszyscy buntownicy. Podobnie jak niełatwo byłoby wydzielić taki materiał, który wszystkim na równi nie sprawiłby trudności, ale był przyjemnością. „Najnowsze badania nad mózgiem wykazują, że kluczową rolę w tym, co uczeń zapamięta i czy będzie się uczył z chęcią, czy z wysiłkiem, odgrywają środowisko i warunki, jakie mu stworzymy do nauki, a także to, czego ma się uczyć i z jakim nastawieniem do tego podchodzi – wyjaśnia prof. Kaczmarzyk. – Dlatego nie sposób znaleźć odpowiedź na pytanie, czy da się stworzyć takie warunki, w których każdy człowiek byłby w stanie uczyć się każdej treści z równą przyjemnością i łatwością”.

Co sprawia, że jedne zadania szybciej nas męczą, a przy innych potrafimy wytrwać dłużej? Gdy coś nam się podoba, gdy coś lubimy, a jeszcze lepiej – gdy odnosimy w tym sukcesy, wówczas chętnie pogłębiamy swoją wiedzę w danym obszarze. Słowem chętniej i skutecznie się tego uczymy. Ale czy rzeczywiście chodzi tylko o przyjemność?

Amerykański psycholog społeczny Roy Baumeister porównuje mózg podczas wysiłku (kiedy myślimy, ale również gdy staramy się panować nad emocjami, motywujemy do jakiegoś działania, czyli używamy siły woli oraz determinacji) do pracujących mięśni. Mimo że mózg mięśniem nie jest, zmęczony traci swoją wydajność. Podobnie jak niosące nas w długim marszu nogi czy ręce dźwigające meble podczas przeprowadzki. Ale też – uważa Baumeister – tak jak w przypadku mięśni mózg można trenować i przyzwyczaić do bardziej wytężonej pracy. Analogicznie do sportowców podnoszących ciężary, którzy zwiększają siłę swoich mięśni, sukcesywnie dokładając kolejny krążek do sztangi, mózg stymulowany i zmuszany do pracy zwiększa swoje możliwości.

Jak jednak trenować mózg? Co sprawia, że jedne informacje zapamiętujemy lepiej, a inne gorzej? Marek Kaczmarzyk wymienia pięć cech, które o tym decydują. Pierwszą z nich jest użyteczność. To właśnie odpowiedź na uczniowskie pytanie „Po co mi to?”. Przy czym okazuje się, że tłumaczenie „To ci się przyda w przyszłości” jest błędem. Komunikat, że informacja może będzie potrzebna kiedyś, ale nie wiadomo kiedy i w jakich okolicznoś­ciach, powoduje, że automatycznie ona wpadnie do szufladki z tym, co zbędne. Mózg taką wiadomość będzie przyswajał leniwie, opornie, bo uzna, że jej po prostu nie potrzebuje. Dla niego abstrakcyjne „kiedyś” nie jest ważne.

Druga cecha – mózg lubi nowości. Trzecia jest z nią powiązana: podobają mu się również zaskoczenia, dlatego dużo łatwiej zapamiętać anegdotę z dobrą puentą niż encyklopedyczną definicję. Czwarta, niezbędna cecha informacji, którą chcielibyśmy zostawić w mózgu na dłużej, to ciągi przyczynowo-skutkowe. W trakcie ewolucji ludzki mózg przyzwyczaił się do tego, że aby zaplanować przyszłość, musi w teraźniejszości i przeszłości zauważyć jakąś prawidłowość. Będzie się więc opierał przed wyizolowanymi, pozbawionymi kontekstu wiadomościami, obcymi słowami czy datami oderwanymi od ciągu zdarzeń. W pierwszej kolejności przyswoi te, które mu się z czymś kojarzą.

I wreszcie po piąte: mózg chętnie łapie informacje dotyczące ludzi jako gatunku. Dlatego plotki tak szybko się utrwalają.

Wiedza podana w sposób spełniający te pięć warunków będzie dla mózgu łat­wo przyswajalna, zainteresuje go, a tym samym wzbudzi motywację do dalszych poszukiwań w tym obszarze. I wtedy poczujemy, że uczymy się z przyjemnością.

Łatwo i przyjemnie

„Najprostsza teoria natury ludzkiej głosi, że ludzie za wszelką cenę pragną uniknąć podobnych doświadczeń [wysiłku i cierpienia – przyp. red.]. Dążą do przyjemności i wygody; spodziewają się, że przejdą przez życie bez przykrości” – twierdzi Paul Bloom, profesor psychologii i kognitywistyki na Uniwersytecie Yale, w bestsellerze Złoty środek. O przyjemnościach cierpienia i poszukiwaniu sensu. Określa tę cechę rodzaju ludzkiego jako prawo najmniejszego wysiłku. Pisze: „Któż nie pragnąłby mieć więcej siły woli do walki z sięganiem po niezdrowe jedzenie i innymi pokusami? Czy nie byłoby świetnie, gdybyśmy nie dawali się wyprowadzać z równowagi i nie marnowali czasu w mediach społecznościowych? Jakże wspaniale byłoby móc dowolnie długo pracować nad zadaniami bez ulegania rozproszeniu pocztą elektroniczną, lodówką czy sofą?” (tłum. Tadeusz Chawziuk).

O ile w przypadku wysiłku fizycznego ciało nas informuje, kiedy ma już dość, o tyle mózg komunikuje przeciążenie w zupełnie inny sposób. Nie mdlejemy przecież od nadmiaru zadań z matematyki. Gdy jednak robi się nam za ciężko, nie dajemy rady przyswajać więcej wiedzy i odpuszczamy. Bloom zastanawia się, dlaczego wysiłek umysłowy często jest nieprzyjemny. I przyjmuje teorię Roberta Kurzbana, która opiera się na zaczerpniętym z ekonomii pojęciu tzw. kosztu alternatywnego – inaczej kosztu utraconych możliwości. Kiedy decydujemy, gdzie skierować nasze siły, rezygnujemy z wykorzystania ich w innym celu, do innych zadań. Słowem: coś zyskujemy, ale też coś tracimy. Przekładając to na zasady funkcjonowania ludzkiego organizmu: o ile fizyczne zmęczenie opiera się na utracie faktycznych zasobów – mięśnie wiotczeją, serce nie nadąża pompować krwi, a nogi puchną – o tyle w przypadku wysiłku umysłowego ciąży na nas to, co tracimy, gdy np. uczymy się wieczorami czy przesiadujemy na nudnym wykładzie.

Cieszmy się z trudności

To oczywiście nie dowodzi, że uczeń nie ma szansy zrozumieć i utrwalić danego materiału tylko dlatego, że w tym czasie mógłby robić coś, co jego mózg uzna za bardziej wartościowe. Znaczy to jednak, że będzie musiał się bardziej wysilić. I nie ma w tym nic złego. „W życiu musimy nauczyć się również rzeczy, które są dla nas mniej przyjemne – wyjaśnia prof. Kaczmarzyk. – Pewnych ważnych wiadomości w szkole nie da się sformułować i podać tak, aby nasze mózgi automatycznie chciały się ich nauczyć. Czasem są to niezbędne informacje, które później ułatwią rozumienie innych kwestii, np. procesów chemicznych czy fizycznych. Z drugiej strony warto się starać, aby treści w programach szkolnych dobierać z umiarem, a wszędzie tam, gdzie to możliwe, podawać je w formie jak najbardziej atrakcyjnej dla ludzkiego mózgu”.

Jednak nie da się tak ujednolicić i dostosować programów nauczania, żeby wszystkim wszystko przychodziło z łat­wością. Większość z nas wielu rzeczy będzie się uczyła z trudem. Czy to źle? Jak przekonuje psycholożka Angela Duck­worth w książce Upór. Potęga pasji i wytrwałości: „o ile talent rzeczywiście się liczy, to wysiłek liczy się w dwójnasób” (tłum. Piotr Cieślak). Autorka przywołuje tu przykład pisarza Johna Irvinga, który „na koniec szkoły średniej dostał z angielskiego tróję z minusem. W językowej części SAT [amerykańska matura – przyp. red.] osiągnął 475 pkt na 800 możliwych”. Z tego powodu powtarzał rok. Ale nie był on ani leniwy, ani głupi – po prostu miał dysleksję. Po latach wspominał, że na zadanie, które jego kolegom zajmowało godzinę, on potrzebował trzech. Mimo to nie poddawał się i dzięki swojemu niezwykłemu uporowi stał się jednym z bardziej rozpoznawalnych współczesnych pisarzy. „Bez wysiłku talent jest niczym więcej jak niewykorzystanym potencjałem” – konstatuje Duckworth.

Paul Bloom ostatecznie nie skupił się wyłącznie na tym, dlaczego się męczymy. Bardziej interesowało go to, co sprawia, że czasem jednak świadomie wybieramy trud, i to nawet z upodobaniem. Odwołał się w tym miejscu do teorii paradoksu wysiłku. Polega on na tym, że usilne dążenie do czegoś, nawet jeśli wydaje się za ciężkie, może nam dać większą satysfakcję niż cel, do którego dochodzimy z łatwością. „W pewnych warunkach oraz w odpowiednich dozach ból fizyczny i psychiczny, zmaganie się, porażka, wreszcie utrata są tym, czego nam trzeba […]. Wysiłek sprawia, że owoce naszej pracy są słodsze” – podsumowuje Bloom.

Jeśli mimo trudności udało nam się osiągnąć cel, czujemy ogromną satysfakcję. „Teoretycznie mogłabyś zdecydować: nie uczę się tego, co mi nie sprawia przyjemności i co generalnie wymaga wysiłku. Lecz ominąłby cię wówczas jeden z podstawowych warunków dobrostanu, czyli poczucie sprawstwa. Ono pojawia się właśnie wtedy, gdy pokonujesz trudności i mimo wszystko dopinasz swego” – podsumowuje prof. Kaczmarzyk.

Nie od dziś wiadomo, że im więcej wysiłku w coś wkładamy, tym bardziej potem to cenimy. Może więc uwalniając uczniów od trudu przyswajania wiedzy, odbierzemy im również poczucie radości i satysfakcji z osiągniętego celu?

Redakcyjne psy czują się u nas jak w domu. Mają tu swoje miski, koce i mnóstwo głaszczących je rąk. Tak jest nie tylko dzisiaj – podobnie było kilkadziesiąt lat temu, jeszcze w czasach krakowskiego tygodnika. No bo jak można tworzyć jakiekolwiek pismo bez psa pod biurkiem?

Na łamach „Przekroju” zawsze była pełna menażeria: począwszy od „Zielonej Gęsi” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego po rozpieszczane na potęgę koty Daniela Mroza. Ale tylko jedno zwierzę weszło do zespołu redakcyjnego – pies Fafik. W dodatku udało mu się to jeszcze jako szczeniakowi i powiedzmy otwarcie, robotę dostał po znajomości – nie musiał nawet niczego na próbę napisać.

Zresztą później z jego tekstami też nie było różowo. „To jeden z moich najlepszych autorów, tylko draniowi nie chce się trzymać długopisu w łapie” – powtarzał Marian Eile, legendarny redaktor naczelny „Przekroju”, a także opiekun Fafika. Mimo ewidentnego próżniactwa pies (rasa: prawie szkocki terier) do końca swoich dni utrzymał stanowisko w redakcji – konkretnie na legowisku pod biurkiem naczelnego – nadrabiając braki w tworzeniu wesołoś­cią, ogólnym urokiem i podskokami.

Nie można jednak powiedzieć, że w ogóle nic nie pisał – to byłoby z naszej strony niesprawiedliwe. Od 1957 r., gdy już skończył 11 lat i zdążył odrobinę liznąć świata, współtworzył rubrykę Myśli ludzi wielkich, średnich oraz psa Fafika, w której redakcja publikowała jego złote myśli obok takich tuzów jak Einstein czy Horacy. To jego imieniem podpisane są maksymy: „Zawsze warto szczekać w sprawach, które są dla nas ważne” albo: „Nie wierz cudzym słowom. Wierz swojemu węchowi” czy też refleksyjne: „Posiadanie koś­ci zmusza do warczenia”.

Oprócz zdolności do bon motów miał również inną: malował. W jednym z numerów świątecznych dostał całe dwie strony na swoje dzieła – kolorowe odbicia łap. Jak wyjaśniał redaktor Eile, był to łapowy taszyzm, odmiana zwyk­łego taszyzmu. Przypomnijmy: ten kierunek malarstwa abstrakcyjnego powstał niedługo po drugiej wojnie światowej (jak widać, jeśli chodzi o sztukę, Fafik trzymał łapę na pulsie) i charakteryzował się twórczą żywiołowością. Artyści, szukając nowych sposobów ekspresji, „rzucali” na płótno barwne plamy (la tache to po francusku „plama”), kierując się wyłącznie instynktem oraz intuicją. Fafik też właśnie tym się kierował, choć jego prace już nigdy więcej nie pojawiły się na łamach tygodnika (co mogłoby potwierdzać podejrzenie o pewne lenistwo).

Krążyły pogłoski, jakoby z powodu sporu o to, czyj pies jest piękniejszy i mądrzejszy, w 1950 r. z „Przekrojem” rozstał się słynny publicysta Jerzy Waldorff, opiekun kłapouchego spaniela Alfiego. Czy to prawda – już się nie dowiemy. Faktem jednak jest, że obaj panowie – Eile i Waldorff – po jednej z wielu kłótni i głoś­nym odejściu tego drugiego przestali ze sobą rozmawiać.

Fafik nie był jedynym „Przekrojowym” psem, ale na pewno najbardziej znanym. Marian Eile dostał go na imieniny na początku lutego 1946 r. Przeżył 17 lat, lecz nawet będąc już staruszkiem (podobno z każdym rokiem o coraz bardziej zjadliwym charakterze), regularnie przychodził do redakcji. Właśnie pod koniec życia stał się inspiracją dla nagrody Srebrnego Fafika – nie złotego i nie brązowego, ale właśnie takiego średniego – przyznawanej przez redakcję „Przekroju”. Jej laureatami zostali m.in. Agatha Christie, Pablo Picasso (dwa razy!), Magdalena Samozwaniec czy już wówczas skłóceni ze sobą Jarosław Iwaszkiewicz i Antoni Słonimski, którzy na zgodę zostali wspólnie uhonorowani w 1963 r. Wielu spośród laureatów Srebrnego Fafika nigdy jednak nie dowiedziało się o wyróżnieniu – listę publikowano wyłącznie na łamach pisma, nie było wręczania dyplomów ani nawet uroczystego podania łapy. Ostatniego nagrodzonego wyłoniono w 1967 r., już po śmierci psiego redaktora. Współcześnie Nagroda Fafika jest przyznawana (w równie nonszalancki sposób co kiedyś) przez instagramowego twórcę prowadzącego konto Make Life Harder – otrzymują ją osoby bezinteresownie działające na rzecz zwierząt, do czego i my zachęcamy!

Pies to taki wolny ptak,
co kości je

Skoro jeden pies mógł w ogólnopolskim tygodniku publikować filozoficzne sentencje, drugi mógł je czytać. Niestety, trudno było znaleźć takiego, który by się na to zgodził po dobroci – należało go więc wymyślić. Zrobił to w 1963 r. Ludwik Jerzy Kern – poeta, redaktor strony z Rozmaitoś­ciami (to ta ostatnia) i wielki psiarz. Jako że jego ukochane (niewymyślone) boksery zawsze dostawały imiona na F: Farsa, Farsa II, Farys, również wymyślony pies czytelnik nie mógł wyłamać się z tej zasady. Ferdynand Wspaniały, pies, który tak bardzo marzył, by zostać człowiekiem, że aż nim został (uwaga, spoiler) – we śnie.

O tym, że psy mają realistyczne sny: bieg­ną w nich, walczą, płaczą albo jedzą, wiadomo od zawsze, a przynajmniej od końca lat 70., kiedy badania prowadzone przez Williama Dementa, naukowca z Uniwersytetu Stanforda, potwierdziły podobieństwo między fazami snu u ludzi i psów. Zauważmy jednak, że Kern był pierwszy. Sam zresztą utrzymywał, że pomysł na Ferdynanda Wspaniałego także się wyśnił: nie jemu, ale jego pierwszej suczce, Farsie, a on go tylko spisał.

Wracając jednak do lektury „Przekroju” – zwróćmy uwagę na fragment w Ferdynandzie…: „Pan przeważnie szybko zasypiał, gazeta wypadała mu z rąk i bardzo często znajdowała się nagle przed nosem Ferdynanda. Chcąc nie chcąc, Ferdynand zaczynał czytać. Wiecie, jak to jest: nie ma się wcale ochoty na czytanie, a ktoś wam podsunie pod nos, choćby w tramwaju, gazetę i zupełnie machinalnie zaczynacie czytać. To samo było z Ferdynandem. […] najpierw zobaczył, co grają w kinach […]. Potem przeczytał dyżury aptek. Potem reper­tuar teatrów. Potem prognozę pogody na jutro”.

Co prawda w „Przekroju” nie publikowano prognozy pogody na jutro (jedynie meteorologiczne felietony pod szyldem – jakżeby inaczej – „Czy pogoda pod psem?”) ani repertuaru kin bądź teatrów, oczywiste jest też, że trudno było nad nim zasnąć, ale te drobne nieścisłości poczytujemy za licentia poetica Kerna i nadal sądzimy, że Ferdynand musiał czytać „jedyny na świecie tygodnik ilustrowany posiadający w składzie swej redakcji prawdziwego psa”. Bo przecież nie goniący za sensacją „Express Wieczorny” ani tym bardziej konkurencyjne dla „Przekroju” „Szpilki”!

Z dumą pisano w tygodniku o kolejnych przekładach Ferdynanda… zawsze z jego aktualnym portretem. Kiedy w 1969 r. obwieszczano czeskie wydanie, Wspaniały miał na sobie melonik, palto i nosił austro-węgierski wąs, gdy zaś w roku 1970 ukazał się drugi tom jego przygód po japońsku, na ilustracji prezentował się w liściach – wiśni, jak można domniemywać. Przekładu na ten język dokonała Risako Uchida-Yoshigami, wybitna lingwistka, zasłużona dla polskiej literatury, tłumaczka m.in. Makuszyńskiego i Parandowskiego.

Wracając jednak do Ludwika Jerzego Kerna – to dzięki niemu czytelnicy mogli dowiedzieć się, że „tam, gdzie jest już koniec psa,/Pies zwykle jakiś ogon ma” albo że „fakt to oczywisty,/że większość,/znaczna większość psów/ma w sobie coś z artysty”. Wierszy o psach napisał sporo, wiele z nich znalazło się w Rozmaitościach, a to oznaczało, że tysiące czytelników właśnie od nich zaczynało lekturę „Przekroju”.

Jeśli jest niebo psie,
skierujcie do niego mnie

Ale psy można było też spotykać na okładce. Dwukrotnie pojawił się na niej sam Fafik – pierwszy raz jeszcze jako szczeniak w 1946 r., po raz drugi po prawie 12 latach, w listopadzie 1957 r. Słynna była również okładka z fruwającym psem, autorstwa Wojciecha Plewińskiego (o której w „Przekroju” pisała Ida Świerkocka).

Jeszcze kiedy indziej, w numerze z 6 czerwca 1965 r., na pierwszej stronie (w tamtych latach na okładce, ze względu na oszczędność miejsca, nie publikowano wypełniających ją w całości zdjęć) ukazał się reportaż Ewy Kossak o Karo, milicyjnym psie tropiącym, który od 10 lat każdego ranka zaczyna służbę ze swoim ludzkim towarzyszem. Czy może raczej: reportaż o miłości zwierzęcia do opiekuna i opiekuna do zwierzęcia, starszy sierżant Wawrzyńczyk wyjaśnia bowiem dziennikarce: „Muszę mu tak samo ufać, jak on bezgranicznie ufa mnie”. A potem, kiedy mowa o tym, że Karo już niedługo przejdzie na emeryturę, deklaruje: „Zrobię wszystko, żebym go dostał na własność. Tyleśmy lat byli razem, tyleśmy przeżyli lepszego i gorszego. Taki jestem dumny z tego psa. Będzie ze mną mieszkał przy rodzinie, w domu”.

To była piękna historia, w dodatku poruszająca ważny temat: co się dzieje z psami służbowymi, gdy już nie są zdolne do pracy (współcześnie na emeryturę przechodzą trochę wcześniej, po dziewięciu latach). Okazuje się, że dopiero od grudnia 2021 r. w Polsce obowiązuje przepis, zgodnie z którym psi weteran dożywotnio pozostaje na utrzymaniu jednostki, w której służył. Wcześniej czworonożni emeryci niejednokrotnie trafiali do schronisk; bywało, że z nabytymi podczas służby urazami, ale nie mieli zapewnionego przez dawną komendę finansowania badań i leczenia.

Okładka z archiwum, nr 45/1946 r.
Okładka z archiwum, nr 45/1946 r.
Okładka z archiwum, nr 658/1957 r.
Okładka z archiwum, nr 658/1957 r.
Okładka z archiwum, nr 1052/1965 r.
Okładka z archiwum, nr 1052/1965 r.

Ewa Kossak, autorka tekstu o Karo i jedna z najdłużej pracujących w „Przekroju” dziennikarek, też miała swojego psa, a on ją. W dodatku ich wielka, wieloletnia miłość zaczęła się właśnie w redakcji. Było to tak: główny „Przekrojowy” rysownik i wielbiciel zwierząt wszelakich (choć trzeba przyznać, że najbardziej kotów) Daniel Mróz stał na krakowskim Rynku, obserwując gołębie. Nagle co innego przyciągnęło jego uwagę: do jednej z taksówek szybko wskoczyła kobieta, auto ruszyło, a za nim pognał ile sił w nogach pies. Taksówka jednak szybko zniknęła. Zrozpaczony psiak – nie wiedząc, w którą stronę pobiec, by dogonić swoją panią – miotał się tam i z powrotem. Mróz nie mógł go tak zostawić, udało mu się zwabić zwierzaka i postanowił go przygarnąć.

Plan szlachetny, lecz – jak opisywał Andrzej Klominek – spalił na panewce: „Co się potem działo przez całą noc w mieszkaniu Mrozów, to mogliśmy sobie tylko wyobrazić z opowiadań. W jednym pokoju szalał, skomląc, rozhisteryzowany pies, w drugim […] prychały wystraszone koty”. Pies został następnego dnia przyprowadzony do redakcji. Był młody, ale już wielki (jak cielę – precyzował Andrzej Klominek), do tego wesoły i nadzwyczaj skoczny, co jednak nie wszyscy uznali za zaletę. „A potem w redakcji zjawiła się Ewa Kossak i byliśmy świadkami narodzin wzajemnej miłości od pierwszego wejrzenia”. Reks znalazł kochający dom, w którym był głaskany i tulony aż do śmierci, chociaż trzeba dodać, że równie bezpiecznie czuł się w siedzibie redakcji.

Pies to nie tylko pies,
jak wiesz

Oczywiście w historii „Przekroju” były i takie osoby, które potrzebowały trochę więcej czasu, by się przekonać do psa. Choćby sławny na całą Polskę, stworzony przez rysownika Zbigniewa Lengrena prof. Filutek, emerytowany krakowski inteligent i elegant. Pierwszy raz na łamach pisma pojawił się już w 1948 r., ale dopiero 12 lat później, w wieczór wigilijny – jak pisał Lengren – zdecydował się zaadoptować pieska Filusia (wolał wziąć psa, niż się ożenić, co również doradzali mu czytelnicy i czytelniczki w listach). Za to gdy już go zaadoptował, prawie się z nim nie rozstawał.

W komiksach Filuś ze swoim opiekunem gra w bilard (dumnie aportuje bilę – zdążył, zanim wpadła do łuzy!), wlecze go (dosłownie, ciągnąc z całych sił!) do dentysty, zjeżdża z nim na sankach i wystawia w parku nos do słońca. Uważni czytelnicy twierdzą, że od kiedy u boku Filutka pojawił się Filuś, ten pierwszy stał się zdecydowanie weselszy, a jego przygody ciekawsze. Czy kogoś to w ogóle dziwi?

Dzisiaj wykonany z brązu Filuś, z melonikiem prof. Filutka w zębach, siedzi na rynku w Toruniu, cierpliwie wyglądając swojego opiekuna. Dokładnie tak samo jak przez prawie 10 lat czekał na tokijskiej stacji prawdziwy pies Hachikō, którego towarzysz któregoś dnia wsiadł do kolejki, pojechał do pracy, ale już z niej nie wrócił. Albo Dżok, krakowski kundel (przy okazji bohater okładki „Przekroju” w październiku 1991 r.). Gdy jego opiekun zmarł nagle podczas wspólnego spaceru, on przez kolejny rok siedział tam, gdzie widział go po raz ostatni. Te dwa czworonogi też doczekały się własnych pomników: pierwszy w Tokio, drugi na krakowskich Bulwarach Wiślanych.

Swój pomnik (tym razem w New Jersey) ma także suka Buddy, o której opowieść ukazała się w numerze „Przekroju” z 6 października 1957 r. (podobno Marian Eile wspominał ją potem przez lata). Była pierwszym w Ameryce psem przewodnikiem. Frank Morris, jej podopieczny, przywiózł ją ze Szwajcarii. Gdy miał 16 lat, stracił wzrok wskutek nieszczęśliwego wypadku, cztery lata później, w 1927 r., ojciec przeczytał mu artykuł o kobiecie, która po pierwszej wojnie światowej zaczęła szkolić psy, by pomagały ludziom będącym w takiej sytuacji jak on. Wyruszył więc w podróż, a kilka tygodni później wrócił już z Buddy. W Nowym Jorku czekał na niego dziennikarz, który założył się z Morrisem, że ten nie odważy się przejść tylko z psem, bez wsparcia drugiego, widzącego człowieka przez ruchliwą West Street. Niewidomy oczywiście wygrywa zakład, przez kolejny tydzień nowojorscy reporterzy nie odstępują go na krok, a Buddy staje się sławna. Jej podopieczny wkrótce założy pierwszą amerykańską fundację szkolącą psy asystujące, tysiące niewidomych będą zawdzięczać mu możliwość swobodniejszego poruszania się. Pod koniec życia Buddy – jak wynika z artykułu – w Stanach zmieniły się przepisy i psi przewodnicy mogli podróżować samolotami w kabinie pasażerskiej.

Kiedy „Przekrój” drukował historię Buddy i jej podopiecznego, w Polsce także były już psy asystujące, ale jak się okazuje, do dziś brakuje dobrych rozwiązań systemowych. Dlatego według statystyk GUS-u i Polskiego Związku Niewidomych na 100 osób niewidomych lub słabowidzących tylko 3 mają psa asystującego. Wciąż brakuje m.in. przepisu (inaczej niż w przypadku policyjnych staruszków) regulującego emeryturę takich psów, więc niejednokrotnie, kiedy już nie mogą pomagać swoim podopiecznym, trafiają po prostu do schronisk.

W tym samym numerze, co opowieść o Buddy, znalazła się także kolejna filozoficzna, autotematyczna myśl Fafika: „Psy są strasznie miłe. A jakie mądre!!”. O ludziach Fafik wypowiadał się raczej kąśliwie i nie zawsze – naszym zdaniem – miał całkowitą rację. Na pewno się jednak nie mylił, pisząc: „Nikt nie żałował, że kochał psa”. A w każdym razie my w „Przekroju” nikogo takiego nie znamy.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 989–990/1964 r.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 989–990/1964 r.

Śródtytuły pochodzą z wierszy Ludwika Jerzego Kerna: Rozważania kynologiczne, Jeśli jest niebo psie oraz Dom bez psa. Wszystkie znajdują się w archiwum „Przekroju”.

Być może gra wpisana jest w DNA wszystkiego, co żyje: od człowieka po bakterię. W dodatku aby brać udział w rozgrywce, wcale nie trzeba o tym wiedzieć. 

24 listopada 2021 r. naprzeciwko siebie zasiedli Mag­nus Carlsen i Jan Niepomniaszczij, żeby stoczyć batalię o mistrzostwo świata w szachach, ostentacyjnie lekceważąc podstawową wadę tej gry: fakt, że jest ona czcza lub niesprawiedliwa. Oznacza to, że albo dla każdego z graczy istnieje taki sposób prowadzenia rozgrywki, który w dowolnych okolicznościach uchroni go przed przegraną, albo że jeden z nich dysponuje metodą zapewniającą mu zwycięstwo – nawet gdyby jego przeciwnikiem był sam Pan Bóg (oczywiście jeżeli nie stosowałby żadnych nadprzyrodzonych trików). No ale cóż z tego? Przecież mecz piłki nożnej też kończy się zwycięstwem jednej ze stron bądź remisem, a jednak nie słychać utyskiwań, że to dyscyplina niesprawiedliwa lub – co gorsza! – czcza. W końcu piękno gry polega na tym, że rezultat zależy od umiejętności, talentu zawodników, a czasem także szczęścia. Z połączenia tych trzech czynników bierze się spektakl, który elektryzuje widzów. Dzieje się tak w przypadku piłki nożnej, tenisa czy brydża. W szachach nie.

Nim zagramy

Niesprawiedliwość gry w szachy – jeśli w istocie jest to gra niesprawiedliwa – polegałaby na tym, że teoretycznie można opracować przepis na wygranie dowolnej partii i dać go nawet dziecku, o ile potrafi ono czytać notację szachową. Nawet gdyby naprzeciwko zasiadł Carlsen czy Niepomniaszczij i choćby nie wiem jak się wytężał, to przegra. Dziecko musi mieć przy tym możliwość wyboru grania białymi lub czarnymi, bo metoda taka – jeżeli istnieje – działa wyłącznie dla jednego z tych kolorów. Podejrzewa się, że dla białego. Jeśli natomiast szachy to czcza gra, można sporządzić przepis gwarantujący nieprzegranie żadnej partii zarówno dla białych, jak i czarnych figur.

Pojedynek o mistrzostwo świata składa się z czternastu partii, podczas których każdy z graczy siedem razy gra białymi i siedem razy czarnymi. Załóżmy, że obie strony znają metodę zapewniającą zwycięstwo. Jeśli szachy to gra czcza, wówczas rywale powinni zawsze zremisować. A jeśli to gra niesprawiedliwa, zawodnik dysponujący kolorem, dla którego owa recepta na sukces istnieje, powinien wygrać siedem partii. Wtedy również mecz zakończyłby się remisem. Jak to więc możliwe, że Magnus pokonał przeciwnika wynikiem siedem i pół do trzy i pół, remisując pierwszych pięć partii? Czyżby taki arcymistrz jak Niepomniaszczij nie wiedział, że istnieje metoda na wygranie? A może po prostu ją zapomniał?

Mówi się, że w teorii nie ma różnicy między teorią a praktyką. W praktyce jest. Że szachy są grą czczą albo niesprawiedliwą, to tylko (lub aż) twierdzenie udowodnione w 1912 r. przez niemieckiego matematyka Ernsta Zermela. Jest ono częścią względnie nowej (bo raptem nieco ponadstuletniej) gałęzi matematyki zwanej teorią gier.

Twierdzenia matematyczne wykonane są z najtwardszej substancji, jaką zna nauka. Ich podbudowę stanowi dowód, sekwencja zdań logicznych, a każde kolejne wynika z poprzednich. Stąd też – w odróżnieniu od biologów, socjologów, a nawet fizyków – matematycy, jeśli coś wiedzą, to na sto procent. Podczas gdy w naukach przyrodniczych, nie mówiąc już o socjologii, co jakiś czas słyszymy o nowych badaniach strącających z piedestału starą teorię, podobne przewroty nigdy nie zdarzają się w matematyce. Tu wszystko jest albo na pewno i na zawsze, albo tego nie ma.

Skoro więc istnieje metoda gwarantująca, że każdy pojedynek o mistrzostwo świata w szachach zakończy się remisem, to dlaczego Carlsen wygrał? Szkopuł w tym, że wprawdzie ta metoda istnieje – to wiemy w stu procentach – ale nikt jej nie zna. Gdy zostanie odkryta, gra w szachy przestanie mieć sens. W praktyce jednak ta metoda może okazać się tak skomplikowana, że nie starczy atomów we wszechświecie, aby zbudować nośnik pamięci zdolny ją zapisać.

Na szczęście nie wszystkie gry są tak zawiłe jak szachy. Kto chciałby zarobić kilka groszy, pokonując ciekawskich w bardzo prostej rozgrywce przy okazji jakiegoś jarmarku? Mowa o starej chińskiej grze nim należącej do rodziny gier niesprawiedliwych. Przed odważnym (lub naiwnym) ochotnikiem układamy np. cztery stosy żetonów – po kilka w każdym. Przeciwnik może zabrać z dowolnego stosu taką liczbę żetonów, jaką sobie życzy (ale wyłącznie z jednego stosu naraz). Następnie drugi gracz robi to samo. I tak na zmianę, aż na stole nie będzie już żetonów. Osoba, która pierwsza nie może wykonać ruchu (brak żetonów na stole), przegrywa. Liczba stosów nie jest ograniczona ani sprecyzowana, a przeciwnikowi można dać iluzję kontroli nad przebiegiem gry, pozwalając mu zdecydować, ile żetonów ma być w którym stosie i do kogo należy pierwszy ruch.

W przypadku nim prawdą jest nie tylko, że dla jednego z graczy istnieje metoda na wygranie bez względu na to, jak dobrze gra przeciwnik, lecz wiemy też, na czym ona polega. Strategia ta została odkryta przez matematyka Charlesa Bou­tona w 1902 r. Jest dostatecznie prosta, by biegł­­a w obliczeniach osoba mogła ją zastosować w praktyce, ale także na tyle skomplikowana, by laik nie zdołał na poczekaniu odkryć jej tajników.

To, który z grających może z niej skorzystać, zależy od rozkładu żetonów. Jeś­li ich liczbę w każdym stosie zapiszemy jako sumę różnych potęg dwójki (np. dwanaście to osiem plus cztery, czyli innymi słowy dwa do sześcianu plus dwa do kwadratu), to należy sprawdzić, czy któraś z tych potęg występuje w stosach nieparzystą liczbę razy. Jeśli tak jest (np. w trzech różnych stosach pojawia się ósemka), możemy otwierać szampana, bo oznacza to, że właśnie nam trafił się szczęś­liwy rozkład. Przepis Boutona mówi, że aby wygrać, w kolejnym ruchu powinniśmy zabrać tyle żetonów, by po jego wykonaniu każda z potęg dwójki występowała parzystą liczbę razy. Matematyczne twierdzenia czuwają nad niezawodnością tej metody. Otóż ruch prowadzący do parzystej konfiguracji potęg dwójki zawsze jest możliwy, a dla przeciwnika wręcz odwrotnie – każde posunięcie prowadzi do rozkładu, w którym jedna z potęg dwójki pojawi się znów nieparzystą liczbę razy. W efekcie przeciwnik nigdy nie będzie mógł wykonać ostatniego, zwycięskiego posunięcia, bo nie osiągnie stanu, kiedy każda z potęg dwójki występuje parzystą liczbę razy (a tak jest w przypadku zera), więc nie ma szans na zgarnięcie wszystkich żetonów. Dlatego przegra.

Potencjalny problem pojawia się wtedy, gdy pozwalamy rywalowi na wybór począ­tkowej konfiguracji żetonów i rozpoczęcie gry, bo to on może znaleźć się w sytuacji, kiedy liczba potęg dwójki będzie nieparzysta i to on będzie wówczas miał strategię zapewniającą zwycięstwo. Ponieważ jednak przeciwnik jej nie zna, jest wielce możliwe, że popełni błąd (o który łatwo) i doprowadzi do rozkładu gwarantującego nam wygraną. Jeśli więc zna się metodę matematyczną, prawdopodobieństwo wygranej jest bardzo wysokie.

Dylemat więźnia

Teoria gier nie zajmuje się wyłącznie teoretyczną podbudową gier rekreacyjnych. Wręcz przeciwnie: swój rozwój zawdzięcza głównie zastosowaniu jej w ekonomii. Znamienne jest, że jeden z najsłynniejszych prekursorów teorii gier John Nash za swoje zasługi otrzymał Nagrodę Nobla właśnie z dziedziny ekonomii, nie zaś Medal Fieldsa, który uważany jest za odpowiednik Nobla w matematyce.

Naturalnie nie wszystkie ludzkie decyzje można poddać analizie ilościowej i na tej podstawie przewidywać przyszłość. Zdumiewające jest jednak, jak wiele z tych decyzji daje się modelować za pomocą stosunkowo prostych typów gier, w których odpowiednie działania przynoszą określone liczbowo nagrody lub kary. W najprostszej wersji suma nagród uzyskanych przez wszystkich graczy wynosi zero, tak jak w przypadku pokera (zysk zwycięzcy równa się stracie przeciwnika).

Okazuje się, że gdy poszczególni uczestnicy mają do wyboru wiele strategii, które wiążą się z określonymi nagrodami albo karami, zawsze istnieje taka konfiguracja tych strategii, że żadnemu z graczy nie opłaca się zmieniać taktyki. Zostaje wtedy osiągnięty tzw. punkt równowagi, a ten nie musi być korzystny dla wszystkich uczestników – w przypadku gry o sumie zerowej z pewnością nie będzie. Ciekawe jednak jest to, że w grze o sumie niezerowej ten punkt może być niekorzystny dla wszystkich graczy naraz. I to nawet wówczas, gdy możliwy jest inny układ, bardziej intratny dla każdego z grających.

Z pozoru trudno wyobrazić sobie sytuację, że tkwimy w punkcie, w którym wszyscy ponoszą stratę (lub nie maksymalizują zysku), a mimo to jakakolwiek próba wyrwania się z tego obłędu skutkuje jeszcze większymi stratami. Jednak jest to możliwe. Najsłynniejszy przykład takiej sytuacji to tzw. dylemat więźnia.

Pewnej parze przestępców udowodniono włamanie się do sklepu, za co grozi kara dwóch lat pozbawienia wolności. Nie udowodniono im jednak zrabowania sejfu, który zniknął z zaplecza. Gdyby jeden z oskarżonych wskazał miejsce jego ukrycia, można by odzyskać dużą sumę pieniędzy.

Prokurator decyduje się przesłuchać aresztowanych osobno i każdemu z nich proponuje układ: jeśli wskaże, gdzie znajduje się sejf, jego wyrok będzie zmniejszony do roku. Natomiast wspólnik – jeżeli nie pójdzie na współpracę – dostanie wyrok aż pięciu lat więzienia, gdyż pojawią się przesłanki do skazania go za większe przestępstwo.

Co jednak, gdy obaj przyznają się do kradzieży sejfu? Prokurator nie może każdemu z nich obniżyć wyroku, bo doprowadziłoby to do kuriozalnej sytuacji, w której przestępcy dostają niższe wyroki za większe przestępstwo, niż udowodniono im pierwotnie. Nie może też skazać obu na pięć lat więzienia, gdyż odebrałoby to im motywację do przyznania się. Ostatecznie prokurator decyduje, że jeśli obaj podejrzani się przyznają, odsiedzą po cztery lata. Jak postąpią oskarżeni?

Najbardziej opłaca im się zachować milczenie, lecz wiąże się to z ryzykiem, że partner ich wsypie i dostaną już nawet nie cztery lata odsiadki, ale pięć. I tu wkracza teoria gier, która w tym przypadku wskazuje jako punkt równowagi przyznanie się do winy, choć gra toczy się o dodatkowe cztery lata za kratami. Z badań empirycznych wynika, że w podobnych sytua­cjach uczestnicy gry najczęściej wybierają właśnie przyznanie się do winy, mimo że rozwiązanie takie bynajmniej nie jest optymalne. Najlepiej byłoby przecież, gdyby obaj nabrali wody w usta i otrzymali wyroki po dwa lata. Brak pewności, że tak samo postąpi wspólnik, sprawia jednak, iż milczenie okazuje się rozwiązaniem zbyt ryzykownym.

A gdyby ci sami przestępcy znaleźli się w takiej sytuacji ponownie? Po pierwszym wyroku wiedzieliby już, czy kolega ma skłonności do zdrady, czy pozostaje lojalny. Może za drugim razem okazałby się mądrzejszy? A jeśli dziesięciokrotnie znaleźliby się w tej sytuacji i obaj zawsze zachowywaliby milczenie, ale za jedenastym razem któryś by sypnął? Czy jest szansa na to, że za dwunastym powróci do współpracy? A co, jeśli ci dwaj to nie aresztanci na komendzie policji, tylko dwa szczepy bakterii żyjące w symbiozie opartej wyłącznie na „zaufaniu”? Skąd bakterie miałyby mieć świadomość uczestnictwa w grze i na jakiej podstawie miałyby podejmować decyzję w sprawie wyboru strategii? Bakterie oczywiście nie wiedzą, że w cokolwiek grają, jednak to nie ma znaczenia, bo nie trzeba być świadomym toczącej się rozgrywki, żeby grać.

Fundament wszechświata

Jednym z najbardziej fascynujących sukcesów teorii gier jest fakt, że znajduje ona zastosowanie nie tylko w przypadku konkretnych ludzkich zachowań czy sposobu działania korporacji, lecz także w odniesieniu do społeczności pozaludzkich. Ba, okazuje się, że opisuje ona z zaskakującą dokładnością zachowania zarówno zwierząt, jak i organizmów jednokomórkowych. Tak, wszyscy w coś grają! Prosty dylemat więźnia może odzwierciedlać funkcjonowanie całych ekosystemów. Bakterie jednego gatunku albo pozostają lojalne, dokładnie wypełniając swoje zadania zapisane w symbiotycznym kontrakcie, albo tego nie robią, czerpiąc korzyści z wkładu partnerskiego gatunku, gdy same pozostają bierne. W takiej sytuacji punkt równowagi zostałby osiągnięty w przypadku lenistwa obu stron. Nie byłby on jednak dla nikogo korzystny. Dlatego szczepy bakterii z natury skłonne do współpracy przetrwały, a współpraca w przyrodzie jest całkiem powszechna.

Lojalność partnera może przynieść niezwykłe i zaskakujące efekty. Według teorii endosymbiozy komórki eukariotyczne (mające jądro komórkowe z chromosomami), które stanowią podstawowy budulec wszystkich złożonych organizmów żywych, w tym człowieka, powstały wskutek symbiozy między bakteriami tlenowymi i beztlenowymi, wchłoniętymi wcześniej przez te pierwsze. Wynikałoby z tego, że jeden z najważniejszych kroków ewolucyjnych w historii życia na Ziemi zawdzięczamy mezoproterozoicznym igrzyskom sprzed 1,3 mld lat.

Od dwojga dzieci grających w kółko i krzyżyk, przez gambity Magnusa Carl­sena, po strategiczne pojedynki korporacji i ślepe rozgrywki szczepów bakterii – zdaje się, że cały ożywiony świat uczestniczy w bezustannych igrzyskach, których stawką bywają satysfakcja, fortuna albo przetrwanie. Zaskakująca uniwersalność teorii gier może nasunąć pytanie, dlaczego ta na wskroś ludzka rozrywka stanowi fundament tak wielu procesów, które ani z rozrywką, ani z człowiekiem niewiele mają wspólnego. Może więc fakt, że wszystkie istoty grają, da się wywieść z najbardziej fundamentalnych praw biologii lub nawet głębszych jeszcze praw fizyki? A może naukowy paradygmat jest błędny i to nie prawa fizyki stanowią fundament funkcjonowania wszechświata?

„To jest czułe miejsce, pięta achillesowa Fizyki aktualnego Uniwersum. Mikroświat przedstawia obecnie główny plac budowlanych robót dla Graczy. […] Dokonują rewizji, uruchamiają prawa już zastyg­łe. Dlatego dochowują milczenia, które jest »ciszą strategiczną«. Nie informują nikogo z »postronnych« ani o tym, co robią, ani nawet o tym, że Gra się toczy. Wiedza o istnieniu Gry stawia przecież całą Fizykę w zupełnie nowym świetle”. To fragment przemówienia profesora Alfreda Testy, jednego z laureatów Nagrody Nobla, przedstawiający mechanizm funkcjonowania wszechświata. Dla współczes­nej nauki brzmi on obrazoburczo. Wydaje się, że zachłanność teorii gier, a może raczej zachłanność jej twórców, nie ma granic i nawet takie naukowe autorytety jak Testa nie wahają się przyznawać swojej dziedzinie monopolu na opis rzeczywistości – nie tylko tej ożywionej, lecz także martwej. Według nich fizyka to warstwa wtórna, nadbudowa na bardziej fundamentalnej teorii gier.

Gdy jednak dociekliwy czytelnik spróbuje sprawdzić, kiedy dokładnie wygłoszone zostało to przemówienie, i odszukać profesora Testę wśród noblistów, nie znajdzie o nim wzmianki. Bo autor tych naukowych herezji istnieje wyłącznie jako postać fikcyjna na kartach opowiadania Stanisława Lema Nowa Kosmogonia. Lem lubił grać w takie gry. Podobnie jak Magnus Carlsen. W 2023 r. niespodziewanie zrezygnował on z udziału w mistrzostwach świata, które wygrywał nieprzerwanie od roku 2013. Norweg miał ponownie zmierzyć się z Janem Niepomniaszczijem. Szkoda, bo zapowiadał się emocjonujący pojedynek. Ale tak jak można grać, nie mając świadomości, że bierze się udział w rozgrywce, można też świadomie z niej zrezygnować, nie wtajemniczając nikogo w powody swojej decyzji. I wydaje się, że to również jest element gry.