Przez wszystkie przypadki
i
Okładka z archiwum, nr 855/1961 r.
Doznania

Przez wszystkie przypadki

Historia z okładki
Ida Świerkocka
Czyta się 2 minuty

Wojciech Plewiński mówi, że po prostu chodzi w przeciwnym kierunku niż inni. Patrzy też jakoś inaczej.

Jeśli w życiu Wojciecha Plewińskiego są bóstwa, które należy czcić, to należą do nich fotografia i przypadek. Im obu „Przekrój” zawdzięcza jedną z najsubtelniejszych okładek w historii polskiej prasy.

„Idę akurat plażą na Helu. Nagle widzę jakiś czarny materiał fruwający w powietrzu. Podchodzę. Niezidentyfikowany obiekt spada i okazuje się psem. Czarnym pudlem – opowiada mi fotograf o tamtym spotkaniu sprzed 60 lat. – Siada przy swojej pani i nie zamierza już się ruszać. »Wolałby pan, żeby podskakiwał?« – pyta, widząc moją minę, jego towarzyszka. »Tak, poproszę«. Dziewczyna pokazuje mu więc ręką, co ma robić, a ten działa jak na komendę i przez kilkanaście minut skacze bez ustanku”.

Plewiński nie musi wyciągać aparatu, niemal zawsze jest on zawieszony na jego szyi. Każdy moment może być przecież najważniejszy. Chwyta je po mistrzowsku. Przechodzący mężczyzna w kapelusiku. Tadeusz Kantor na krześle, za którym w odrapanej wannie leży lalka. Albo on sam u fryzjera. Codzienność.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Tutaj – codzienność wakacyjna: morze, latający pudel i uśmiechnięta dziewczyna na plaży. Najważniejszy cel: uchwycić na zdjęciu osobę taką, jaka naprawdę jest, bez przesadnego pozowania. Ruch, światło i życie. Czysta esencja fotografii. Plewiński łapie ją jak mało kto.

Zdjęcie pojawia się na okładce 855. numeru „Przekroju” z 27 sierpnia 1961 r. W sam raz na pożegnanie lata. Trudno o czulszy dokument epoki. I zupełnie pozbawiony politycznych skojarzeń. Co tu się dzieje? Wszystko i nic. Zabawa, młodość i słońce w samym środku PRL-u. Prawdziwa mała stabilizacja, niemal niewielki bunt przeciwko reżimowi.

No i pies. Całkiem duży. To już na pewno musi podobać się redaktorowi naczelnemu Marianowi Eilemu. Jego ukochany pupil, Fafik, prawie terier irlandzki („Więcej intelektualista niż terier. Niestety” – mawiał dziennikarz), też zresztą kilka lat wcześniej był modelem Plewińskiego. Na okładce z 17 listopada 1957 r. Fafik jest dojrzały, ma już 12 lat i chyba nie wszystkie zęby. Nad zdjęciem informacja, że „Przekrój” to „jedyny na świecie tygodnik ilustrowany posiadający w składzie swej redakcji prawdziwego psa!”. Jego portret był jednym z najwcześniejszych redakcyjnych wyzwań pana Wojciecha. Egzamin zdaje, Fafikowi portret się podoba. Plewiński zostaje w „Przekroju”. Przygotuje dla niego w sumie ponad 500 okładek.

Okładka z archiwum, nr 658/1957 r.
Okładka z archiwum, nr 658/1958 r.

Fotografuje wszystko: od znanych – chciałoby się powiedzieć: z pierwszych stron gazet – kobiet (tyle że on uwiecznia je w czasach, gdy znane jeszcze nie są) przez muzyków jazzowych po wspomniane psy, a także krowy. Te ostatnie są ponoć najtrudniejszymi modelkami. Gdy nie robi zdjęć, siedzi w ciemni. „Do redakcji też dostałem się przez przypadek, dzięki projektantce Barbarze Hoff. Wszed­łem w biegu, z pośpiesznie zebranymi pracami, i zostałem na kilkadziesiąt lat” – opowiada. Do angażu dochodzi na fali odwilży, słowo „nowoczesność” odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Rozczarowanie przyjdzie dopiero później. Na razie wszyscy chcą być wolni i wyzwoleni, a nie ma lepszego sposobu niż „Przekrój” na przeniesienie do innego świata (to się akurat nigdy nie zmieni).

Uwielbia kadry w ruchu, w plenerze. Trudne technicznie dynamiczne ujęcia, takie jak to znad Bałtyku. „Trzeba po prostu patrzeć”. Dziś – w 2023 r. – zdjęcia traktuje tak samo. „Nie ma dnia, żebym czegoś nie sfotografował. Ciągle coś mnie zaskakuje. Robię zdjęcie z okna, z podróży, samochodu”. W kieszeni trzyma telefon z najnowocześniejszym obiektywem.

Pytam, co jest w fotografii najważniejsze. „Wszystko”. Z jednej strony zatem przypadek, z drugiej – wszystko. Dbałość o każdy detal.

Tamtego lata, gdy na helskiej plaży cyka migawka, „przypadkowa modelka” z wakacyjnej okładki jest jeszcze przed maturą. Uczęszcza do szkoły z internatem sióstr niepokalanek w Szymanowie. „Pamiętam, jak oglądałyśmy tamtą okładkę »Przekroju« w szatni, w tajemnicy przed zakonnicami. Siostry, delikatnie mówiąc, nie były nią zachwycone, ale obyło się bez afery” – opowiada mi jedna z jej koleżanek.

Zdjęcie w kostiumie kąpielowym i katolicka szkoła. Zresztą ta sama, do której kilka lat wcześniej chodziła Beata Tyszkiewicz. Dziś wielka gwiazda polskiego kina, kiedyś – nieznana jeszcze nikomu bohaterka sesji Plewińskiego. Wciąż mówi się, że to przez okładkę „Przekroju” (numer z 20 kwietnia 1958 r.) przyszła aktorka nie została dopuszczona do matury.

Okładka z archiwum, nr 680/1958 r.
Okładka z archiwum, nr 680/1958 r.

„Modelki, rzadziej modelów znajdowałem sobie sam – opowiada Plewiński. – Naprawdę wszystko w moim życiu zależało od przypadku. Na przykład teatr. Wcale nie lubiłem specjalnie do niego chodzić. Zdecydowanie wolałem kino. Traf jednak chciał, że ktoś zrezygnował z pracy i w ten sposób stałem się fotografem teatralnym”. Dziś ma w swoim dorobku zdjęcia z ponad 800 spektakli z całego kraju.

Okładka z archiwum, nr 667/1958 r.
Okładka z archiwum, nr 667/1958 r.

Kolejny zbieg okoliczności? Słynny cykl Italia 1957. Jesień, pierwsza podróż niespełna 30-letniego Plewińskiego za granicę. Razem z nim do Włoch jedzie autokarem kilkadziesiąt osób ze Związku Polskich Artystów Fotografików. „A w Wenecji zamiast słońca powódź, woda po kolana. Ale kto by się tym przejmował, wszyscy idą. Ja? Robię to samo, tylko w przeciwnym kierunku”. Tak powstaje jeden z najpiękniejszych, minimalistycznych reportaży w historii polskiej fotografii – zdjęcia z tamtego wyjazdu znalazły się w „Przekroju” z 19 stycznia 1958 r. (nie tylko w środku, lecz także, oczywiście, na okładce). Susząca się nad weneckim kanałem bielizna. Porzucony w deszczu skuter. Mężczyzna czytający gazetę. Włochy niczym ze starych filmów Viscontiego, czarno-białe, bez turystów. „To było zupełnie inne światło” – wspomina fotograf.

Światło. Być może trzecie z jego bóstw. Miękkie i naturalne.

Tak jak słońce tamtego dnia na helskiej plaży, które prześwietla sierść skaczącego psa i twarz jego opiekunki.

Okładka z archiwum, nr 855/1961 r.
Okładka z archiwum, nr 855/1961 r.

Czytaj również:

Cieszyn obojga narodów
i
Dzisiejszy most Przyjaźni przez wieki funkcjonował jako most Długi – a ponieważ przejście przez niego zajmuje mniej więcej minutę, to o nadanie tej nazwy podejrzewamy naszych południowych sąsiadów; zdjęcie: BlackMediaHouse/Adobe Stock Photo
Wiedza i niewiedza

Cieszyn obojga narodów

Beata Mońka, Marcin Mońka

Czas tutaj płynie powolutku, zakochani całują się na moście Przyjaźni, a turyści pytają miejscowych o najlepszy smażony ser albo o rotundę z dwudziestozłotówki. I już sama nazwa miasta sprawia, że człowiek się uśmiecha.

Na Starym Targu – niewielkim placu miejskim przy głównej ulicy cieszyńskiego śródmieścia – z niespecjalnie wysokiego cokołu spogląda na przechodniów Madonna z Dzieciątkiem. Rzeźba nie należy do spektakularnych, więc łatwo ją przeoczyć, tym bardziej że plac bywa zastawiony przez samochody. Nie ma co rozpaczać, jeśli przegapiło się tę atrakcję miasta, bo i tak stojąca na placu figura jest jedynie kopią. Żeby zobaczyć oryginał, trzeba – i warto – odwiedzić Muzeum Śląska Cieszyńskiego. Długo sądzono, że rzeźba ma XIX-wieczny rodowód. Jednak w 2000 r., gdy obiekt poddano pracom konserwatorskim, okazało się, że pod warstwami farby ukryło się wybitne dzieło gotyku, powstałe w praskim warsztacie Piotra Parlera – budowniczego, architekta i rzeźbiarza. Przez te wszystkie lata figurę Madonny z Dzieciątkiem wielokrotnie odmalowywano. W którymś momencie została pokryta złotem, obie postacie zyskały pozłacane korony. Aby dotrzeć do autentyku, zdjęto ponad 30 warstw polichromii. Cenny oryginał przeniesiono do muzeum, kopię zaś – w wersji malowanej ze złotymi elementami – można zobaczyć na Starym Targu.

Czytaj dalej