Media type: article

Jeśli cywilizacje kosmiczne rozwijają się według postępu geometrycznego, to wszechświat jest już nimi zapełniony. Mimo to wygląda na pusty – wcale nie przypadkiem.

– Nie wierzysz w sprawiedliwość we Wszechświecie?

– Sam nie wiem.

– Ale przecież jesteś członkiem organu odpowiedzialnego za egzekwowanie prawa.

– Powiedziałem, że nie wiem. Naprawdę mam mętlik w głowie.

– Wobec tego jesteś tu najtrzeźwiej myś­lącą osobą.

– A możesz mi opowiedzieć o sprawied­liwości we Wszechświecie?

– Dobra. Chodź ze mną.

Luo Ji ruszył wprost przed siebie, Shi Qiang poszedł tuż za nim. Przez długą chwilę kroczyli w milczeniu, a potem przeszli przez szosę.

– Gdzie idziemy? – zapytał Shi Qiang.

– Tam, gdzie najciemniej.

Przeszli w miejsce, gdzie wał zasłaniał światła osiedla. Macając w ciemnościach, Luo Ji i Shi Qiang usiedli na piasku.

– Zacznijmy – rozległ się głos Luo Ji.

– Przedstaw mi łatwą wersję. Nie zrozumiem niczego skomplikowanego.

– Każdy może to zrozumieć, Da Shi. Prawda jest prosta. To coś takiego, że kiedy to usłyszysz, zdziwisz się, że sam na to nie wpadłeś. Wiesz, co to są aksjomaty matematyczne?

– W szkole średniej miałem geometrię. „Między dwoma punktami można przeciągnąć tylko jedną linię prostą”. Tego rodzaju rzeczy.

– Tak. Teraz określimy dwa aksjomaty cywilizacji kosmicznej. Pierwszy – podstawową potrzebą cywilizacji jest przetrwanie. Drugi – cywilizacja stale się rozwija i rozszerza, ale ilość materii we Wszechświecie pozostaje stała.

– No i?

– To wszystko.

– I co możesz wysnuć z tych rzeczy?

– Tak samo jak ty możesz na podstawie pocisku albo kropli krwi odtworzyć cały nabój, socjologia kosmiczna może, wyszedłszy z tych dwóch aksjomatów, przedstawić kompletny obraz cywilizacji galaktycznej i kosmicznej. Tak wygląda nauka, Da Shi. Kamień węgielny każdej dyscypliny jest całkiem prosty.

– No to zobaczmy, co z tego wysnujesz.

– Najpierw porozmawiajmy o bitwie ciemności. Uwierzyłbyś mi, gdybym powiedział, że Statek Ziemia był mikro­kosmosem kosmicznej cywilizacji?

– Nie. Na Statku Ziemia brakowało takich zasobów jak części zamienne i paliwo, a we Wszechświecie ich nie brakuje. Jest zbyt duży.

– Mylisz się. Wszechświat jest wielki, ale życie jest większe! Takie jest znaczenie drugiego aksjomatu. Ilość materii we Wszechświecie pozostaje stała, ale życie rozwija się w postępie geometrycznym. Postęp geometryczny to diabeł matematyki. Jeśli w oceanie żyje mikroskopijna bakteria, która dzieli się co pół godziny, jej bakterie potomne w ciągu kilku dni zapełnią cały ocean, pod warunkiem że znajdą dość pożywienia. Nie wyciągaj z zachowania ludzi i Trisolarian fałszywych wniosków. Te dwie cywilizacje są małe i obie są jeszcze w okresie niemowlęcym. Gdy cywilizacja przekroczy pewien próg rozwoju, jej ekspansja we Wszechświecie staje się przerażająca. Weźmy na przykład obecną prędkość statków kosmicznych zbudowanych przez ludzi. Za milion lat ludzka cywilizacja mogłaby rozprzestrzenić się na całą Galaktykę. A w skali Wszechświata milion lat to krótki czas.

– Mówisz, że w długookresowej perspektywie cały Wszechświat może mieć taką… jak się to nazywa… „martwą rękę”?

– Nie ma potrzeby przyjmować perspektywy długookresowej. W tej chwili cały Wszechświat dostał tę martwą rękę. Jak powiedział Hines, cywilizacja mogła powstać we Wszechświecie miliardy lat temu. Możliwe, że cały Wszechświat jest już zapchany. Kto wie, ile pustej przestrzeni zostało jeszcze w Drodze Mlecznej albo we Wszechświecie, ile zostało zasobów naturalnych?

– Ale tak nie jest, prawda? Wszechświat wygląda na pusty. Nie dostrzegliśmy innych form obcego życia oprócz Trisolarian, prawda?

– Właśnie o tym teraz porozmawiamy. Daj mi papierosa. – Luo Ji przez chwilę szukał po omacku ręki Shi Qianga. Gdy się znowu odezwał, Shi Qiang zorientował się, że odsunął się od niego na trzy czy cztery metry. – Musimy zwiększyć odległość, żeby bardziej przypominało to przestrzeń kosmiczną.

Potem zapalił papierosa, przekręcając filtr. Shi też zapalił. W ciemnościach pojawiły się w opozycji do siebie dwie małe czerwone planety.

– Dobrze. Dla zilustrowania tego zagadnienia musimy teraz przyjąć najbardziej podstawowe elementy cywilizacji kosmicznej. Te dwa ogniki przedstawiają dwie cywilizowane planety. Wszechświat składa się tylko z nich, nie ma w nim nic więcej. Usuńmy całe otoczenie. Czujesz to?

– Tak. W takim ciemnym miejscu łatwo się tak poczuć.

– Powiedzmy, że cywilizacja na jednym z tych światów jest twoja, a na drugim moja. Dzieli je duża odległość, na przykład sto lat świetlnych. Możesz odkryć moje istnienie, ale nie znasz żadnych szczegółów. Ja jednak nie mam pojęcia o twoim istnieniu.

– Dobrze.

– Teraz musimy zdefiniować dwa pojęcia: dobrą i złą wolę. W sensie naukowym nie są to pojęcia zbyt ścisłe, więc musimy ograniczyć ich zakres znaczeniowy. Dobra wola oznacza niepodejmowanie żadnych kroków w celu napaści na drugą cywilizację i zniszczenia jej. Zła wola jest tego przeciwieństwem.

– To niska poprzeczka dla dobrej woli.

– Następnie rozpatrzmy, jaką możesz przyjąć wobec mnie postawę. Cały czas musisz pamiętać o aksjomatach cywilizacji kosmicznej oraz o odległości między nami i o otoczeniu.

– Wybrałbym kontakt z tobą.

– Gdybyś to zrobił, powinieneś być świadom ceny, jaką za to zapłacisz – ujawnisz mi swoje istnienie.

– Tak. We Wszechświecie to nie jest błahostka.

– Można to zrobić w różnym stopniu. Z najsilniejszą formą ujawnienia się mamy do czynienia wtedy, kiedy dowiaduję się o twoich dokładnych współrzędnych międzygwiezdnych. Ze słabszą, gdy wiem tylko, w jakiej stronie się znajdujesz, a z najsłabszą, gdy dowiaduję się tylko o tym, że istniejesz. Ale nawet ta najsłabsza umożliwia mi podjęcie poszukiwań ciebie, bo skoro odkryłeś moje istnienie, wiem, że ja też będę mógł cię znaleźć. Z punktu widzenia rozwoju technologicznego to tylko kwestia czasu.

– Ale mimo to mógłbym zaryzykować i porozmawiać z tobą. Jeśli masz złą wolę, to mam pecha. Ale jeśli masz dobrą wolę, moglibyśmy dalej rozmawiać i w końcu połączyć się w jedną cywilizację.

– Dobrze, Da Shi. I tak doszliśmy do sedna. Wróćmy do aksjomatów cywilizacji kosmicznej. Nawet jeśli mam dobrą wolę, to czy jestem w stanie określić na początku komunikacji między nami, czy ty też ją masz?

– Oczywiście, że nie. Naruszałoby to pierwszy aksjomat.

– A więc co powinienem zrobić po otrzymaniu wiadomości od ciebie?

– Naturalnie określić, czy mam dobrą wolę, czy złą. Jeśli złą, zniszczysz mnie. Jeśli dobrą, możemy kontynuować rozmowę.

Żarzący się punkt po stronie Luo Ji podniósł się i zaczął się przesuwać tam i z powrotem. Najwyraźniej Luo wstał i się przechadzał.

– Tak można zrobić na Ziemi, ale nie we Wszechświecie. A zatem wprowadźmy nowe, ważne pojęcie: ciąg podejrzeń.

– Dziwny termin.

– Ten termin to wszystko, co miałem na początku. Nie wyjaśniono mi jego znaczenia. Ale później wydedukowałem je z samych tych słów.

– Kto ci tego nie wyjaśnił?

– Później ci powiem. Idźmy dalej. Jeśli przypuszczasz, że mam dobrą wolę, to nie jest to jeszcze powód, żebyś czuł się bezpieczny, ponieważ zgodnie z pierwszym aksjomatem pokojowo nastawiona cywilizacja nie jest w stanie przewidzieć, czy inna ma takie same zamiary. Nie wiesz, czy przypisuję ci dobrą, czy złą wolę. Zresztą nawet jeśli wiesz, że uważam, że masz dobrą wolę, i ja też wiem, że uważasz, że uważasz, że mam dobrą wolę, nie wiem, co myślisz, że ja myślę o tym, że myślisz o mnie. Zawiłe to, prawda? A to dopiero trzeci poziom, bo można tak w nieskończoność.

– Chwytam, o co ci chodzi.

– To jest właśnie ciąg podejrzeń. Nie spotkasz się z czymś takim na Ziemi. Fakt, że wszyscy ludzie należą do tego samego gatunku, podobieństwa kulturowe, wzajemnie połączone ekosystemy i bliska odległość sprawiają, że ciąg podejrzeń wzniesie się na pierwszy czy drugi poziom, a potem dzięki komunikacji wszystko się wyjaśni. Ale w przestrzeni kosmicznej ten ciąg może być bardzo długi. Zanim zdąży się wszystko wyjaśnić, dojdzie do czegoś takiego jak bitwa ciemności.

Shi Qiang zaciągnął się papierosem i na chwilę z mroku wyłoniła się jego zamyś­lona twarz.

– Wygląda na to, że z tej bitwy możemy się wiele nauczyć.

– Masz rację. Pięć jednostek Statku Ziemia stworzyło namiastkę cywilizacji kos­micznej, namiastkę, nie taką prawdziwą cywilizację, bo obejmowała tylko jeden gatunek, ludzi, którzy byli blisko siebie. Ale i tak, gdy dostały martwą rękę, pojawił się ciąg podejrzeń. W rzeczywistej cywilizacji kosmicznej różnice biologiczne między różnymi grupami mogą być tak duże jak między królestwami, a kulturowe jeszcze większe, w stopniu przekraczającym naszą wyobraźnię. Dodaj do tego ogromne odległości między nimi i masz ciąg podejrzeń, który jest praktycznie nie do usunięcia.

– To znaczy, że wynik jest taki sam bez względu na to, czy nasza cywilizacja ma dobre czy złe zamiary?

– Zgadza się. To najważniejszy aspekt ciągu podejrzeń. Nie ma to związku z moralnością ani strukturą społeczną cywilizacji. Wystarczy pomyśleć o wszystkich cywilizacjach jako o punktach na końcu tego ciągu. Kiedy cywilizacje znajdą się w sieci utworzonej przez ciąg podejrzeń, wszystkie stają się identyczne, bez względu na to, czy same w sobie są dobroduszne, czy złośliwe.

– Ale jeśli jesteś dużo słabszy ode mnie, nie stanowisz dla mnie zagrożenia, więc zawsze mogę się z tobą skomunikować, prawda?

– To też nic nie da. W tym miejscu musimy wprowadzić drugie ważne pojęcie: gwałtowny rozwój technologii. Tego też mi nie wyjaśniono w pełni, ale łatwiej to było rozgryźć niż ciąg podejrzeń. Ludzka cywilizacja ma pięć tysięcy, a życie na Ziemi może kilka miliardów lat, ale współczesna technologia rozwinęła się w ciągu trzech stuleci. W skali Wszechświata to prawdziwa eksplozja! Potencjał do skoków technologicznych jest materiałem wybuchowym ukrytym w każdej cywilizacji i jeśli jakiś czynnik wewnętrzny lub zewnętrzny podpali lont, następuje eksplozja. Na Ziemi zajęło to trzysta lat, ale nie ma powodu, by uważać, że nasza cywilizacja rozwija się najszybciej ze wszystkich cywilizacji kosmicznych. Może są takie, gdzie do eksplozji technologii doszło szybciej. Jestem od ciebie słabszy, ale gdy dostanę od ciebie wiadomość i dowiem się o twoim istnieniu, powstanie między nami łańcuch podejrzeń. Jeśli w jakimś momencie przeżyję eksplozję technologiczną, dzięki której wysforuję się daleko przed ciebie, stanę się od ciebie silniejszy. W skali Wszechświata kilkaset lat to tyle, co pstryknięcie palcami. I może być tak, że iskrą, która doprowadziła do gwałtownego rozwoju, była moja wiedza o tym, że istniejesz, i informacja, którą otrzymałem od ciebie. Oznacza to, że nawet jeśli jestem świeżo narodzoną albo dopiero raczkującą cywilizacją, jestem dla ciebie dużym zagrożeniem.

Shi Qiang patrzył przez kilka sekund na żarzący się w ciemności koniuszek papierosa Luo Ji i zastanawiał się, a potem spojrzał na swój papieros.

– A więc muszę milczeć.

– Myślisz, że to coś da?

Obaj się zaciągnęli. Żarzące się punkty pojaśniały i ich pogrążone w zadumie twarze wyłoniły się z mroku jak bogowie tego prostego Wszechświata.

– Nie – odparł w końcu Shi Qiang. – Jeśli jesteś ode mnie silniejszy, to skoro mnie udało się znaleźć ciebie, pewnego dnia tobie uda się znaleźć mnie. I wtedy powstanie między nami ciąg podejrzeń. Jeśli jesteś słabszy, w każdej chwili może dojść u ciebie do gwałtownego rozwoju technologii, i tu wracamy do pierwszego przypadku. Podsumowując: zarówno dopuszczenie do tego, byś dowiedział się o moim istnieniu, jak i dopuszczenie do tego, byś dalej istniał, jest dla mnie niebezpieczne i jest pogwałceniem pierwszego aksjomatu.

– Da Shi, masz naprawdę bystry umysł.

– Na razie mój mózg dotrzymuje ci kroku, ale dopiero zaczęliśmy.

Luo Ji długo milczał. Jego twarz wyłoniła się w blasku papierosa dwa czy trzy razy z ciemności, zanim powiedział:

– To nie jest początek, Da Shi. Nasze rozumowanie doprowadziło nas w końcu do pewnego wniosku.

– Do jakiego wniosku? Do niczego nie doszliśmy! Gdzie jest ten obraz cywilizacji kosmicznej, który obiecałeś mi pokazać?

– Jeśli ani komunikacja, ani milczenie nic nie da, gdy już dowiedziałeś się o moim istnieniu, to pozostaje tylko jedna możliwość.

W długiej ciszy, która potem nastąpiła, oba ogniki zgasły. Nie było najlżejszego powiewu wiatru i ponura cisza zgęstniała jak asfalt, łącząc niebo i pustynię w jedną mroczną całość. W końcu Shi Qiang wypowiedział jedno słowo:

– Kur..!

– Rozszerz tę możliwość na miliardy miliardów gwiazd i setki milionów cywilizacji, a będziesz miał swój obraz – rzekł Luo Ji, kiwając w ciemności głową.

– To… to naprawdę ponury obraz.

– Prawdziwy Wszechświat jest właś­nie taki. Mroczny. – Luo machnął ręką. Miał wrażenie, jakby dotknął aksamitu. – Wszechświat to ciemny las. Każda cywilizacja to uzbrojony łowca, który skrada się jak duch między drzewami, delikatnie odgarnia blokujące drogę gałęzie, stara się cicho wytropić zwierzynę. Nawet oddycha cicho. Musi być ostrożny, bo w lesie są inni myśliwi, którzy skradają się tak samo jak on. Jeśli znajdzie jakąś żywą istotę – myśliwego, anioła czy demona, delikatne dziecko albo idącego chwiejnym krokiem starca, wróżkę czy półboga – może zrobić tylko jedno: strzelić i usunąć ją. W tym lesie inni ludzie są piekłem. Zagrożeniem dla każdej żywej istoty, która zostanie szybko unicestwiona, jeśli ujawni swe istnienie. Oto obraz cywilizacji kosmicznej. Wyjaśnienie paradoksu Fermiego.


Fragment powieści Liu Cixina Ciemny las, wyd. Rebis, Poznań 2017. Lead oraz wykropkowanie wulgaryzmu pochodzi od redakcji „Przekroju”.

Tadeusz Kościuszko – bohaterski, pomysłowy, niezwykle prawy, dzielnie walczył w obronie słabszych, upominając się o równość dla uciśnionych i zniewolonych. Swoją biografią mógłby obdzielić kilkanaście osób. A może właśnie tak było?

4 lipca 1776 r. ojcowie założyciele podpisali Deklarację niepodległości Stanów Zjednoczonych. Powstawało nowe państwo, które o swoją wolność musiało jeszcze stoczyć bój z Brytyjczykami. Wszyscy, przynajmniej pobieżnie, znamy historię, symbole i bohaterów tej walki: Saratoga, West Point, Jerzy Waszyngton, król Jerzy III… No i wspaniały musical Hamilton Lina-Manuela Mirandy z 2015 r. O wolność walczyli też dwaj Polacy, już nie tak bardzo znani w Stanach Zjednoczonych: twórca amerykańskiej kawalerii Kazimierz Pułaski oraz Tadeusz Kościuszko – inżynier, którego umocnienia, fortyfikacje, zapory, a także umiejętności przywódcze odegrały ważną rolę w zwycięstwach Armii Kontynentalnej.

Kościuszkę niezmiernie cenił głównodowodzący armii Jerzy Waszyngton. Pisał o nim często w listach do swoich podwładnych, dopytując o niego i przerzucając go na kolejne miejsca walk. Niezwykle intrygujący jest fakt, że w listach Waszyngtona znajdujemy aż 11 różnych wersji zapisu nazwiska Kościuszki. Do niedawna sądzono, że miały na to wpływ skomplikowana polska wymowa i pisownia, z którymi borykają się nie tylko Amerykanie. Ostatnie badania ujawniły jednak szokującą prawdę: 11 wersji nazwiska istniało dlatego, że żyło wtedy i brało udział w wojnie aż 11 Kościuszków! A raczej 11 Polaków o nazwiskach niezwykle do siebie podobnych. Sprawę zbadał zespół niezależnych historyków i oto, co udało się im ustalić na temat biografii i losów osób występujących w listach Waszyngtona.

1. Tadeusz Kostuszko

Ten Polak nigdy nie dotarł do Filadelfii. Statek, którym wyruszył z Europy, w sierpniu 1776 r. rozbił się u wybrzeży Martyniki. Kostuszko, trzymając się masztu, cudem dopłynął do tej karaibskiej wyspy. Był wątłego zdrowia, a długi dryf kosztował go mnóstwo sił. Nic dziwnego, że musiał po tym wszystkim solidnie odpocząć. Na plaży znaleźli go mieszkańcy wyspy, którzy zabrali rozbitka do swojego domu, gdzie zapadł w głęboki regenerujący sen. Kiedy się obudził, zapytał dziwnie postarzałych gospodarzy, jak długo spał. Kilka godzin? A może kilkanaście? „Sześćdziesiąt lat” – odpowiedzieli.

Okazało się, że jest rok 1836. W Ameryce było już po wszystkim – Kostuszko nie musiał więc pomagać w jakiejkolwiek wojnie. Obudził się jednak z niewystyg­łym rewolucyjnym zapałem i chciał go jakoś spożytkować. Nie musiał daleko szukać. Przecież Martynika była francuską kolonią! Natchnął wolnościowym duchem rdzennych mieszkańców wyspy, ufortyfikował ją i objął dowodzenie nad armią wyzwoleńczą. Po kilku miesiącach walk z Francuzami wyspa była wolna!

Mieszkańcy proponowali mu start w wyborach na urząd prezydenta Demokratycznej Republiki Martyniki, ale Kostuszko odmówił. Dzięki zdolnościom inżynieryjnym zbudował statek, na którym wyruszył walczyć o niepodległość innych wysp na Morzu Karaibskim. Niestety statek znów rozbił się u wybrzeży Martyniki. Trzymając się masztu, Kostuszko cudem dopłynął na wyspę. Żeby odpocząć, śpi na niej do dziś.

2. Tobiasz Kaczuszko

Kaczuszko dopłynął do Filadelfii, co było najmniejszym z jego sukcesów. Zasługi wojskowe Kaczuszki są nie do przecenienia; był on jednak zbyt skromny, aby historia właściwie doceniła jego walkę o prawa i wolność wszystkich ludzi. A przecież to właśnie Kaczuszko namówił Waszyngtona i Jeffersona do uwolnienia niewolników, delikatnie sugerując, że korzystanie z pracy kilkuset z nich niezbyt współgra z ideami Deklaracji niepodległości. „Ojej, nie pomyślałem o tym!” – miał zakrzyknąć Waszyngton po rozmowie z Kaczuszką. „Dziękuję, przyjacielu, otworzyłeś mi oczy!” – to z kolei reakcja Jeffersona. „Nie dziękujcie mi, dziękujcie logice” – odpowiedział im Kaczuszko ze skromnym, łagodnym uśmiechem.

Machina historii ruszyła zatem dzięki Kaczuszce szybciej. Już pod koniec XVIII w. całkowicie zniesiono w USA niewolnictwo, co okazało się potężnym impulsem dla reszty świata. Wkrótce rozpadły się imperia kolonialne, co Kaczuszko kwitował delikatnym uśmiechem, nie przyjmując za to wszystko żadnych podziękowań ani odznaczeń. W 1861 r. odbył się wielki mecz futbolu amerykańskiego między ligą południową a północną, który przeszedł do historii jako wojna Północ–Południe. Ofiarą tego starcia był jeden z graczy Północy, który skręcił nogę w kostce.

3. Thaddée Cosciousceau

Z powodu dość dziwnego nazwiska, jak również faktu, że walkę Amerykanów wspierało coraz większe grono Francuzów (w tym inżynierów), Waszyngton myślał, że przynajmniej jeden z Kościuszków, do których pisał, pochodził z tego kraju. W tym przypadku miał rację: akurat Cosciousceau był częściowo Polakiem, a częściowo Francuzem; jego pełne imię i nazwisko to Jean-Jacques Aimery Cos­ciou-Lavesceau. Na co dzień używał dość praktycznego skrótu – Cosciousceau.

Inżynierowie francuscy często mieli zatargi z amerykańskimi wojskowymi. Snuli swoje wzięte z poprzedniej epoki wizje fortyfikowania wzgórz i zarządzania ludźmi. Nic dziwnego, że butny Cosciousceau szybko skłócił się nie tylko z generałami Armii Kontynentalnej, lecz także z Koś­ciuszką (jego jeszcze poznamy), który chciał fortyfikować West Point zupełnie inaczej. W tym sporze na szczęście wygrał Kościuszko (i Stany Zjednoczone). Cosciou­sceau jak niepyszny wrócił do rodowej posiadłości w Burgundii, gdzie dożył swoich dni, uprawiając wino metodami tradycyjnymi. Nie szło mu najlepiej, dlatego dziś nikt już nie pamięta smaku Cosciousceau Sauvignon.

4. Tadeu Ceaușescu

Miał korzenie polsko-rumuńskie. O jego losach praktycznie nic nie wiadomo.

5. Tadexander Koszyngton

Losy Koszyngtona są powszechnie znane, gdyż ze wszystkich naszych bohaterów najmocniej przeniknął do światowej popkultury. Przypływa on do Ameryki z Karaibów. Tu poznaje Aarona Burra, markiza de La Fayette oraz innych rewolucjonistów; wspólnie śpiewają przebojowe piosenki. Wkrótce Koszyngton zostaje asystentem Waszyngtona. W 1780 r. gości na balu zorganizowanym przez Philipa Schuylera, gdzie poznaje jego córkę Elizę, z którą niebawem bierze ślub i śpiewa przebojowe piosenki, w tym jedną (pod koniec) bardzo smutną. W tym czasie Koszyngton przeżywa jeszcze rozmaite perypetie, śpiewa dużo piosenek i tańczy, wykonując układy choreograficzne.

Koszyngtona gra Lin-Manuel Miranda, który całość pisze i reżyseruje, wystawia na Broadwayu, po czym zgarnia 11 nagród Tony. Pozew sądowy składają potomkowie Alexandra Hamiltona, którzy upierają się, że musical opowiada o losach ich krewnego, a nie żadnego Koszyngtona. Jednak nie mają szans – Koszyngton grany jest już z sukcesami na całym świecie. Rodzina Hamiltona w ramach ugody dostaje bilety na miejsca w pierwszym rzędzie.

6. Kos

Do tego Polaka Waszyngton lubił pisać najbardziej. Jedna sylaba! Jakaż ulga, jak łatwo było zapisać to nazwisko! Krótkie, mocne, a przy tym syczące, groźne dla przeciwników.

I faktycznie – Kos był prawdziwym postrachem Brytyjczyków. Wsławił się zwłaszcza pod Saratogą, gdzie spadał na przeciwnika z dziką furią. Jak napisał w dzienniku jeden z żołnierzy brytyjskich, Jim Bird: „Wielu tam było tęgich wojaków, ale spośród nich najbardziejśmy się obawiali niejakiego Kosa. Kiedyśmy siedzieli przy ognisku, grzejąc rumem ciała i dusze, i słyszeli furkot, gulgot i klekotanie dzioba, tośmy wiedzieli, że wielu z nas ranka nie dożyje. I tak było. Straszliwy to był widok o świcie, towarzysze broni na ziemi, na śmierć podziobani”.

Warto tu dodać, że Kos był ptakiem z gatunku kos zwyczajny, w Ameryce znanym jako common blackbird (łac. Turdus merula). Ten osobnik wyróżniał się wyjątkową siłą – wyruszył z Polski i przebył ocean, odpoczywając zaledwie przez chwilę na Wyspach Kanaryjskich i po drodze żywiąc się rybami (był to dla niego trening krwiożerczego spadania na wroga).

Kos bardzo przydawał się też w umacnianiu wszelkich fortyfikacji, choćby w West Point. Przenoszonymi w dziobie patykami i słomą zatykał dziury w konstrukcjach. Tworzył też doskonałe gniazda strzeleckie, z których snajperzy Armii Kontynentalnej skutecznie razili Brytyjczyków. Koledzy z jednostki bardzo go lubili. Przy wieczornych ogniskach nie dawał się długo prosić i umilał im czas swoim śpiewem. W repertuarze miał nie tylko polskie pieśni narodowe. Za kilka robaków śpiewał także piosenki irlandzkie, włoskie, a nawet bluesa.

Po wojnie Kongres docenił zasługi Kosa, mianując go generałem brygady. „Służyć pod nim to zaszczyt” – pisał w dzienniku Jim Malone, kiedy akurat Kos zataczał nad nim kręgi. W ostatnich latach życia bohater wycofał się ze służby i życia publicznego. Mówiono, że z głębi lasu rozbrzmiewa niekiedy piękna tęskna pieśń o bitwach, odwadze i wolności. A potem śpiew ucichł. Pomnik Kosa stoi dziś przed Białym Domem. Dla upamiętnienia bohatera 4 lipca wdzięczni Amerykanie ozdabiają go słomą, papą i patykami oraz składają pod nim chrząszcze i larwy.

7. Timothy Kosciousko

Waszyngton lubił go niesłychanie. Pierwszy prezydent USA miał w Mount Vernon największą destylarnię whiskey w całym kraju i z Kosciouską połączyła go miłość do tego złotego trunku. Po wygranej wojnie często oglądali razem zachód słońca, siedząc na ganku domu Waszyngtona ze szklaneczkami w dłoniach. W rozkoszach takich spokojnych wieczorów Kosciousce przeszkadzała tylko świadomość, że jego przyjaciel ma wciąż 400 niewolników. Był więc niezmiernie wdzięczny swojemu rodakowi Kaczuszce (patrz wyżej) za to, że w końcu namówił prezydenta do ich wyzwolenia. Pewnego wieczoru siedzieli na ganku razem – Waszyngton, Kaczuszko i Kosciousko – sącząc whiskey i patrząc, jak zachodzą słońce oraz stary, niesprawiedliwy świat.

8. Teofil Koshiosko

O rzekomo „jedynym” Kościuszce wiadomo, że był wielkim miłośnikiem kawy – niektórzy nazywali to wręcz uzależnieniem. Tymczasem owym kawoszem był Koshiosko. I faktycznie, dla czarnego naparu mógł zrobić dosłownie wszystko. W 1778 r. jego zatroskani przyjaciele zorganizowali interwencję, która miała mu pomóc wyjść z nałogu; nic ona jednak nie dała. Po dwóch odwykach Koshiosko niezmiennie wracał do ziaren, młynków, filiżanek i spodeczków.

Skończył smutno: jego ciało odnaleziono w małym obskurnym domku pod Nowym Jorkiem. Wszędzie walały się worki z kawą i fiszki z adresami kawiarni oraz dostawców ziaren. Sekcja zwłok wykazała, że tuż przed śmiercią Koshiosko wypił – ni mniej, ni więcej – 234 filiżanki mocnej małej czarnej.

9. Ted K.

Oszust, który podawał się za Kościuszkę, bo miał podobne imię. Rzekomy „Koś­ciuszko” naciągał ludzi na pieniądze, wcis­kając im weksle bez pokrycia i po prostu okradając z oszczędności. Zdemaskowany czmychnął na daleki Zachód, gdzie wciąż próbował wyłudzać od naiwnych drobne kwoty, tym razem podając się za Napoleo­na Bonaparte.

10. Tymoteusz Kość-Uszko

Po wygraniu wojny przez USA wrócił do Polski opromieniony sławą i chwałą. Zastał kraj rozrywany przez sąsiednie mocarstwa: Prusy, Rosję i Austrię. Jednak dzięki swojej wyjątkowej charyzmie w 1794 r. stanął na czele powstania, które zakończyło się niebywałym sukcesem. Wolna i silna Polska mogła w tym momencie podbić sąsiadów i stać się największym mocarstwem w regionie, z Kość-Uszkiem jako imperatorem. Ten jednak nie chciał takich cyrków: osiadł w swoim majątku i u boku żony cieszył się szczęściem oraz dostatnią, tolerancyjną i wolną Polską. Pod koniec długiego życia odwiedził USA; podczas pieszej wycieczki w Kanionie Kolorado stracił równowagę i runął w przepaść. Niestety zginął na miejscu.

11. Taddeo Cosciusconi

Przystojny i przebojowy Cosciusconi, Włoch o polskich korzeniach, przybył do Ameryki, doskonale wiedząc, czego chce. Jego celem było stworzenie wielkiego koncernu medialnego. Zaczął skromnie: od własnoręcznego tworzenia gazetek z dowcipami, które rozdawał na ulicach Filadelfii. Historyjki nie były zbyt śmieszne, gdyż Cosciusconi kompletnie nie znał wówczas języka angielskiego i kierował się intuicją. Mimo to po kilku miesiącach było go już stać na buty, w których pomaszerował do stolicy show-biznesu – Nowego Jorku. Tu działał przez następne kilka miesięcy, pisząc nowe dowcipy w nieznanym sobie języku, i wkrótce zmarł.

Jego syn postanowił kontynuować dzieło wielkiego ojca. Miał nad nim sporą przewagę: znał język angielski. Dzięki temu w krótkim czasie stał się milionerem i największym magnatem prasowym w kraju. W kolejnych dziesięcioleciach rodzina Cosciusconich powiększała swoje wpływy. Radio i telewizja okazały się w ich rękach nie tylko nośnikami rozrywki, lecz także narzędziami politycznymi. Każdy kolejny Cosciusconi nie zapominał przy tym o założycielu dynastii oraz jego ideałach. Przecież dowcipy, które tworzył, wyśmiewały brytyjski imperializm, absolutyzm i niechęć do demokracji. Dlatego wszyscy w tym rodzie byli idealistami i służyli obywatelom.

I w końcu jeden z nich – demokrata, piewca wolności i sprawiedliwości społecznej – Taddeo Cosciusconi został prezydentem USA. Wyruszył w swoją pierwszą podróż do Europy. No i tu doszło do skandalu. Podczas wizyty w Rzymie włoski premier, magnat prasowy i prawicowy populista Silvio Berlusconi rzucił się na Cosciusconiego z pięściami. Walka Cosciusconi vs Berlusconi zakończyła się lewym sierpowym w wykonaniu amerykańskiego prezydenta, który powalił włoskiego premiera na deski, nokautem w siódmej rundzie i triumfem ideałów demokratycznych.

+ Kościuszko bonusowy:

12. Tadeusz Kościuszko

Był jeszcze jeden Kościuszko – Tadeusz Kościuszko, który po wygraniu wojny o niepodległość również wrócił do Polski. W 1794 r. stanął na czele powstania, chcąc walczyć nie tylko o wolność szlachty, lecz także całego społeczeństwa: chłopów, kobiet, Żydów. Powstanie zostało brutalnie stłumione przez Rosję i Prusy, a Polska zniknęła z mapy Europy aż do 1918 r. Kościuszko zmarł w Szwajcarii, samotny. Przed śmiercią rozdawał drobne wykorzystującym go żebrakom. Wszystkie zarobione w Ameryce pieniądze przeznaczył w testamencie na wyzwolenie i edukację niewolników.

Czy zdobywanie wiedzy może być łatwe i przyjemne? Czy są do pomyślenia szkoła bez stresu i nauczanie bez wysiłku? To nie takie proste. Ludzki mózg lubi trud, nawet jeśli bardzo się przed nim broni.

Nastolatek wraca ze szkoły po południu, pochłania obiad, po czym siada do lekcji. Lampka na biurku świeci do późna, długopis skrobie o papier: trwa rozwiązywanie równań, wypisywanie dat, uzupełnianie luk, kucie słówek i powtarzanie materiału. Taki obraz szkoły mamy głęboko wdrukowany. Nazywamy ją z przekąsem „pruską szkołą”, bo to Prusy w 1819 r. pierwsze w Europie (co prawda po wcześniejszych regionalnych próbach) wprowadziły powszechny obowiązek nauki. Przymus – mówimy dzisiaj z odrazą i coraz rzadziej chcemy w tym widzieć przywilej.

Egzaminy, testy, rekrutacje, matura i studia – w szkolnej kulturze każdy z tych etapów jest uznawany za niezwykle istotny. Tym samym uczeń zostaje zobligowany do nieustannych przygotowań, czyli do wysiłku. Przeciętnie trwa to 12 lat. Utarło się też, że szkoła przekazuje wiedzę, którą należy utrwalić w domu. Po lekcjach trzeba „nadgonić” niezrealizowany materiał, bo bardzo poważnie traktowany jest kolejny tradycyjny obowiązek – sprawdzanie postępów. Rodzice z jednej strony wymagają od swoich pociech dobrych wyników i pilności, z drugiej zaś pragną zapewnić im szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo. Coraz większą popularnością cieszą się wolnościowe poglądy: znieść przymus szkolny, zakazać prac domowych. Chętnie również powtarzamy, że szkoła to nie praca, a uczniowie harują nierzadko ciężej niż przeciętnie robotnicy, bo po kilku – najczęściej sześciu czy siedmiu – godzinach spędzonych w ławkach wypełniają jeszcze ćwiczenia, rozwiązują słupki czy biorą korepetycje.

Zostawmy jednak na chwilę instytucję szkoły z jej nagromadzonymi od wieków wadami i zastanówmy się, czy rzeczywiście powinniśmy tak ochoczo dążyć do uwolnienia dzieci od znoju związanego ze zdobywaniem wiedzy. Czy bezwysiłkowa edukacja jest w ogóle możliwa?

Stworzeni do nauki

„Dobór naturalny naszego gatunku postawił na kompetencje przyswajania, przechowywania i wymiany informacji. Ludzki mózg jest wręcz stworzony do nauki” – wyjaśnia Marek Kaczmarzyk, profesor Uniwersytetu Śląskiego. Jako biolog i autor wielu publikacji z zakresu neurodydaktyki tłumaczy sprawę z perspektywy ewolucjonisty: „Uczenie się możemy uznać za fundament przystosowania człowieka na drodze ewolucji. To ono dało nam przewagę nad innymi gatunkami, pozwoliło przetrwać i przystosować się do zmiennych, coraz to nowych warunków”.

Proces zapamiętywania to nic innego jak wytwarzanie nowych połączeń nerwowych w mózgu. A skoro tak, to czy uczenie się z zasady nie wymaga pracy? „Jak każdy proces fizjologiczny jest ono dla mózgu wysiłkiem – wyjaśnia prof. Kaczmarzyk. – Podobnie jak np. ruch ręką. Jednak taki rodzaj wysiłku wolałbym nazywać wydatkiem energetycznym, a ten towarzyszący uczeniu się to raczej dodatkowy trud, coś, do czego zmuszają ucznia okoliczności lub ktoś z zewnątrz”.

Nauczyciele nie mają wątpliwości. „Nie można się niczego nauczyć bez wysiłku. Czasem to nużące, a czasem ekscytujące, ale nie ma innego sposobu, żeby osiąg­nąć efekty” – mówi Marta Florkiewicz-Borkowska, Nauczycielka Roku 2017, trenerka edukacyjna, arteterapeutka. Nawet gdy sama uczy się angielskiego, największy progres widzi wtedy, kiedy bardzo się angażuje. „Obojętnie jak bardzo byłabym aktywna, a moja lekcja ciekawa, nie posuwam się naprzód, o ile nie włożę w naukę wysiłku, również poza zajęciami” – wyjaś­nia. Zawodowo uczy języka niemieckiego. Nie zadaje obowiązkowych prac domowych, są tylko dla chętnych. Jedyne, do czego obliguje uczniów, to utrwalanie materiału: „Oczekuję, że powtórzą słówka i przeczytają to, co było na lekcji”. Jak jednak przyznaje, coraz częściej wyczuwa, że dla młodzieży nawet powtarzanie słówek to za duży obowiązek i niechciany przymus okradający z czasu na przyjemności.

„Co innego wysiłek, a co innego tortura płynąca z wykonywania bezsensownych, odtwórczych zadań czy 45 minut nużącej lekcji – ostrzega dr hab. Anna Turula, profesor w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu KEN w Krakowie, ekspertka w zakresie nauczania języków obcych. – Powtarzanie słówek jest niezbędne, jeśli chcemy uczyć się języków obcych. Ale samo w sobie wkuwanie ich może się okazać bezowocne, jeżeli uczeń nie znajduje w tym celu, nie ma przekonania, że ten trud mu się przyda”. Wychodzi na to, że wysiłek musi się po prostu opłacać.

Co się jednak dzieje, gdy do wysiłku dołącza silne napięcie? W szkole to codzienność, którą ostatnio coraz uważniej się obserwuje i analizuje. Szkolny stres często przytłacza i paraliżuje. Jak pokazują badania, obecnie dzieci reagują na niego depresją i załamaniem nerwowym znacznie częściej niż pokolenie ich rodziców.

Dobry stres

Istnieje coś takiego jak stres motywujący, inaczej nazywany eustresem. W jego przypadku główną rolę odgrywa adrenalina, która chwilowo poprawia niemal każdą funkcję organizmu: podnosi ciś­nienie krwi, pogłębia oddech, usprawnia mięś­nie. Zwiększa także ukrwienie mózgu, co z kolei pomaga mu szybciej i skuteczniej pracować. To jest taka sytua­cja, gdy ktoś stawia przed tobą zadanie, a ty wiesz, że masz kompetencje, by mu sprostać. Zdajesz sobie sprawę, że to będzie trudne, ale przy odrobinie wysiłku dasz sobie radę. Stresujesz się, ale też myś­lisz jaśniej niż zwykle. Masz pozytywne nastawienie do działania, adrenalina cię napędza, a kiedy już temu podołasz, odczuwasz euforię. Wyrzutem dopaminy i endorfin mózg nagradza cię za wysiłek. To jest przykład idealnej sytuacji, w której stres zostaje wykorzystany dokładnie w taki sposób, w jaki został „wymyślony” w drodze ewolucji.

Gorzej jednak, jeśli przekroczymy granice eustresu. To może się zdarzyć, kiedy denerwująca sytuacja trwa zbyt długo albo napięcie jest tak silne, że nadnercza zaczynają wytwarzać kortyzol i aldosteron. Wtedy zamiast łagodnym pobudzeniem organizm reaguje ucieczką, walką lub zamrożeniem. Nie jesteś w stanie podjąć wyzwania, starasz się od niego odizolować lub w ogóle podważasz jego sensowność; chcesz go uniknąć za wszelką cenę. Nauczyciel zadaje pytanie, a ciebie paraliżuje. Siadasz do kartkówki i masz pustkę w głowie. Wagarujesz, bo nie widzisz sensu w mierzeniu się ze zbyt dużym problemem. „Bardzo cienka jest granica między stresem motywującym a szkodliwym. Do tego odporność osobnicza jest różna” – wskazuje prof. Kaczmarzyk. Trudno byłoby więc opracować uniwersalne warunki, które każdemu pomogłyby bezpiecznie pływać w granicach eustresu bez narażenia na obezwładniający strach. Chociaż jest jedna uniwersalna rada: „To zasada, która powinna obowiązywać w każdej szkole: szacunek do dziecka, któremu proces socjalizacji powinien dać szansę na odkrywanie, w czym jest dobre, i zapewnić rozwój w tym kierunku” – podkreśla profesor. Szkoła ma wspierać uczniów i pomagać im tam, gdzie napotykają trudności, a nie na siłę wtłaczać wszystkich w te same ramy. Już zmiana sposobu myślenia oszczędziłaby zarówno uczniom, jak i nauczycielom wielu negatywnych emocji.

A po co mi to?

Gdyby zapytać nauczycieli, z jakimi wątp­liwościami podopieczni przychodzą do nich najczęściej, usłyszelibyśmy, iż uczniowie narzekają na to, że jakaś część materiału do niczego im się w życiu nie przyda. „Po co mi to?” – pytają. I nie jest to zupełnie bezzasadne. Uczniowie, których proszę o wskazanie, co należałoby zmienić w systemie edukacji, odpowiadają, że z programów trzeba usunąć nieciekawe i nieprzydatne wiadomości. Niezależnie od wieku czy wprowadzanej przez polityków kolejnej reformy szkolnictwa, chóralnie powtarzają, że w programach jest mnóstwo zbędnych rzeczy.

Odpowiedzi uczniów różnicują się dopiero wtedy, gdy dopytuję, co konkretnie chcieliby usunąć. W skrócie: wielbiciele matematyki woleliby nie czytać lektur, a humaniści chętnie pozbyliby się fizyki. Z grubsza – nikt nie lubi pantofelka, a liczyć wolałby na kalkulatorze, bez konieczności wkuwania tabliczki mnożenia. Trudno byłoby wyodrębnić jeden zbiór niepotrzebnego materiału, pod którym podpisaliby się szczerze wszyscy buntownicy. Podobnie jak niełatwo byłoby wydzielić taki materiał, który wszystkim na równi nie sprawiłby trudności, ale był przyjemnością. „Najnowsze badania nad mózgiem wykazują, że kluczową rolę w tym, co uczeń zapamięta i czy będzie się uczył z chęcią, czy z wysiłkiem, odgrywają środowisko i warunki, jakie mu stworzymy do nauki, a także to, czego ma się uczyć i z jakim nastawieniem do tego podchodzi – wyjaśnia prof. Kaczmarzyk. – Dlatego nie sposób znaleźć odpowiedź na pytanie, czy da się stworzyć takie warunki, w których każdy człowiek byłby w stanie uczyć się każdej treści z równą przyjemnością i łatwością”.

Co sprawia, że jedne zadania szybciej nas męczą, a przy innych potrafimy wytrwać dłużej? Gdy coś nam się podoba, gdy coś lubimy, a jeszcze lepiej – gdy odnosimy w tym sukcesy, wówczas chętnie pogłębiamy swoją wiedzę w danym obszarze. Słowem chętniej i skutecznie się tego uczymy. Ale czy rzeczywiście chodzi tylko o przyjemność?

Amerykański psycholog społeczny Roy Baumeister porównuje mózg podczas wysiłku (kiedy myślimy, ale również gdy staramy się panować nad emocjami, motywujemy do jakiegoś działania, czyli używamy siły woli oraz determinacji) do pracujących mięśni. Mimo że mózg mięśniem nie jest, zmęczony traci swoją wydajność. Podobnie jak niosące nas w długim marszu nogi czy ręce dźwigające meble podczas przeprowadzki. Ale też – uważa Baumeister – tak jak w przypadku mięśni mózg można trenować i przyzwyczaić do bardziej wytężonej pracy. Analogicznie do sportowców podnoszących ciężary, którzy zwiększają siłę swoich mięśni, sukcesywnie dokładając kolejny krążek do sztangi, mózg stymulowany i zmuszany do pracy zwiększa swoje możliwości.

Jak jednak trenować mózg? Co sprawia, że jedne informacje zapamiętujemy lepiej, a inne gorzej? Marek Kaczmarzyk wymienia pięć cech, które o tym decydują. Pierwszą z nich jest użyteczność. To właśnie odpowiedź na uczniowskie pytanie „Po co mi to?”. Przy czym okazuje się, że tłumaczenie „To ci się przyda w przyszłości” jest błędem. Komunikat, że informacja może będzie potrzebna kiedyś, ale nie wiadomo kiedy i w jakich okolicznoś­ciach, powoduje, że automatycznie ona wpadnie do szufladki z tym, co zbędne. Mózg taką wiadomość będzie przyswajał leniwie, opornie, bo uzna, że jej po prostu nie potrzebuje. Dla niego abstrakcyjne „kiedyś” nie jest ważne.

Druga cecha – mózg lubi nowości. Trzecia jest z nią powiązana: podobają mu się również zaskoczenia, dlatego dużo łatwiej zapamiętać anegdotę z dobrą puentą niż encyklopedyczną definicję. Czwarta, niezbędna cecha informacji, którą chcielibyśmy zostawić w mózgu na dłużej, to ciągi przyczynowo-skutkowe. W trakcie ewolucji ludzki mózg przyzwyczaił się do tego, że aby zaplanować przyszłość, musi w teraźniejszości i przeszłości zauważyć jakąś prawidłowość. Będzie się więc opierał przed wyizolowanymi, pozbawionymi kontekstu wiadomościami, obcymi słowami czy datami oderwanymi od ciągu zdarzeń. W pierwszej kolejności przyswoi te, które mu się z czymś kojarzą.

I wreszcie po piąte: mózg chętnie łapie informacje dotyczące ludzi jako gatunku. Dlatego plotki tak szybko się utrwalają.

Wiedza podana w sposób spełniający te pięć warunków będzie dla mózgu łat­wo przyswajalna, zainteresuje go, a tym samym wzbudzi motywację do dalszych poszukiwań w tym obszarze. I wtedy poczujemy, że uczymy się z przyjemnością.

Łatwo i przyjemnie

„Najprostsza teoria natury ludzkiej głosi, że ludzie za wszelką cenę pragną uniknąć podobnych doświadczeń [wysiłku i cierpienia – przyp. red.]. Dążą do przyjemności i wygody; spodziewają się, że przejdą przez życie bez przykrości” – twierdzi Paul Bloom, profesor psychologii i kognitywistyki na Uniwersytecie Yale, w bestsellerze Złoty środek. O przyjemnościach cierpienia i poszukiwaniu sensu. Określa tę cechę rodzaju ludzkiego jako prawo najmniejszego wysiłku. Pisze: „Któż nie pragnąłby mieć więcej siły woli do walki z sięganiem po niezdrowe jedzenie i innymi pokusami? Czy nie byłoby świetnie, gdybyśmy nie dawali się wyprowadzać z równowagi i nie marnowali czasu w mediach społecznościowych? Jakże wspaniale byłoby móc dowolnie długo pracować nad zadaniami bez ulegania rozproszeniu pocztą elektroniczną, lodówką czy sofą?” (tłum. Tadeusz Chawziuk).

O ile w przypadku wysiłku fizycznego ciało nas informuje, kiedy ma już dość, o tyle mózg komunikuje przeciążenie w zupełnie inny sposób. Nie mdlejemy przecież od nadmiaru zadań z matematyki. Gdy jednak robi się nam za ciężko, nie dajemy rady przyswajać więcej wiedzy i odpuszczamy. Bloom zastanawia się, dlaczego wysiłek umysłowy często jest nieprzyjemny. I przyjmuje teorię Roberta Kurzbana, która opiera się na zaczerpniętym z ekonomii pojęciu tzw. kosztu alternatywnego – inaczej kosztu utraconych możliwości. Kiedy decydujemy, gdzie skierować nasze siły, rezygnujemy z wykorzystania ich w innym celu, do innych zadań. Słowem: coś zyskujemy, ale też coś tracimy. Przekładając to na zasady funkcjonowania ludzkiego organizmu: o ile fizyczne zmęczenie opiera się na utracie faktycznych zasobów – mięśnie wiotczeją, serce nie nadąża pompować krwi, a nogi puchną – o tyle w przypadku wysiłku umysłowego ciąży na nas to, co tracimy, gdy np. uczymy się wieczorami czy przesiadujemy na nudnym wykładzie.

Cieszmy się z trudności

To oczywiście nie dowodzi, że uczeń nie ma szansy zrozumieć i utrwalić danego materiału tylko dlatego, że w tym czasie mógłby robić coś, co jego mózg uzna za bardziej wartościowe. Znaczy to jednak, że będzie musiał się bardziej wysilić. I nie ma w tym nic złego. „W życiu musimy nauczyć się również rzeczy, które są dla nas mniej przyjemne – wyjaśnia prof. Kaczmarzyk. – Pewnych ważnych wiadomości w szkole nie da się sformułować i podać tak, aby nasze mózgi automatycznie chciały się ich nauczyć. Czasem są to niezbędne informacje, które później ułatwią rozumienie innych kwestii, np. procesów chemicznych czy fizycznych. Z drugiej strony warto się starać, aby treści w programach szkolnych dobierać z umiarem, a wszędzie tam, gdzie to możliwe, podawać je w formie jak najbardziej atrakcyjnej dla ludzkiego mózgu”.

Jednak nie da się tak ujednolicić i dostosować programów nauczania, żeby wszystkim wszystko przychodziło z łat­wością. Większość z nas wielu rzeczy będzie się uczyła z trudem. Czy to źle? Jak przekonuje psycholożka Angela Duck­worth w książce Upór. Potęga pasji i wytrwałości: „o ile talent rzeczywiście się liczy, to wysiłek liczy się w dwójnasób” (tłum. Piotr Cieślak). Autorka przywołuje tu przykład pisarza Johna Irvinga, który „na koniec szkoły średniej dostał z angielskiego tróję z minusem. W językowej części SAT [amerykańska matura – przyp. red.] osiągnął 475 pkt na 800 możliwych”. Z tego powodu powtarzał rok. Ale nie był on ani leniwy, ani głupi – po prostu miał dysleksję. Po latach wspominał, że na zadanie, które jego kolegom zajmowało godzinę, on potrzebował trzech. Mimo to nie poddawał się i dzięki swojemu niezwykłemu uporowi stał się jednym z bardziej rozpoznawalnych współczesnych pisarzy. „Bez wysiłku talent jest niczym więcej jak niewykorzystanym potencjałem” – konstatuje Duckworth.

Paul Bloom ostatecznie nie skupił się wyłącznie na tym, dlaczego się męczymy. Bardziej interesowało go to, co sprawia, że czasem jednak świadomie wybieramy trud, i to nawet z upodobaniem. Odwołał się w tym miejscu do teorii paradoksu wysiłku. Polega on na tym, że usilne dążenie do czegoś, nawet jeśli wydaje się za ciężkie, może nam dać większą satysfakcję niż cel, do którego dochodzimy z łatwością. „W pewnych warunkach oraz w odpowiednich dozach ból fizyczny i psychiczny, zmaganie się, porażka, wreszcie utrata są tym, czego nam trzeba […]. Wysiłek sprawia, że owoce naszej pracy są słodsze” – podsumowuje Bloom.

Jeśli mimo trudności udało nam się osiągnąć cel, czujemy ogromną satysfakcję. „Teoretycznie mogłabyś zdecydować: nie uczę się tego, co mi nie sprawia przyjemności i co generalnie wymaga wysiłku. Lecz ominąłby cię wówczas jeden z podstawowych warunków dobrostanu, czyli poczucie sprawstwa. Ono pojawia się właśnie wtedy, gdy pokonujesz trudności i mimo wszystko dopinasz swego” – podsumowuje prof. Kaczmarzyk.

Nie od dziś wiadomo, że im więcej wysiłku w coś wkładamy, tym bardziej potem to cenimy. Może więc uwalniając uczniów od trudu przyswajania wiedzy, odbierzemy im również poczucie radości i satysfakcji z osiągniętego celu?

Redakcyjne psy czują się u nas jak w domu. Mają tu swoje miski, koce i mnóstwo głaszczących je rąk. Tak jest nie tylko dzisiaj – podobnie było kilkadziesiąt lat temu, jeszcze w czasach krakowskiego tygodnika. No bo jak można tworzyć jakiekolwiek pismo bez psa pod biurkiem?

Na łamach „Przekroju” zawsze była pełna menażeria: począwszy od „Zielonej Gęsi” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego po rozpieszczane na potęgę koty Daniela Mroza. Ale tylko jedno zwierzę weszło do zespołu redakcyjnego – pies Fafik. W dodatku udało mu się to jeszcze jako szczeniakowi i powiedzmy otwarcie, robotę dostał po znajomości – nie musiał nawet niczego na próbę napisać.

Zresztą później z jego tekstami też nie było różowo. „To jeden z moich najlepszych autorów, tylko draniowi nie chce się trzymać długopisu w łapie” – powtarzał Marian Eile, legendarny redaktor naczelny „Przekroju”, a także opiekun Fafika. Mimo ewidentnego próżniactwa pies (rasa: prawie szkocki terier) do końca swoich dni utrzymał stanowisko w redakcji – konkretnie na legowisku pod biurkiem naczelnego – nadrabiając braki w tworzeniu wesołoś­cią, ogólnym urokiem i podskokami.

Nie można jednak powiedzieć, że w ogóle nic nie pisał – to byłoby z naszej strony niesprawiedliwe. Od 1957 r., gdy już skończył 11 lat i zdążył odrobinę liznąć świata, współtworzył rubrykę Myśli ludzi wielkich, średnich oraz psa Fafika, w której redakcja publikowała jego złote myśli obok takich tuzów jak Einstein czy Horacy. To jego imieniem podpisane są maksymy: „Zawsze warto szczekać w sprawach, które są dla nas ważne” albo: „Nie wierz cudzym słowom. Wierz swojemu węchowi” czy też refleksyjne: „Posiadanie koś­ci zmusza do warczenia”.

Oprócz zdolności do bon motów miał również inną: malował. W jednym z numerów świątecznych dostał całe dwie strony na swoje dzieła – kolorowe odbicia łap. Jak wyjaśniał redaktor Eile, był to łapowy taszyzm, odmiana zwyk­łego taszyzmu. Przypomnijmy: ten kierunek malarstwa abstrakcyjnego powstał niedługo po drugiej wojnie światowej (jak widać, jeśli chodzi o sztukę, Fafik trzymał łapę na pulsie) i charakteryzował się twórczą żywiołowością. Artyści, szukając nowych sposobów ekspresji, „rzucali” na płótno barwne plamy (la tache to po francusku „plama”), kierując się wyłącznie instynktem oraz intuicją. Fafik też właśnie tym się kierował, choć jego prace już nigdy więcej nie pojawiły się na łamach tygodnika (co mogłoby potwierdzać podejrzenie o pewne lenistwo).

Krążyły pogłoski, jakoby z powodu sporu o to, czyj pies jest piękniejszy i mądrzejszy, w 1950 r. z „Przekrojem” rozstał się słynny publicysta Jerzy Waldorff, opiekun kłapouchego spaniela Alfiego. Czy to prawda – już się nie dowiemy. Faktem jednak jest, że obaj panowie – Eile i Waldorff – po jednej z wielu kłótni i głoś­nym odejściu tego drugiego przestali ze sobą rozmawiać.

Fafik nie był jedynym „Przekrojowym” psem, ale na pewno najbardziej znanym. Marian Eile dostał go na imieniny na początku lutego 1946 r. Przeżył 17 lat, lecz nawet będąc już staruszkiem (podobno z każdym rokiem o coraz bardziej zjadliwym charakterze), regularnie przychodził do redakcji. Właśnie pod koniec życia stał się inspiracją dla nagrody Srebrnego Fafika – nie złotego i nie brązowego, ale właśnie takiego średniego – przyznawanej przez redakcję „Przekroju”. Jej laureatami zostali m.in. Agatha Christie, Pablo Picasso (dwa razy!), Magdalena Samozwaniec czy już wówczas skłóceni ze sobą Jarosław Iwaszkiewicz i Antoni Słonimski, którzy na zgodę zostali wspólnie uhonorowani w 1963 r. Wielu spośród laureatów Srebrnego Fafika nigdy jednak nie dowiedziało się o wyróżnieniu – listę publikowano wyłącznie na łamach pisma, nie było wręczania dyplomów ani nawet uroczystego podania łapy. Ostatniego nagrodzonego wyłoniono w 1967 r., już po śmierci psiego redaktora. Współcześnie Nagroda Fafika jest przyznawana (w równie nonszalancki sposób co kiedyś) przez instagramowego twórcę prowadzącego konto Make Life Harder – otrzymują ją osoby bezinteresownie działające na rzecz zwierząt, do czego i my zachęcamy!

Pies to taki wolny ptak,
co kości je

Skoro jeden pies mógł w ogólnopolskim tygodniku publikować filozoficzne sentencje, drugi mógł je czytać. Niestety, trudno było znaleźć takiego, który by się na to zgodził po dobroci – należało go więc wymyślić. Zrobił to w 1963 r. Ludwik Jerzy Kern – poeta, redaktor strony z Rozmaitoś­ciami (to ta ostatnia) i wielki psiarz. Jako że jego ukochane (niewymyślone) boksery zawsze dostawały imiona na F: Farsa, Farsa II, Farys, również wymyślony pies czytelnik nie mógł wyłamać się z tej zasady. Ferdynand Wspaniały, pies, który tak bardzo marzył, by zostać człowiekiem, że aż nim został (uwaga, spoiler) – we śnie.

O tym, że psy mają realistyczne sny: bieg­ną w nich, walczą, płaczą albo jedzą, wiadomo od zawsze, a przynajmniej od końca lat 70., kiedy badania prowadzone przez Williama Dementa, naukowca z Uniwersytetu Stanforda, potwierdziły podobieństwo między fazami snu u ludzi i psów. Zauważmy jednak, że Kern był pierwszy. Sam zresztą utrzymywał, że pomysł na Ferdynanda Wspaniałego także się wyśnił: nie jemu, ale jego pierwszej suczce, Farsie, a on go tylko spisał.

Wracając jednak do lektury „Przekroju” – zwróćmy uwagę na fragment w Ferdynandzie…: „Pan przeważnie szybko zasypiał, gazeta wypadała mu z rąk i bardzo często znajdowała się nagle przed nosem Ferdynanda. Chcąc nie chcąc, Ferdynand zaczynał czytać. Wiecie, jak to jest: nie ma się wcale ochoty na czytanie, a ktoś wam podsunie pod nos, choćby w tramwaju, gazetę i zupełnie machinalnie zaczynacie czytać. To samo było z Ferdynandem. […] najpierw zobaczył, co grają w kinach […]. Potem przeczytał dyżury aptek. Potem reper­tuar teatrów. Potem prognozę pogody na jutro”.

Co prawda w „Przekroju” nie publikowano prognozy pogody na jutro (jedynie meteorologiczne felietony pod szyldem – jakżeby inaczej – „Czy pogoda pod psem?”) ani repertuaru kin bądź teatrów, oczywiste jest też, że trudno było nad nim zasnąć, ale te drobne nieścisłości poczytujemy za licentia poetica Kerna i nadal sądzimy, że Ferdynand musiał czytać „jedyny na świecie tygodnik ilustrowany posiadający w składzie swej redakcji prawdziwego psa”. Bo przecież nie goniący za sensacją „Express Wieczorny” ani tym bardziej konkurencyjne dla „Przekroju” „Szpilki”!

Z dumą pisano w tygodniku o kolejnych przekładach Ferdynanda… zawsze z jego aktualnym portretem. Kiedy w 1969 r. obwieszczano czeskie wydanie, Wspaniały miał na sobie melonik, palto i nosił austro-węgierski wąs, gdy zaś w roku 1970 ukazał się drugi tom jego przygód po japońsku, na ilustracji prezentował się w liściach – wiśni, jak można domniemywać. Przekładu na ten język dokonała Risako Uchida-Yoshigami, wybitna lingwistka, zasłużona dla polskiej literatury, tłumaczka m.in. Makuszyńskiego i Parandowskiego.

Wracając jednak do Ludwika Jerzego Kerna – to dzięki niemu czytelnicy mogli dowiedzieć się, że „tam, gdzie jest już koniec psa,/Pies zwykle jakiś ogon ma” albo że „fakt to oczywisty,/że większość,/znaczna większość psów/ma w sobie coś z artysty”. Wierszy o psach napisał sporo, wiele z nich znalazło się w Rozmaitościach, a to oznaczało, że tysiące czytelników właśnie od nich zaczynało lekturę „Przekroju”.

Jeśli jest niebo psie,
skierujcie do niego mnie

Ale psy można było też spotykać na okładce. Dwukrotnie pojawił się na niej sam Fafik – pierwszy raz jeszcze jako szczeniak w 1946 r., po raz drugi po prawie 12 latach, w listopadzie 1957 r. Słynna była również okładka z fruwającym psem, autorstwa Wojciecha Plewińskiego (o której w „Przekroju” pisała Ida Świerkocka).

Jeszcze kiedy indziej, w numerze z 6 czerwca 1965 r., na pierwszej stronie (w tamtych latach na okładce, ze względu na oszczędność miejsca, nie publikowano wypełniających ją w całości zdjęć) ukazał się reportaż Ewy Kossak o Karo, milicyjnym psie tropiącym, który od 10 lat każdego ranka zaczyna służbę ze swoim ludzkim towarzyszem. Czy może raczej: reportaż o miłości zwierzęcia do opiekuna i opiekuna do zwierzęcia, starszy sierżant Wawrzyńczyk wyjaśnia bowiem dziennikarce: „Muszę mu tak samo ufać, jak on bezgranicznie ufa mnie”. A potem, kiedy mowa o tym, że Karo już niedługo przejdzie na emeryturę, deklaruje: „Zrobię wszystko, żebym go dostał na własność. Tyleśmy lat byli razem, tyleśmy przeżyli lepszego i gorszego. Taki jestem dumny z tego psa. Będzie ze mną mieszkał przy rodzinie, w domu”.

To była piękna historia, w dodatku poruszająca ważny temat: co się dzieje z psami służbowymi, gdy już nie są zdolne do pracy (współcześnie na emeryturę przechodzą trochę wcześniej, po dziewięciu latach). Okazuje się, że dopiero od grudnia 2021 r. w Polsce obowiązuje przepis, zgodnie z którym psi weteran dożywotnio pozostaje na utrzymaniu jednostki, w której służył. Wcześniej czworonożni emeryci niejednokrotnie trafiali do schronisk; bywało, że z nabytymi podczas służby urazami, ale nie mieli zapewnionego przez dawną komendę finansowania badań i leczenia.

Okładka z archiwum, nr 45/1946 r.
Okładka z archiwum, nr 45/1946 r.
Okładka z archiwum, nr 658/1957 r.
Okładka z archiwum, nr 658/1957 r.
Okładka z archiwum, nr 1052/1965 r.
Okładka z archiwum, nr 1052/1965 r.

Ewa Kossak, autorka tekstu o Karo i jedna z najdłużej pracujących w „Przekroju” dziennikarek, też miała swojego psa, a on ją. W dodatku ich wielka, wieloletnia miłość zaczęła się właśnie w redakcji. Było to tak: główny „Przekrojowy” rysownik i wielbiciel zwierząt wszelakich (choć trzeba przyznać, że najbardziej kotów) Daniel Mróz stał na krakowskim Rynku, obserwując gołębie. Nagle co innego przyciągnęło jego uwagę: do jednej z taksówek szybko wskoczyła kobieta, auto ruszyło, a za nim pognał ile sił w nogach pies. Taksówka jednak szybko zniknęła. Zrozpaczony psiak – nie wiedząc, w którą stronę pobiec, by dogonić swoją panią – miotał się tam i z powrotem. Mróz nie mógł go tak zostawić, udało mu się zwabić zwierzaka i postanowił go przygarnąć.

Plan szlachetny, lecz – jak opisywał Andrzej Klominek – spalił na panewce: „Co się potem działo przez całą noc w mieszkaniu Mrozów, to mogliśmy sobie tylko wyobrazić z opowiadań. W jednym pokoju szalał, skomląc, rozhisteryzowany pies, w drugim […] prychały wystraszone koty”. Pies został następnego dnia przyprowadzony do redakcji. Był młody, ale już wielki (jak cielę – precyzował Andrzej Klominek), do tego wesoły i nadzwyczaj skoczny, co jednak nie wszyscy uznali za zaletę. „A potem w redakcji zjawiła się Ewa Kossak i byliśmy świadkami narodzin wzajemnej miłości od pierwszego wejrzenia”. Reks znalazł kochający dom, w którym był głaskany i tulony aż do śmierci, chociaż trzeba dodać, że równie bezpiecznie czuł się w siedzibie redakcji.

Pies to nie tylko pies,
jak wiesz

Oczywiście w historii „Przekroju” były i takie osoby, które potrzebowały trochę więcej czasu, by się przekonać do psa. Choćby sławny na całą Polskę, stworzony przez rysownika Zbigniewa Lengrena prof. Filutek, emerytowany krakowski inteligent i elegant. Pierwszy raz na łamach pisma pojawił się już w 1948 r., ale dopiero 12 lat później, w wieczór wigilijny – jak pisał Lengren – zdecydował się zaadoptować pieska Filusia (wolał wziąć psa, niż się ożenić, co również doradzali mu czytelnicy i czytelniczki w listach). Za to gdy już go zaadoptował, prawie się z nim nie rozstawał.

W komiksach Filuś ze swoim opiekunem gra w bilard (dumnie aportuje bilę – zdążył, zanim wpadła do łuzy!), wlecze go (dosłownie, ciągnąc z całych sił!) do dentysty, zjeżdża z nim na sankach i wystawia w parku nos do słońca. Uważni czytelnicy twierdzą, że od kiedy u boku Filutka pojawił się Filuś, ten pierwszy stał się zdecydowanie weselszy, a jego przygody ciekawsze. Czy kogoś to w ogóle dziwi?

Dzisiaj wykonany z brązu Filuś, z melonikiem prof. Filutka w zębach, siedzi na rynku w Toruniu, cierpliwie wyglądając swojego opiekuna. Dokładnie tak samo jak przez prawie 10 lat czekał na tokijskiej stacji prawdziwy pies Hachikō, którego towarzysz któregoś dnia wsiadł do kolejki, pojechał do pracy, ale już z niej nie wrócił. Albo Dżok, krakowski kundel (przy okazji bohater okładki „Przekroju” w październiku 1991 r.). Gdy jego opiekun zmarł nagle podczas wspólnego spaceru, on przez kolejny rok siedział tam, gdzie widział go po raz ostatni. Te dwa czworonogi też doczekały się własnych pomników: pierwszy w Tokio, drugi na krakowskich Bulwarach Wiślanych.

Swój pomnik (tym razem w New Jersey) ma także suka Buddy, o której opowieść ukazała się w numerze „Przekroju” z 6 października 1957 r. (podobno Marian Eile wspominał ją potem przez lata). Była pierwszym w Ameryce psem przewodnikiem. Frank Morris, jej podopieczny, przywiózł ją ze Szwajcarii. Gdy miał 16 lat, stracił wzrok wskutek nieszczęśliwego wypadku, cztery lata później, w 1927 r., ojciec przeczytał mu artykuł o kobiecie, która po pierwszej wojnie światowej zaczęła szkolić psy, by pomagały ludziom będącym w takiej sytuacji jak on. Wyruszył więc w podróż, a kilka tygodni później wrócił już z Buddy. W Nowym Jorku czekał na niego dziennikarz, który założył się z Morrisem, że ten nie odważy się przejść tylko z psem, bez wsparcia drugiego, widzącego człowieka przez ruchliwą West Street. Niewidomy oczywiście wygrywa zakład, przez kolejny tydzień nowojorscy reporterzy nie odstępują go na krok, a Buddy staje się sławna. Jej podopieczny wkrótce założy pierwszą amerykańską fundację szkolącą psy asystujące, tysiące niewidomych będą zawdzięczać mu możliwość swobodniejszego poruszania się. Pod koniec życia Buddy – jak wynika z artykułu – w Stanach zmieniły się przepisy i psi przewodnicy mogli podróżować samolotami w kabinie pasażerskiej.

Kiedy „Przekrój” drukował historię Buddy i jej podopiecznego, w Polsce także były już psy asystujące, ale jak się okazuje, do dziś brakuje dobrych rozwiązań systemowych. Dlatego według statystyk GUS-u i Polskiego Związku Niewidomych na 100 osób niewidomych lub słabowidzących tylko 3 mają psa asystującego. Wciąż brakuje m.in. przepisu (inaczej niż w przypadku policyjnych staruszków) regulującego emeryturę takich psów, więc niejednokrotnie, kiedy już nie mogą pomagać swoim podopiecznym, trafiają po prostu do schronisk.

W tym samym numerze, co opowieść o Buddy, znalazła się także kolejna filozoficzna, autotematyczna myśl Fafika: „Psy są strasznie miłe. A jakie mądre!!”. O ludziach Fafik wypowiadał się raczej kąśliwie i nie zawsze – naszym zdaniem – miał całkowitą rację. Na pewno się jednak nie mylił, pisząc: „Nikt nie żałował, że kochał psa”. A w każdym razie my w „Przekroju” nikogo takiego nie znamy.

Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 989–990/1964 r.
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 989–990/1964 r.

Śródtytuły pochodzą z wierszy Ludwika Jerzego Kerna: Rozważania kynologiczne, Jeśli jest niebo psie oraz Dom bez psa. Wszystkie znajdują się w archiwum „Przekroju”.

Być może gra wpisana jest w DNA wszystkiego, co żyje: od człowieka po bakterię. W dodatku aby brać udział w rozgrywce, wcale nie trzeba o tym wiedzieć. 

24 listopada 2021 r. naprzeciwko siebie zasiedli Mag­nus Carlsen i Jan Niepomniaszczij, żeby stoczyć batalię o mistrzostwo świata w szachach, ostentacyjnie lekceważąc podstawową wadę tej gry: fakt, że jest ona czcza lub niesprawiedliwa. Oznacza to, że albo dla każdego z graczy istnieje taki sposób prowadzenia rozgrywki, który w dowolnych okolicznościach uchroni go przed przegraną, albo że jeden z nich dysponuje metodą zapewniającą mu zwycięstwo – nawet gdyby jego przeciwnikiem był sam Pan Bóg (oczywiście jeżeli nie stosowałby żadnych nadprzyrodzonych trików). No ale cóż z tego? Przecież mecz piłki nożnej też kończy się zwycięstwem jednej ze stron bądź remisem, a jednak nie słychać utyskiwań, że to dyscyplina niesprawiedliwa lub – co gorsza! – czcza. W końcu piękno gry polega na tym, że rezultat zależy od umiejętności, talentu zawodników, a czasem także szczęścia. Z połączenia tych trzech czynników bierze się spektakl, który elektryzuje widzów. Dzieje się tak w przypadku piłki nożnej, tenisa czy brydża. W szachach nie.

Nim zagramy

Niesprawiedliwość gry w szachy – jeśli w istocie jest to gra niesprawiedliwa – polegałaby na tym, że teoretycznie można opracować przepis na wygranie dowolnej partii i dać go nawet dziecku, o ile potrafi ono czytać notację szachową. Nawet gdyby naprzeciwko zasiadł Carlsen czy Niepomniaszczij i choćby nie wiem jak się wytężał, to przegra. Dziecko musi mieć przy tym możliwość wyboru grania białymi lub czarnymi, bo metoda taka – jeżeli istnieje – działa wyłącznie dla jednego z tych kolorów. Podejrzewa się, że dla białego. Jeśli natomiast szachy to czcza gra, można sporządzić przepis gwarantujący nieprzegranie żadnej partii zarówno dla białych, jak i czarnych figur.

Pojedynek o mistrzostwo świata składa się z czternastu partii, podczas których każdy z graczy siedem razy gra białymi i siedem razy czarnymi. Załóżmy, że obie strony znają metodę zapewniającą zwycięstwo. Jeśli szachy to gra czcza, wówczas rywale powinni zawsze zremisować. A jeśli to gra niesprawiedliwa, zawodnik dysponujący kolorem, dla którego owa recepta na sukces istnieje, powinien wygrać siedem partii. Wtedy również mecz zakończyłby się remisem. Jak to więc możliwe, że Magnus pokonał przeciwnika wynikiem siedem i pół do trzy i pół, remisując pierwszych pięć partii? Czyżby taki arcymistrz jak Niepomniaszczij nie wiedział, że istnieje metoda na wygranie? A może po prostu ją zapomniał?

Mówi się, że w teorii nie ma różnicy między teorią a praktyką. W praktyce jest. Że szachy są grą czczą albo niesprawiedliwą, to tylko (lub aż) twierdzenie udowodnione w 1912 r. przez niemieckiego matematyka Ernsta Zermela. Jest ono częścią względnie nowej (bo raptem nieco ponadstuletniej) gałęzi matematyki zwanej teorią gier.

Twierdzenia matematyczne wykonane są z najtwardszej substancji, jaką zna nauka. Ich podbudowę stanowi dowód, sekwencja zdań logicznych, a każde kolejne wynika z poprzednich. Stąd też – w odróżnieniu od biologów, socjologów, a nawet fizyków – matematycy, jeśli coś wiedzą, to na sto procent. Podczas gdy w naukach przyrodniczych, nie mówiąc już o socjologii, co jakiś czas słyszymy o nowych badaniach strącających z piedestału starą teorię, podobne przewroty nigdy nie zdarzają się w matematyce. Tu wszystko jest albo na pewno i na zawsze, albo tego nie ma.

Skoro więc istnieje metoda gwarantująca, że każdy pojedynek o mistrzostwo świata w szachach zakończy się remisem, to dlaczego Carlsen wygrał? Szkopuł w tym, że wprawdzie ta metoda istnieje – to wiemy w stu procentach – ale nikt jej nie zna. Gdy zostanie odkryta, gra w szachy przestanie mieć sens. W praktyce jednak ta metoda może okazać się tak skomplikowana, że nie starczy atomów we wszechświecie, aby zbudować nośnik pamięci zdolny ją zapisać.

Na szczęście nie wszystkie gry są tak zawiłe jak szachy. Kto chciałby zarobić kilka groszy, pokonując ciekawskich w bardzo prostej rozgrywce przy okazji jakiegoś jarmarku? Mowa o starej chińskiej grze nim należącej do rodziny gier niesprawiedliwych. Przed odważnym (lub naiwnym) ochotnikiem układamy np. cztery stosy żetonów – po kilka w każdym. Przeciwnik może zabrać z dowolnego stosu taką liczbę żetonów, jaką sobie życzy (ale wyłącznie z jednego stosu naraz). Następnie drugi gracz robi to samo. I tak na zmianę, aż na stole nie będzie już żetonów. Osoba, która pierwsza nie może wykonać ruchu (brak żetonów na stole), przegrywa. Liczba stosów nie jest ograniczona ani sprecyzowana, a przeciwnikowi można dać iluzję kontroli nad przebiegiem gry, pozwalając mu zdecydować, ile żetonów ma być w którym stosie i do kogo należy pierwszy ruch.

W przypadku nim prawdą jest nie tylko, że dla jednego z graczy istnieje metoda na wygranie bez względu na to, jak dobrze gra przeciwnik, lecz wiemy też, na czym ona polega. Strategia ta została odkryta przez matematyka Charlesa Bou­tona w 1902 r. Jest dostatecznie prosta, by biegł­­a w obliczeniach osoba mogła ją zastosować w praktyce, ale także na tyle skomplikowana, by laik nie zdołał na poczekaniu odkryć jej tajników.

To, który z grających może z niej skorzystać, zależy od rozkładu żetonów. Jeś­li ich liczbę w każdym stosie zapiszemy jako sumę różnych potęg dwójki (np. dwanaście to osiem plus cztery, czyli innymi słowy dwa do sześcianu plus dwa do kwadratu), to należy sprawdzić, czy któraś z tych potęg występuje w stosach nieparzystą liczbę razy. Jeśli tak jest (np. w trzech różnych stosach pojawia się ósemka), możemy otwierać szampana, bo oznacza to, że właśnie nam trafił się szczęś­liwy rozkład. Przepis Boutona mówi, że aby wygrać, w kolejnym ruchu powinniśmy zabrać tyle żetonów, by po jego wykonaniu każda z potęg dwójki występowała parzystą liczbę razy. Matematyczne twierdzenia czuwają nad niezawodnością tej metody. Otóż ruch prowadzący do parzystej konfiguracji potęg dwójki zawsze jest możliwy, a dla przeciwnika wręcz odwrotnie – każde posunięcie prowadzi do rozkładu, w którym jedna z potęg dwójki pojawi się znów nieparzystą liczbę razy. W efekcie przeciwnik nigdy nie będzie mógł wykonać ostatniego, zwycięskiego posunięcia, bo nie osiągnie stanu, kiedy każda z potęg dwójki występuje parzystą liczbę razy (a tak jest w przypadku zera), więc nie ma szans na zgarnięcie wszystkich żetonów. Dlatego przegra.

Potencjalny problem pojawia się wtedy, gdy pozwalamy rywalowi na wybór począ­tkowej konfiguracji żetonów i rozpoczęcie gry, bo to on może znaleźć się w sytuacji, kiedy liczba potęg dwójki będzie nieparzysta i to on będzie wówczas miał strategię zapewniającą zwycięstwo. Ponieważ jednak przeciwnik jej nie zna, jest wielce możliwe, że popełni błąd (o który łatwo) i doprowadzi do rozkładu gwarantującego nam wygraną. Jeśli więc zna się metodę matematyczną, prawdopodobieństwo wygranej jest bardzo wysokie.

Dylemat więźnia

Teoria gier nie zajmuje się wyłącznie teoretyczną podbudową gier rekreacyjnych. Wręcz przeciwnie: swój rozwój zawdzięcza głównie zastosowaniu jej w ekonomii. Znamienne jest, że jeden z najsłynniejszych prekursorów teorii gier John Nash za swoje zasługi otrzymał Nagrodę Nobla właśnie z dziedziny ekonomii, nie zaś Medal Fieldsa, który uważany jest za odpowiednik Nobla w matematyce.

Naturalnie nie wszystkie ludzkie decyzje można poddać analizie ilościowej i na tej podstawie przewidywać przyszłość. Zdumiewające jest jednak, jak wiele z tych decyzji daje się modelować za pomocą stosunkowo prostych typów gier, w których odpowiednie działania przynoszą określone liczbowo nagrody lub kary. W najprostszej wersji suma nagród uzyskanych przez wszystkich graczy wynosi zero, tak jak w przypadku pokera (zysk zwycięzcy równa się stracie przeciwnika).

Okazuje się, że gdy poszczególni uczestnicy mają do wyboru wiele strategii, które wiążą się z określonymi nagrodami albo karami, zawsze istnieje taka konfiguracja tych strategii, że żadnemu z graczy nie opłaca się zmieniać taktyki. Zostaje wtedy osiągnięty tzw. punkt równowagi, a ten nie musi być korzystny dla wszystkich uczestników – w przypadku gry o sumie zerowej z pewnością nie będzie. Ciekawe jednak jest to, że w grze o sumie niezerowej ten punkt może być niekorzystny dla wszystkich graczy naraz. I to nawet wówczas, gdy możliwy jest inny układ, bardziej intratny dla każdego z grających.

Z pozoru trudno wyobrazić sobie sytuację, że tkwimy w punkcie, w którym wszyscy ponoszą stratę (lub nie maksymalizują zysku), a mimo to jakakolwiek próba wyrwania się z tego obłędu skutkuje jeszcze większymi stratami. Jednak jest to możliwe. Najsłynniejszy przykład takiej sytuacji to tzw. dylemat więźnia.

Pewnej parze przestępców udowodniono włamanie się do sklepu, za co grozi kara dwóch lat pozbawienia wolności. Nie udowodniono im jednak zrabowania sejfu, który zniknął z zaplecza. Gdyby jeden z oskarżonych wskazał miejsce jego ukrycia, można by odzyskać dużą sumę pieniędzy.

Prokurator decyduje się przesłuchać aresztowanych osobno i każdemu z nich proponuje układ: jeśli wskaże, gdzie znajduje się sejf, jego wyrok będzie zmniejszony do roku. Natomiast wspólnik – jeżeli nie pójdzie na współpracę – dostanie wyrok aż pięciu lat więzienia, gdyż pojawią się przesłanki do skazania go za większe przestępstwo.

Co jednak, gdy obaj przyznają się do kradzieży sejfu? Prokurator nie może każdemu z nich obniżyć wyroku, bo doprowadziłoby to do kuriozalnej sytuacji, w której przestępcy dostają niższe wyroki za większe przestępstwo, niż udowodniono im pierwotnie. Nie może też skazać obu na pięć lat więzienia, gdyż odebrałoby to im motywację do przyznania się. Ostatecznie prokurator decyduje, że jeśli obaj podejrzani się przyznają, odsiedzą po cztery lata. Jak postąpią oskarżeni?

Najbardziej opłaca im się zachować milczenie, lecz wiąże się to z ryzykiem, że partner ich wsypie i dostaną już nawet nie cztery lata odsiadki, ale pięć. I tu wkracza teoria gier, która w tym przypadku wskazuje jako punkt równowagi przyznanie się do winy, choć gra toczy się o dodatkowe cztery lata za kratami. Z badań empirycznych wynika, że w podobnych sytua­cjach uczestnicy gry najczęściej wybierają właśnie przyznanie się do winy, mimo że rozwiązanie takie bynajmniej nie jest optymalne. Najlepiej byłoby przecież, gdyby obaj nabrali wody w usta i otrzymali wyroki po dwa lata. Brak pewności, że tak samo postąpi wspólnik, sprawia jednak, iż milczenie okazuje się rozwiązaniem zbyt ryzykownym.

A gdyby ci sami przestępcy znaleźli się w takiej sytuacji ponownie? Po pierwszym wyroku wiedzieliby już, czy kolega ma skłonności do zdrady, czy pozostaje lojalny. Może za drugim razem okazałby się mądrzejszy? A jeśli dziesięciokrotnie znaleźliby się w tej sytuacji i obaj zawsze zachowywaliby milczenie, ale za jedenastym razem któryś by sypnął? Czy jest szansa na to, że za dwunastym powróci do współpracy? A co, jeśli ci dwaj to nie aresztanci na komendzie policji, tylko dwa szczepy bakterii żyjące w symbiozie opartej wyłącznie na „zaufaniu”? Skąd bakterie miałyby mieć świadomość uczestnictwa w grze i na jakiej podstawie miałyby podejmować decyzję w sprawie wyboru strategii? Bakterie oczywiście nie wiedzą, że w cokolwiek grają, jednak to nie ma znaczenia, bo nie trzeba być świadomym toczącej się rozgrywki, żeby grać.

Fundament wszechświata

Jednym z najbardziej fascynujących sukcesów teorii gier jest fakt, że znajduje ona zastosowanie nie tylko w przypadku konkretnych ludzkich zachowań czy sposobu działania korporacji, lecz także w odniesieniu do społeczności pozaludzkich. Ba, okazuje się, że opisuje ona z zaskakującą dokładnością zachowania zarówno zwierząt, jak i organizmów jednokomórkowych. Tak, wszyscy w coś grają! Prosty dylemat więźnia może odzwierciedlać funkcjonowanie całych ekosystemów. Bakterie jednego gatunku albo pozostają lojalne, dokładnie wypełniając swoje zadania zapisane w symbiotycznym kontrakcie, albo tego nie robią, czerpiąc korzyści z wkładu partnerskiego gatunku, gdy same pozostają bierne. W takiej sytuacji punkt równowagi zostałby osiągnięty w przypadku lenistwa obu stron. Nie byłby on jednak dla nikogo korzystny. Dlatego szczepy bakterii z natury skłonne do współpracy przetrwały, a współpraca w przyrodzie jest całkiem powszechna.

Lojalność partnera może przynieść niezwykłe i zaskakujące efekty. Według teorii endosymbiozy komórki eukariotyczne (mające jądro komórkowe z chromosomami), które stanowią podstawowy budulec wszystkich złożonych organizmów żywych, w tym człowieka, powstały wskutek symbiozy między bakteriami tlenowymi i beztlenowymi, wchłoniętymi wcześniej przez te pierwsze. Wynikałoby z tego, że jeden z najważniejszych kroków ewolucyjnych w historii życia na Ziemi zawdzięczamy mezoproterozoicznym igrzyskom sprzed 1,3 mld lat.

Od dwojga dzieci grających w kółko i krzyżyk, przez gambity Magnusa Carl­sena, po strategiczne pojedynki korporacji i ślepe rozgrywki szczepów bakterii – zdaje się, że cały ożywiony świat uczestniczy w bezustannych igrzyskach, których stawką bywają satysfakcja, fortuna albo przetrwanie. Zaskakująca uniwersalność teorii gier może nasunąć pytanie, dlaczego ta na wskroś ludzka rozrywka stanowi fundament tak wielu procesów, które ani z rozrywką, ani z człowiekiem niewiele mają wspólnego. Może więc fakt, że wszystkie istoty grają, da się wywieść z najbardziej fundamentalnych praw biologii lub nawet głębszych jeszcze praw fizyki? A może naukowy paradygmat jest błędny i to nie prawa fizyki stanowią fundament funkcjonowania wszechświata?

„To jest czułe miejsce, pięta achillesowa Fizyki aktualnego Uniwersum. Mikroświat przedstawia obecnie główny plac budowlanych robót dla Graczy. […] Dokonują rewizji, uruchamiają prawa już zastyg­łe. Dlatego dochowują milczenia, które jest »ciszą strategiczną«. Nie informują nikogo z »postronnych« ani o tym, co robią, ani nawet o tym, że Gra się toczy. Wiedza o istnieniu Gry stawia przecież całą Fizykę w zupełnie nowym świetle”. To fragment przemówienia profesora Alfreda Testy, jednego z laureatów Nagrody Nobla, przedstawiający mechanizm funkcjonowania wszechświata. Dla współczes­nej nauki brzmi on obrazoburczo. Wydaje się, że zachłanność teorii gier, a może raczej zachłanność jej twórców, nie ma granic i nawet takie naukowe autorytety jak Testa nie wahają się przyznawać swojej dziedzinie monopolu na opis rzeczywistości – nie tylko tej ożywionej, lecz także martwej. Według nich fizyka to warstwa wtórna, nadbudowa na bardziej fundamentalnej teorii gier.

Gdy jednak dociekliwy czytelnik spróbuje sprawdzić, kiedy dokładnie wygłoszone zostało to przemówienie, i odszukać profesora Testę wśród noblistów, nie znajdzie o nim wzmianki. Bo autor tych naukowych herezji istnieje wyłącznie jako postać fikcyjna na kartach opowiadania Stanisława Lema Nowa Kosmogonia. Lem lubił grać w takie gry. Podobnie jak Magnus Carlsen. W 2023 r. niespodziewanie zrezygnował on z udziału w mistrzostwach świata, które wygrywał nieprzerwanie od roku 2013. Norweg miał ponownie zmierzyć się z Janem Niepomniaszczijem. Szkoda, bo zapowiadał się emocjonujący pojedynek. Ale tak jak można grać, nie mając świadomości, że bierze się udział w rozgrywce, można też świadomie z niej zrezygnować, nie wtajemniczając nikogo w powody swojej decyzji. I wydaje się, że to również jest element gry.

Ludzie cierpieli, a lekarze nie umieli im pomóc. Szukano nowych metod uśmierzania bólu i stresu, tymczasem one istniały od zawsze. Każdy człowiek ma je w sobie – mówi Jon Kabat-Zinn, biolog molekularny, który prawie pół wieku temu oficjalnie wprowadził techniki medytacyjne do zachodniej medycyny i psychologii.

Tę historię można by zacząć od miejsca. To była zwykła suterena, nic lepszego w całym szpitalu nie udało się znaleźć. Uniwersytecka klinika mieściła się w robotniczym mieście Worcester, już od dłuższego czasu chylącym się ku upadkowi. Był rok 1979, fabryki plajtowały, mieszkańcy wyjeżdżali, a ci, którym nie udało się wyjechać – coraz ubożsi i bez perspektyw – cierpieli z powodu stresu. Niedawno otwarty szpital miał ściągnąć do miasta świeże umysły (i tak się stało w latach 90.), a tym, co zostali, zapewnić lepszą opiekę medyczną. Jon Kabat-Zinn pracował w tej placówce już od prawie trzech lat i właśnie udało mu się przekonać szpitalne władze, aby pozwoliły mu wdrożyć nowy, eksperymentalny program. Pal licho, że jego pacjenci mieli być leczeni w piwnicy – liczyło się to, że mógł wystartować! Niespełna 40-letni naukowiec pokładał w swoim pomyśle wielkie nadzieje, nawet więcej: był pewien, że się powiedzie.

Zresztą jego przyszli podopieczni nie mieli dużo do stracenia. Chroniczny ból pleców, długotrwałe migreny, zaburzenia lękowe czy bezsenność utrudniały im życie do tego stopnia, że nie byli w stanie normalnie funkcjonować. Nowo otwarta Klinika Łagodzenia Stresu obiecywała im ulgę i chociaż metody leczenia rzeczywiście były – oględnie mówiąc – nietypowe (wsłuchiwanie się w sygnały płynące z ciała? przyglądanie się myślom?, skupianie się na oddechu?), ich zaletą było to, że nie wiązały się z przyjmowaniem kolejnych nieprzynoszących poprawy leków. Cóż szkodziło spróbować, najwyżej po ośmiu tygodniach okaże się, że mieli rację, nie licząc na zbyt wiele.

Uważność, która leczy

Można byłoby też zacząć tę opowieść zupełnie inaczej. Na przykład od piłki tenisowej. Profesor Jon Kabat-Zinn, stojąc dzisiaj przed tysiącami słuchaczy, unosi ją wysoko i upuszcza prosto do drugiej dłoni. W ten sposób przedstawia jedną ze swoich ulubionych metafor: tłumaczy, że nasza uwaga powinna tak samo wpadać w każdą czynność, którą wykonujemy. Właśnie tego wpadania uczy już od 45 lat. Uważność – wyjaśnia – to umiejętność czystego skupienia się na tym, co robimy i czujemy w bieżącej chwili. Co ważne, skupienia pozbawionego jakiegokolwiek osądu, bo łatki „dobre” czy „złe” ograniczają naszą świadomość i bardzo rozpraszają uwagę. To niezwykle przyjemny stan świadomości, obecności i spokoju. I jak już pół wieku temu podejrzewał młody biolog zapaleniec ze szpitala w Worcester – stan, który może uzdrawiać i którego można się nauczyć.

Stworzony przez Kabata-Zinna ośmiotygodniowy program skupiania uwagi nazwany później Mindfulness-Based Stress Reduction (Redukcja stresu oparta na uważności) z minieksperymentu prowadzonego w szpitalnych piwnicach stał się fenomenem na światową skalę. Współcześnie treningi uważności są przepisywane przez lekarzy wszelkich specjalności: neurologów, dermatologów, psychiatrów, nawet onkologów, którzy traktują je jako jedną z terapii wspomagających leczenie nowotworów (dane na ten temat ukazały się m.in. w 2019 r. w renomowanym czasopiśmie „Cureus”). Zresztą uważność (często również nazywana angielskim słowem mindfulness) obrosła już wieloma badaniami, potwierdzającymi jej skuteczność w łagodzeniu chronicznego bólu, depresji i zaburzeń lękowych albo też chociażby łuszczycy – przewlekłej choroby autoimmunologicznej. Okazuje się, że skupianie myśli na tym, co tu i teraz, działa zarówno na psychikę, jak i na ciało: skórę, metabolizm, odporność.

Otwarty umysł

Jon Kabat-Zinn urodził się w pokoleniu dzieci kwiatów, które w dorosłość wchodziło z przytupem: kontestując wszystko, co zastane, i szukając nowych sposobów na dobre życie. Jednak sam Jon (wtedy jeszcze Kabat – drugi człon nazwiska dołączył po ślubie z Mylą Zinn) hipisem nie był. Oczywiście brał udział w protestach przeciwko wojnie w Wietnamie, a nawet należał do ich głównych organizatorów na swoim uniwersytecie (kilka lat temu w wywiadzie dla „Guardiana” opowiadał o brutalnym pobiciu przez policję podczas demonstracji w 1970 r.), ale zamiast kwiatów we włosach nosił raczej książki pod pachą. Nieodrodny syn swojego ojca, wybitnego immunologa i chemika, studiował biologię molekularną, i to nie gdzie indziej, a na Massachusetts Institute of Technology (MIT) – jednej z najlepszych uczelni w kraju. W dodatku jego promotorem był noblista, wirusolog Salvador Luria, którego Jon bardzo nie chciał rozczarować, dlatego nie zakończył nauki na poziomie magisterskim, ale z rozpędu napisał jeszcze doktorat.

Mimo to odżegnywał się od kariery badacza komórek. Już wówczas uważał, że to działanie z ludźmi jest jego zadaniem karmicznym. I nieprzypadkowo używał tego określenia. Podczas studiów zetknął się z buddyzmem, to zresztą również było typowe dla jego pokolenia. Lata 60. i 70. XX w. to czas rewolucji duchowej w Stanach. Młodzi podróżowali na Wschód i wracali z nowymi ideami, jednocześ­nie wschodnia kultura rozprzestrzeniała się za sprawą Tybetańczyków, którzy uciekali do USA ze znajdującego się pod chińską okupacją kraju. Kabat-Zinn jednak nie tylko zapoznał się z buddyjskimi ideami, lecz także zaczął je praktykować, właściwie ku własnemu zdziwieniu: „Dla chłopaka takiego jak ja, wyrastającego na ulicach w Nowym Jorku, było to dość niezwykłe zajęcie. Prawie nikt spośród moich znajomych nie medytował. Po angielsku było bardzo niewiele dobrych książek o medytacji […], a w mediach nie było o niej dosłownie nic. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że medytacja jest »kontrkulturowa«, po części dlatego, że tego pojęcia wtedy nawet jeszcze nie wymyślono” – pisał w książce Uważność dla wszystkich (wyd. Czarna Owca).

Tamte pierwsze doświadczenia z czasów studiów okazały się zaledwie przymiarką do dużo głębszego zanurzenia się w medytację. Przełomem było poznanie wietnamskiego mnicha Thicha Nhata Hanha, sławnego działacza pokojowego i autora wydanej w 1975 r. książki o buddyjskiej medytacji Cud uważności. Kabat-Zinn, wielokrotnie uczestnicząc w jego warsztatach, uczył się od niego buddyjskich technik medytacyjnych i poczuł na własnej skórze (a także we własnym ciele i umyśle), jak wielowymiarowo działa medytacja i jak kojące jest to działanie.

Buddyzm bez buddyzmu

Wreszcie odkrył swoją ścieżkę – miało nią być przeszczepienie medytacji na zachodni grunt. Pierwszą próbę podjął, pracując jako wykładowca uniwersytecki. Na zajęciach z genetyki i biologii, które prowadził, zachęcał studentów, by próbowali medytować i traktowali to jako okazję do obserwowania biologicznych zmian w sobie. Na ich przykładzie widział jednak wyraźnie, że już samo słowo „medytacja” budziło nieufność, zbyt silnie kojarzyło się z egzotycznymi azjatyckimi rytuałami. Dla laickiego i w dużej mierze konserwatywnego społeczeństwa wschodnia filozofia była z góry jeśli nie podejrzana, to przynajmniej obca kulturowo i niezrozumiała.

Kabat-Zinn nie podzielał tego podejścia. Buddyzm stał się dla niego niewyczerpanym źródłem inspiracji i refleksji. Jego idea, która stoi za całym programem redukcji stresu – że człowiek ma w sobie potencjał do samouzdrawiania i wzmacniania się – jest przecież na wskroś buddyjska. Zarazem jednak sam siebie nigdy nie nazywa buddystą (ani żadnym innym -ystą, „ludzie nie muszą się określać aż tak bardzo” – tłumaczy). Nigdy też nie zgadzał się z tym, że medytacja przynależy do jakiejkolwiek (wschodniej czy innej) duchowości lub filozofii. Skoro miałaby być ona wyłącznie buddyjskim zjawiskiem, to w takim razie grawitacja, jako że opisał ją Anglik Isaac Newton, jest tylko brytyjska – obnażał absurd takiego rozumowania. Potencjalne korzyści, jakie można wynieść z uważności, są dostępne dla wszystkich ludzi na świecie, bez względu na to, jakimi wartościami się w życiu kierują. Chociaż – jak zauważał – nieprzypadkowo stała się ona ważną częś­cią właśnie buddyzmu, którego nadrzędną troską jest niesienie ulgi w cierpieniu.

Bariera kulturowa była jednak zbyt duża. Po 13 latach własnego praktykowania medytacji Kabat-Zinn wreszcie uświadomił sobie (do dziś mówi o tamtej chwili jako o 10-sekundowym olśnieniu), że jeśli chce ją rozpowszechniać na Zachodzie, to musi przedstawiać ją w inny sposób, wskazując bardziej praktyczne skutki. Uważność, której celem będzie łagodzenie stresu, brzmiała tutaj nie tylko bardziej swojsko, lecz także stawała się niemal terminem medycznym. „Jako że miałem doktorat z biologii molekularnej na MIT i w dodatku studiowałem tam w laboratorium laureata Nagrody Nobla, władze szpitala uważały że »on wie, co robi«. I na szczęście pozwolono mi spróbować. Nikt nie miał pojęcia, jak wiele niewiedzy w tym wszystkim było” – wspomina tamte początki.

Do dzisiaj są osoby, które zarzucają mu odarcie medytacji z duchowości. On odpowiada, że dzięki temu jej dobroczynnego, zdrowotnego działania mogą doświadczyć również ci, którzy nigdy nie przekroczyliby progu ośrodka jogi czy zen. Przez Klinikę Łagodzenia Stresu, którą założył w podziemiach szpitala w Worcester (i która istnieje tam do dziś, chociaż już na powierzchni ziemi), przewinęły się tysiące osób, a wiele spośród nich z pełnym przekonaniem utrzymuje, że dzięki uważności polepszyło się zarówno ich zdrowie, jak i całe życie. Podobne kliniki znajdują się także przy innych szpitalach i poza nimi, w Ameryce, ale też w Europie, a nawet w Chinach, co tylko pozornie – jak tłumaczy twórca mindfulnesswygląda na wożenie drewna do lasu: kiedy podczas warsztatów, które tam prowadził, zapytał, kto zna pisma chińskiego półlegendarnego filozofa Laozi, uważanego za nauczyciela Buddy, nikt z grona 400 uczestników nie podniósł ręki.

Stres i jego następstwa

Kiedy Jon Kabat-Zinn rozpoczynał swój pierwszy program uważności, nie istniało jeszcze pojęcie zespołu stresu pourazowego (powstało kilka miesięcy później, w 1980 r.), jednak o samym stresie i jego destrukcyjnym wpływie na zdrowie mówiono coraz więcej. Chociaż wciąż jeszcze traktowano go jako nowinkę medyczną – do lat 40. XX w. określenie „stres” funkcjonowało wyłącznie w kategoriach technicznych, oznaczało interakcję między siłą a oporem wobec niej. Pierwszym, który zaczął go używać w znaczeniu medycznym, był węgierski lekarz Hans Selye. Jego badania rozpoczęły się, kiedy zauważył, że pacjenci w szpitalu – mimo odmiennych chorób – mieli wiele identycznych doleg­liwości. Kłóciło się to z dotychczasową zasadą sformułowaną w XIX w. przez niemieckiego patologa Rudolfa Virchowa, zgodnie z którą każde schorzenie dawało specyficzne, charakterystyczne jedynie dla niego objawy. Selye odkrył, że zasada ta sprawdzała się tylko dlatego, że do tej pory lekarze, diagnozując, pomijali wszystkie bardziej uniwersalne symptomy, m.in. brak apetytu, bezsenność, napięcie psychiczne, zmęczenie. Ale czy pomijając je, popełniali błąd? Gdyby założyć, że Virchow miał rację i nie stanowiły one objawów konkretnej choroby, to czym w takim razie były? Selye, a za nim cały świat medycyny, uznał, że stanowią odpowiedź organizmu na trudny bodziec (stresor) – w szpitalnych okolicznościach będzie to choroba, ale równie dobrze może mieć on inne podłoże: nadmiar pracy, śmierć kogoś bliskiego, tempo życia.

Stres w małych dawkach jest pożyteczny, pobudza do działania i wspomaga kreatywność (jedynym stanem, w którym jesteśmy zupełnie pozbawieni stresu, jest śmierć – zauważał Selye). Gdy jednak przerośnie nasze siły, staje się śmiertelnym wrogiem. Obniża odporność, prowadzi do zaburzeń psychicznych, jak również somatycznych, np. układu krążenia i trawiennego, albo nasila już istniejące dolegliwości (które wcześniej mogły go wywołać – stresując się, często wpadamy w błędne koło). Od lat prowadzone są badania nad wpływem stresu na rozwój chorób nowotworowych i choć naukowcy wciąż ostrożnie wypowiadają się na ten temat, wiele wskazuje na to, że taki związek, przynajmniej pośredni, rzeczywiście istnieje.

Już w swojej pierwszej książce Życie, piękna katastrofa (wyd. Czarna Owca), która w dużym stopniu przyczyniła się do ogromnej popularności mindfulness, Kabat-Zinn konstatował, że żyjemy w epoce przytłaczającego stresu. A trzeba zauważyć, że pisał tak w roku 1990 – czyli w czasach owszem, trudnych, ale w których nie było jeszcze Internetu w smartfonach, mediów społecznościowych, pandemii oraz wielkich kryzysów gospodarczych i klimatycznych. Współcześnie na alarm biją nie tylko lekarze, lecz także socjolodzy i psycholodzy: stres stał się poważnym problemem społecznym, na który wciąż nie ma systemowego rozwiązania. Na szczęście, choć świat właściwie przyśpiesza z każdym rokiem, stare metody na spowolnienie naszych emocji i myśli ciąg­le działają. „Cała istota łagodzenia stresu – i tym samym wzmacniania najszerzej rozumianego zdrowia – za pomocą praktyki uważności polega na zachęceniu i przekonaniu ludzi, by sami stali się dla siebie autorytetami, by wzięli więcej odpowiedzialności za własne życie, własne ciało, własne zdrowie” – to już cytat z drugiej książki, napisanej w 1994 r., Gdziekolwiek jesteś, bądź (wyd. Czarna Owca).

Rodzynki i wszechświat

Kurs uważności prowadzony przez Kabata-Zinna zwykle zaczyna się od jedzenia trzech rodzynek. Zanim jednak dojdzie do konsumpcji, uczestnicy zostają poproszeni, aby najpierw uważnie je obejrzeć, poczuć ich fakturę, określić kolor. Dziwne? Głupie? Takie myśli często pojawiają się w głowach uczestników. Nauczyciele uważności proszą, aby starać się je uchwycić – tak samo jak wszystkie inne, które nasuwają się podczas obserwacji tej pierwszej rodzynki. Dobrze jest przyjrzeć się własnej reakcji: dlaczego oglądanie suszonego winogrona wydaje się nam bezsensowne, a śledzenie losów serialowych postaci (przypomnijmy: w rzeczywistości one nie istnieją) już nie? Dlaczego tak łatwo wystawiamy oceny? Czy dzięki temu czujemy się lepsi, mądrzejsi?

Następnym etapem jest uważne obserwowanie reakcji ciała: może do ust już napłynęła ślina na myśl o tym, co nastąpi za chwilę? Przeżuwanie i przełykanie też zachodzą powoli i z najwyższą uwagą. Dokładnie to samo odbywa się za drugim i trzecim razem. Niektórzy uczestnicy przyznają później, że po raz pierwszy w życiu poczuli, jak naprawdę smakują rodzynki – niekiedy zdają sobie sprawę, że wcale nie mają ochoty na trzecią, choć kiedy indziej pewnie przełknęliby je wszystkie naraz.

Medytacja jedzenia rodzynki to jedna z tych, których twórca uważności nauczył się od swojego mistrza Thicha Nhata Ha­nha. Buddyjski nauczyciel przekonywał, że warto każdą mandarynkę jeść przez osiem minut, a rodzynkę – przez dwie. Twierdził, że dopiero wtedy można zobaczyć cały zawarty w niej wszechświat: ziemię, z której wyrosła, wodę, którą piła, człowieka, który ją pielęgnował, gdy jeszcze była winogronem. W programie Kabata-Zinna uczestnicy nie dążą do poczucia buddyjskiej jedności wszystkiego ze wszystkim, poprzestają na świadomości tego, co czują i myślą. Ale to i tak już bardzo dużo.

Mimo że niewiele osób rozpoczyna naukę uważności z powodu nadwagi czy zaburzeń odżywiania, okazuje się, że po ukończeniu kursu większość uczestników zmienia swoje nawyki związane z jedzeniem. Zaczynają jeść wolniej i mniej, a zarazem – jak deklarują – czują przy stole o wiele większą przyjemność. „Wielu z nas wykorzystuje jedzenie do osiągnięcia emocjonalnego zaspokojenia, zwłaszcza gdy czujemy niepokój, przygnębienie albo zwyczajną nudę, dlatego to proste ćwiczenie polegające na zwolnieniu tempa i zwracaniu bacznej uwagi na to, co robimy, pokazuje, jak silne, niekontrolowane i szkodliwe bywają nasze odruchy, gdy w grę wchodzi jedzenie. Oraz że proste czynności mogą nam dawać dużo satysfakcji, gdy nasze działanie jest świadome” – tłumaczy w Życiu… Kabat-Zinn.

Akt rozsądku

Innym podstawowym ćwiczeniem mind­fulness jest skanowanie ciała. Uczestnicy leżą na wznak i spokojnie skupiają uwagę na poszczególnych jego częściach: od stóp do głowy. W tym samym czasie próbują sobie wyobrażać przepływający przez nie oddech. Co to daje? Oczywiście – jak we wszystkich ćwiczeniach uważności – wzmacniana jest ich koncentracja, ale przede wszystkim mają szansę (podobnie jak to było z rodzynkami, niekiedy po raz pierwszy w życiu) wsłuchać się w odczucia płynące z ciała czy po prostu uświadomić sobie jego istnienie.

Co więcej – jak opowiadał Kabat-Zinn w 2015 r. w wywiadzie udzielonym Huff­post.com – już uczestnicy pierwszych kursów redukcji stresu, tych prowadzonych jeszcze w szpitalnych piwnicach, po kilku tygodniach rozwijania uważności zgłaszali, że łatwiej znoszą chroniczny ból, którego wcześniej nie udawało się zmniejszyć farmakologicznie, a nawet operacyjnie. „To zdumiewające, że możemy mieć obsesję na punkcie wyglądu naszego ciała, a jednocześnie nie mieć z nim żadnego kontaktu” – zauważał. Dzięki lepszemu połączeniu ze swoim ciałem łatwiej wyłapać fizyczne oznaki stresu i poradzić sobie z nimi. Poczuć, że od nie wiadomo kiedy ma się zaciśniętą szczękę, uniesione ramiona, twarde barki – jest się w ciąg­łym napięciu. Tymczasem dopóki nie wiemy, że żyjemy w chronicznym stresie, nie możemy nic z nim zrobić.

Ćwiczenia uważności unaoczniają, że mamy wpływ na swój poziom stresu. Nie zawsze możemy zmienić okoliczności, w których się znajdujemy, ale na pewno to od nas zależy, jak będziemy na nie reagować. Przełykać je byle szybciej czy może przyglądać się im ze wszystkich stron i powoli obracać w ustach. Nawet jeśli nie każda rzecz, która spotyka nas w życiu, okaże się tak słodka jak rodzynki, dobrze jest poznać jej smak, dowiedzieć się, jakie dokładnie myśli i emocje w nas wywołuje.

Twórca mindfulness przekonuje, że zatrzymanie się jest nie tylko aktem miłości do życia, lecz także po prostu aktem zdrowego rozsądku. Nasza uwaga niezwykle łatwo zmienia swoje trajektorie (rzućmy piłką tenisową o ścianę albo sufit, a zobaczymy, co się będzie dalej z nią działo), w dodatku zazwyczaj w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z tego, że odpłynęliśmy myśl­ami gdzie indziej. Łatwo sobie wyobrazić, czym grozi rozproszenie koncentracji np. podczas prowadzenia auta, trudniej zrozumieć, co się z nami dzieje, gdy żyjemy bez uważności, właściwie nie wiedząc, co czujemy i co myślimy.

Celem medytowania nie jest doskonalenie się ani nawet obniżenie poziomu stresu – oczywiście to wszystko występuje, ale są to raczej, można by powiedzieć, efekty uboczne. W medytacji najważniejsze jest po prostu to, aby w niej trwać, niczego nie oczekując, nie osądzając. Obserwowanie swojego oddechu albo skanowanie ciała działa odprężająco, jednak dobrze byłoby pamiętać o tych czynnoś­ciach nie tylko wtedy, gdy potrzebujemy relaksu albo uspokojenia nerwów. Róbmy to także po prostu, aby pobyć ze sobą. Przecież właśnie tak postępujemy z tymi, którzy są dla nas ważni.

Zacząć od początku

Nauka mindfulness jest polecana zwłaszcza osobom zmagającym się z psychicznymi lub psychosomatycznymi dolegliwoś­ciami, ale przynosi korzyści każdemu, podobnie jak zdrowe jedzenie. Przy czym tak samo jak przy zmianie diety tutaj też wyrobienie nowych nawyków wymaga czasu i cierpliwości. I odrobiny dobrej woli na początek, bo – jak tłumaczy Kabat-Zinn – jeśli zaczynamy praktykę medytacyjną z nastawieniem „spróbuję, chociaż i tak nic z tego nie wyjdzie”, najpewniej rzeczywiście będziemy mieli rację. Szybko zrezygnujemy, kiedy poczujemy dyskomfort (a nauka skupiania uwagi łatwa nie jest) albo gdy skutki medytacji nie pojawią się tak szybko, jak byśmy chcieli.

Paradoksalnie jednak gorliwość neofity też nie pomaga. „Jeśli ktoś podchodzi do medytacji jak »prawdziwy wyznawca«, z pełnym przekonaniem, że ta ścieżka jest przeznaczona dla nas, że uważność to »odpowiedź«, prawdopodobnie wkrótce mocno się rozczaruje. Gdy tylko stwierdzisz, że jesteś tą samą osobą, którą zawsze byłeś, i że ta praca wymaga wysiłku i konsekwencji, a nie po prostu romantycznej wiary w wartość medytacji, odprężenia czy uważności, być może zauważysz, że podchodzisz już znacznie mniej entuzjastycznie niż na początku” – wyjaśnia Kabat-Zinn w Życiu, pięknej katastrofie. Bazując na doświadczeniu z Kliniki Łagodzenia Stresu, utrzymuje też, że statystycznie największe szanse, by nauczyć się uważności, mają osoby z lekko sceptycznym nastawieniem, ale jednocześnie z silną motywacją.

Nie zawsze również nauka uważności powiedzie się za pierwszym razem: „Musisz podjąć ją we właściwej chwili swojego życia, w chwili, gdy jesteś gotowy słuchać uważnie własnego głosu, własnego serca, własnego oddechu […]. To ciężka praca” – pisze w Gdziekolwiek jesteś, bądź. Dobrze jest zacząć ją w grupie z nauczycielem, chociaż niektórym wystarcza przeczytanie książki i samodzielne przejście przez kurs. Warto jednak pamiętać, że sama nauka uważności: świadomego oddychania, skupiania się na odczuciach płynących z ciała, obserwowania swoich myśli bez oceniania ich, jest dopiero początkiem. „Prawdziwa praktyka medytacji to te 24 godziny, samo życie – mówi Kabat-Zinn w radiu NPR. – Medytacja nie polega na siedzeniu ze skrzyżowanymi nogami albo leżeniu w jogowej pozycji trupa. Oczywiście to wszystko jest wspaniałe. Ale medytujemy, aby czuć się bardziej komfortowo, przeżywając absolutnie wszystkie momenty jako wartościowe. I dzięki temu odczuwać je głębiej: zarówno dobre, jak i złe, stresujące, ciężkie czy bolesne”. Bo w uważności chodzi po prostu o życie. I tak jak ten tekst można było zacząć od szpitalnej piwnicy, piłki tenisowej, rodzynki albo oddechu, tak samo jest ze świadomym, lepszym życiem – właściwie każdy początek jest dobry.

Idee, o które walczył, do dziś nie straciły na aktualności. Mimo że zmarł ponad 200 lat temu, Tadeusz Kościuszko mógłby i teraz stanąć do walki z siłami obskurantyzmu oraz bigoterii. Ostatni rycerz, pierwszy obywatel.

Już za życia okryty mityczną sławą, był jednocześnie osobą bardzo skromną. Biograf Stefan Bratkowski nazwał go jednym z najbardziej milczących bohaterów. Rzeczywiście, Tadeusz Kościuszko zostawił po sobie niewiele pism. Te, które możemy przeczytać np. w formie listów (prowadził ożywioną korespondencję m.in. z Thomasem Jeffersonem), świadczą o tym, że do końca życia pozostał wierny ideałom wolności i równości. Wystarczy jednak zajrzeć do Wikipedii, by zorientować się, jak złożoną był postacią. Edycje polska i białoruska piszą o nim jako o bohaterze narodowym Polski, Białorusi i Stanów Zjednoczonych. Ukraińcy dodają, że był też bohaterem narodowym Litwy. Na tym nie koniec, bo ma miejsce również w historii Francji – dodają wikipedyści anglojęzyczni.

Pilny uczeń

Urodził się w Mereczowszczyźnie na terenach dzisiejszej Białorusi, najprawdopodobniej 4 lutego 1746 r. Pochodził z rodziny szlacheckiej o białoruskich korzeniach, od dawna spolonizowanej. Żył zarówno na pograniczu kultur, jak i historycznych epok, w czasie rewolucyjnym. Okres ten zakończył się dla Polski katastrofą i upadkiem państwa. W tym samym jednak czasie w walce zbrojnej powstały Stany Zjednoczone, a Francuzi obalili monarchię. Kościuszko był nie tylko świadkiem tych procesów, lecz także w nich uczestniczył. W swojej drodze do wielkości nieraz musiał polegać na szczęściu i przypadku; czasem niewiele brakowało, by jego losy potoczyły się inaczej, a tym samym historia miałaby zupełnie inny bieg.

Przepustką do kariery była dla niego nauka w Szkole Rycerskiej powołanej do życia w 1765 r. przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Kościuszko uczył się wcześniej w Kolegium Pijarów w Lubieszowie (dzisiejsza Ukraina), ale edukację musiał przerwać ze względu na trudności finansowe po śmierci ojca. Do Warszawy trafił dzięki protekcji Józefa Sosnowskiego, pisarza polnego litewskiego, późniejszego hetmana. To on właśnie polecił chłopaka księciu Adamowi Czartoryskiemu, komendantowi Szkoły i jednej z ważniejszych postaci ówczesnej polskiej polityki. Młodzieniec szansy nie zmarnował, niedostatki ogłady i wykształcenia nadrabiał pilnością. Latem wstawał o czwartej, zimą o szóstej i brał się do pracy, dając się poznać zwłaszcza jako dobry uczeń z matematyki, sztuki inżynierskiej, rysunku. Po zakończeniu kursu został instruktorem w Szkole Rycerskiej i awansował do stopnia kapitana. W 1768 r. los spłatał mu figla – został zwolniony w ramach reorganizacji uczelni. Niejako w zamian przyznano mu zagraniczne stypendium częściowo ufundowane przez króla, o co zabiegał Czartoryski. Pięć lat spędzonych za granicą, głównie na naukach w Paryżu, pozwoliło Kościuszce poznać świat, a także uchroniło go przed zaangażowaniem się w tumult krajowej polityki: w 1768 r. wybuchła konfederacja barska, w 1772 r. doszło zaś do pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej.

Z dala od wydarzeń w ojczyźnie młody oficer uczęszczał na kursy sztuki inżynierskiej i pobierał lekcje rysunku, wykazując zresztą nieprzeciętny talent. Poza tym chłonął najnowsze idee, przesiąkając oświeceniową, wolnościową myślą. Ogromny wpływ miały na niego pisma Jeana-Jacques’a Rousseau. Zgłębiał też prace ekonomiczne, szczególnie bardzo wpływowych w tamtym czasie fizjokratów oraz ich lidera i głównego autora, François Quesnaya. To właśnie ich filozofia gospodarcza miała istotny wpływ na kształtowanie się poglądów Kościuszki w kwestii emancypacji chłopów i niewolników. Podczas pobytu w Paryżu ambitny student dokonał również głębokiej przebudowy własnej postawy filozoficznej, stając się deistą. Stąd już prosta droga do antyklerykalizmu i niechęci do zinstytucjonalizowanych religii, którą Kościuszko żywił do końca swoich dni. W Kościele katolickim i Cerkwi prawosławnej widział bowiem ostoję ciemnoty i feudalnego ucisku najniższych warstw społeczeństwa.

Romans awanturniczy

Tak wyposażony intelektualnie młody oficer w 1774 r. wrócił do kraju zmagającego się ze skutkami pierwszego rozbioru. Tragedia ojczyzny zapewne nie była mu obojętna, ale młodość też ma swoje prawa – Kościuszko zakochał się z wzajemnością w Ludwice Sosnowskiej, córce swojego niedawnego protektora, której udzielał lekcji francuskiego i rysunku. Sosnowski, noszący wtedy tytuł pisarza wielkiego litewskiego, miał wobec córki inne plany: zamierzał wydać ją za mąż za księcia Józefa Lubomirskiego. Oświadczyny młodzieńca spławił brutalnie, dając do zrozumienia, że ubogi szlachcic zbyt wysoko mierzy. Ten, zrozpaczony, postanowił w porozumieniu z ukochaną porwać ją i poślubić potajemnie. Za taki czyn groziła wtedy nawet kara śmierci.

Świadomy ryzyka, Kościuszko postanowił w oryginalny sposób się ubezpieczyć i ujawnił plan samemu królowi. Jednak władca wytłumaczył mu beznadziejność pomys­łu, a także ostrzegł Sosnowskiego, przy czym wybrał taki czas i sposób przekazania informacji, by spodziewany gniew magnata nie dosięgnął niedoszłego porywacza. Wówczas pogrążony w smutku i niemający pracy Kościuszko spakował rzeczy i ruszył za granicę. Antoni Trębicki, pisarz z tamtej epoki, tak relacjonował w swoich pamiętnikach przygody młodzieńca: „Nie miłość więc ojczyzny, nie zapał do wolności, jak poeta chwalca w panegiryku swym umieścił, wyprawiła Kościuszkę z Polski do Ameryki, ale zły koniec jego miłostek z Sosnowską i obawa zemsty i słusznego ukarania hetmana”.

Nie od razu jednak Kościuszko zdecydował się na wyjazd do Ameryki; wcześ­niej szukał szczęścia i posady w Dreźnie, a następnie we Francji. Nic z tego nie wyszło, więc zaopatrzony w list polecający od dawnego protektora Adama Czartoryskiego do generała Charlesa Lee ruszył za Atlantyk. Wypłynął z normandzkiego Hawru w kierunku francuskiej kolonii Saint­-Domingue (dzisiejsze Haiti), by ominąć brytyjską blokadę amerykańskich portów. I znowu los postanowił wystawić go na próbę. Niemal u kresu podróży statek napotkał sztorm i rozbił się. Kościuszko był o włos od śmierci, uratował się jednak wraz z pięcioma innymi podróżnymi – uczepił się złamanego masztu, co pozwoliło mu dopłynąć do wybrzeży Martyniki. Tak przynajmniej relacjonuje to wydarzenie kronikarz z epoki w warszawskiej gazecie „Nowiny”.

Za wolność waszą…

Ocalony z katastrofy Kościuszko na przełomie lipca i sierpnia 1776 r. zameldował się w Filadelfii, a 18 października – po zdaniu egzaminu na inżyniera wojskowego, w którym uczestniczył sam Benjamin Franklin – Kongres wystawił dokument postanawiający, że „Thaddeus Kosciuszko, Esq. ma być mianowany inżynierem w służbie Stanów Zjednoczonych, z pensją 60 dolarów miesięcznie i w randze pułkownika”. Złośliwy los tym razem uśmiechnął się do przybysza i tak rozpoczęła się jego droga do wielkości.

Udział polskiego wodza w amerykańskiej rewolucji wart jest niejednej książki. W tym tekście zwrócę uwagę na kilka wydarzeń pokazujących, jak wyjątkowy talent wspomagany przez silny charakter i szczęście uczyniły przyszłego Naczelnika jedną z ważniejszych postaci walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych.

Punktem kluczowym okazała się przegrana przez Amerykanów bitwa pod Ticonderogą, podczas której oficerowie bagatelizowali rady Kościuszki. Ten nie chciał wdawać się w intrygi ani utarczki. Anglicy dostrzegli błędy swoich przeciwników i zaatakowali, wywołując wśród obrońców panikę. Kościuszko podjął się osłony ewakuacji czy raczej bezładnej ucieczki amerykańskiej armii. Jednocześ­nie wykorzystywał warunki terenowe i sztukę inżynierską, by w maksymalny sposób utrudniać pochód angielskich wojsk. Te, wyczerpane mozolnym marszem przez podmokły las, dotarły w okolice Saratogi, gdzie pod osłoną fortyfikacji przygotowanych przez Kościuszkę oczekiwał wroga generał Horatio Gates. Tym razem to Anglicy nie mieli szans i 17 października 1777 r. złożyli broń. Zwycięską bitwę pod Saratogą można uznać za moment zwrotny wojny.

Przyczynienie się do tego triumfu to nie jedyna zasługa Kościuszki. Jako inżynier wojskowy był głównym projektantem fortyfikacji twierdzy West Point, której poświęcił ponad dwa lata służby, by następnie przenieść się za generałem Gatesem na front południowy. Tam wykazywał się zarówno kunsztem inżynierskim, jak i podejmował się dowodzenia działaniami liniowymi. Za swoją służbę dla Stanów Zjednoczonych został awansowany do stopnia generalskiego. Pozostała jeszcze kwestia wypłaty oficerskiej gaży – dotąd jedynym wynagrodzeniem za lata w armii było 371 dolarów otrzymanych od generała Nathanaela Greene’a dowodzącego frontem południowym. Zadłużenie USA u naszego generała wynosiło kilkanaście tysięcy dolarów. Na 12 280,49 dolarów otrzymał certyfikat dłużny oprocentowany na 6% rocznie, 3 tys. dolarów Kongres wypłacił mu w gotówce, ponadto dostał 500 akrów ziemi w Ohio.

Nie mniej ważne od doświadczenia wojennego i majątku były amerykańskie przyjaźnie Kościuszki oraz uznanie, jakie zdobył wśród przedstawicieli elity politycznej rodzących się Stanów Zjednoczonych. Do najważniejszych należy zaliczyć Thomasa Jeffersona, późniejszego wykonawcę testamentu Tadeusza Kościuszki. Szczególny w swojej treści dokument nie powstałby zapewne, gdyby nie przyjaźń naszego generała z Afroamerykaninem Agrippą Hullem, który został jego ordynansem. To właśnie ta znajomość wzmocniła w przyszłym przywódcy insurekcji przekonanie o równości wszystkich ludzi, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy statusu społecznego.

Charakter przyszłego Naczelnika dobrze ilustruje zabawny epizod opisany dokładnie w książce Przyjaciele wolności. Tadeusz Kościuszko, Thomas Jefferson, Agrippa Hull Gary’ego Nasha, Grahama Russela i Gao Hodgesa. Otóż w trakcie prac nad fortyfikacją West Point Kościuszko wybrał się na kilka dni w podróż, zostawiając w obozie swojego ordynansa. Ten nie zmarnował okazji i zorganizował „imprezkę” dla innych służących. Sam ubrał się w mundur przełożonego. Pech chciał, że Kościuszko musiał zawrócić i w środku nocy zajechał do domu, gdzie zabawa trwała w najlepsze. Zamiast jednak skarcić Hulla i rozgonić towarzystwo, dołączył do biesiady.

…i naszą

Z Ameryką nowo mianowany generał pożegnał się 15 lipca 1784 r., ale miał do niej jeszcze wrócić. Wcześniej czekały go zadania najwyższej wagi w służbie Rzeczypospolitej. Jednak mimo generalskiego stopnia i wojennych zasług nie od razu po powrocie do Polski znalazł zajęcie. Nie było dla niego miejsca w wojsku podleg­łym prorosyjskiemu Departamentowi Wojskowemu Rady Nieustającej, w którym hetmanami okazali się późniejsi inicjatorzy konfederacji targowickiej: Franciszek Ksawery Branicki, Seweryn Rzewuski i Stanisław Szczęsny Potocki. Sytuacja zaczęła się zmieniać w 1788 r., gdy pracę rozpoczął Sejm Wielki. Jesienią 1789 r. Kościuszko otrzymał w końcu nominację generalską, w czym bardzo pomogła protekcja jego dawnej miłości, a obecnie księżnej Ludwiki Lubomirskiej.

Zdobyte doświadczenie miał wykorzystać już niebawem, bo w 1792 r. podczas wojny z Rosją w obronie reform Sejmu Wielkiego oraz jego najważniejszego dzieła – Konstytucji 3 maja. Zachwyceni nią byli zarówno europejscy konserwatyści, m.in. Edmund Burke, jak i rewolucjoniści, wśród których znajdował się Thomas Paine, jeden z ojców założycieli USA. Burke chylił czoła przed zdolnością pokojowego przeprowadzenia reform, Paine chciał nawet wystąpić o obywatelstwo Rzeczypospolitej. Później do grona entuzjastów polskiej ustawy dołączył Karol Marks, który docenił zdolność szlachty jako klasy dominującej do samoograniczenia i podzielenia się władzą polityczną z mieszczaństwem.

Rewolucyjny potencjał Sejmu Wielkiego nie mógł podobać się magnackiej reakcji ani tym bardziej carycy Katarzynie II. Jej celem było podporządkowanie Rzeczypospolitej, a nie reformy, które mogły stać się zarzewiem podobnego zrywu jak we Francji. O dalszych losach nie tylko konstytucji, lecz także całego kraju miała rozstrzygnąć walka zbrojna. Wojna z Rosją, mimo zwycięskiej bitwy pod Zieleńcami (po której król Stanisław August Poniatowski ustanowił najważniejsze polskie odznaczenie wojskowe – Order Virtuti Militari), musiała zakończyć się niepowodzeniem. Zwłaszcza że walka toczyła się również z wrogiem wewnętrznym – zdrajcami spod znaku Targowicy. 24 lipca 1792 r. do konfederacji targowickiej dołączył król, licząc, że w ten sposób uda się zachować choć część reform Sejmu Wielkiego. W obozie demokratycznym jego decyzja została uznana za zdradę.

Jeden za wszystkich

Tadeusz Kościuszko brał udział w działaniach wojennych, a po zdradzie króla nosił się nawet z zamiarem jego porwania i kontynuowania walki. 30 lipca podał się do dymisji i ponownie opuścił kraj. W styczniu 1793 r. doszło do drugiego rozbioru Polski – wiara w możliwość uratowania reform i ocalenia choćby zrębów państwowości polskiej okazała się mrzonką. Pełny podział ziem Rzeczypospolitej między Rosję, Prusy i Austrię był jedynie kwestią czasu. Władcy tych państw panicznie obawiali się rewolucji, a egzekucja króla Francji Ludwika XVI w styczniu 1793 r. tylko umocniła te nastroje. Żadnemu z sąsiadów nie odpowiadała Polska przesiąknięta jakobińskimi ideami. Odpowiedzią na zamiary ościennych mocarstw miało być powstanie, którego dowództwo powierzono Tadeuszowi Kościuszce.

Rozpoczęcie insurekcji planowano na jesień 1793 r., ale generałowi nie udało się pozyskać Francji jako sojusznika, a potem – gdy przedostał się do Polski i pod nazwiskiem Milewski lustrował stan sił – stwierdził, że jesienny zryw byłby przedwczesny. Kościuszko wiązał powstanie z radykalnym programem społecznym. Nauczony amerykańskim doświadczeniem zdawał sobie sprawę z tego, jaką siłę może mieć armia pochodząca z powszechnego, narodowego zaciągu. Program społeczny miał służyć zarówno emancypacji warstw dotychczas wykluczonych, m.in. chłopom, jak i włączeniu ich do sił zbrojnych. „Za samą szlachtę bić się nie będę, chcę wolności całego narodu i dla niej wystawię tylko me życie” – powiedział generał Józefowi Pawlikowskiemu podczas spotkania konspiratorów we wrześniu 1793 r. w podkrakowskim Podgórzu (za: Bartłomiej Szyndler, Tadeusz Kościuszko 1746–1817).

Powstanie rozpoczęło się 12 marca 1794 r. od buntu brygadiera Antoniego Józefa Madalińskiego, który odmówił rozformowania swojej brygady i ruszył w stronę Krakowa. Do tego miasta przybył również Kościuszko, który 24 marca na Rynku Głównym oficjalnie ogłosił akt powstania i złożył przysięgę jako Najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej. Tak rozpoczęło się najważniejsze życiowe zadanie Kościuszki, ale też powstawanie jego mitu.

Insurekcja kościuszkowska okazała się tyleż zrywem w obronie niepodległości Rzeczypospolitej, co ruchem rewolucyjnym upodmiotawiającym chłopów, ludność miast, a także Żydów. Symbolami tego procesu stały się trzy nazwiska: chłopa Bartosza Głowackiego, warszawskiego szewca Jana Kilińskiego i żydowskiego kupca Berka Joselewicza. Siła zbrojna oparta m.in. na zaciągu chłopskim liczyła ponad 150 tys. żołnierzy – dla porównania podczas wojny obronnej w 1792 r. nie udało się zmobilizować nawet 80 tys. Rewolucyjny zapał jednak nie wystarczył, powstanie upadło po przegranej bitwie pod Maciejowicami 10 października 1794 r. Wtedy to ranny Kościuszko, tracąc przytomność, miał powiedzieć: Finis Poloniae.

Jak sam później twierdził, takie słowa nie padły, bo po prostu nie mogły: Rzeczpospolita jest nieśmiertelna, nawet jeśli po trzecim rozbiorze w 1795 r. przestała istnieć jako niepodległe państwo. Nie umarła jednak sama idea, a jej symbolem stał się dla przyszłych pokoleń Tadeusz Kościuszko.

Testament

Po uwolnieniu z rosyjskiej niewoli Naczelnik znowu ruszył do Ameryki. W sierpniu 1797 r. w Filadelfii witały go tłumy. Głównym celem podróży było odzyskanie pieniędzy za służbę w wojsku Stanów Zjednoczonych. Kongres przegłosował wypłacenie Kościuszce 18 912 dolarów, lecz zaległą gażę przelano generałowi na konto w Londynie, o czym miał się dowiedzieć dopiero w 1814 r. Historia stała się jeszcze bardziej zagmatwana ze względu na sytuację polityczną w USA, która zmusiła Kościuszkę do szybszego wyjazdu, i to w tajemnicy. Władzę sprawowali wówczas federaliści, stosunki polityczne tego kraju z Francją szybko się psuły, a Kościuszkę – przyjaciela Thomasa Jeffersona, który był frankofilem, a na dodatek z opozycyjnej partii politycznej – traktowano z coraz większą podejrzliwością.

Naczelnik wyjechał wiosną 1798 r., by uniknąć kłopotów i ryzyka aresztowania, wierząc zarazem w misję powierzoną mu przez Jeffersona: poprawy stosunków między USA a Francją. Dodatkowym argumentem za opuszczeniem Stanów było tworzenie Legionów Dąbrowskiego i polityka Napoleona wobec Polski.

Powiernikiem swojego amerykańskiego majątku uczynił Kościuszko, na mocy testamentu, Thomasa Jeffersona. Dokument ten jak w soczewce skupia całą filozofię, jaką kierował się w swoim życiu spadkodawca. Jednocześnie losy testamentu doskonale rezonują z historią społeczno-polityczną tamtych czasów. Kościuszko domagał się od Jeffersona, by za majątek pozostawiony w Stanach Zjednoczonych wykupił on tylu czarnoskórych niewolników, ilu zdoła. To jednak zaledwie część zadania, sama wolność to za mało – mieli oni również otrzymać dostęp do edukacji i środki na utrzymanie, czyli działkę rolną.

Jefferson był nie tylko politykiem, lecz także plantatorem wykorzystującym pracę niewolniczą – przez jego majątek przewinęło się ponad 600 niewolników. Po śmierci polityka w 1827 r. pozostałych 140 zlicytowano. Były prezydent Stanów Zjednoczonych (był trzecim prezydentem, urząd pełnił w latach 1801–1809) zamiast wykonać wolę polskiego przyjaciela zmarłego w 1817 r. w Szwajcarii, w 1819 r. sądownie zrzekł się powierzonego mu zadania. Znajdował się wtedy na skraju bankructwa i aby się ratować, sprzedał Bibliotece Kongresu liczący 6500 tomów księgozbiór. Amerykański pisarz i eseista Ta-Nehisi Coates określił zachowanie Jeffersona jednoznacznie, zarzucając mu w 2012 r. w „The Atlantic” hipokryzję niegodną człowieka, który jest symbolem amerykańskiej wolności.

Ale czy w ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej możliwe było spełnienie woli Kościuszki? Trudno tę kwestię rozstrzyg­nąć. Nie ma to jednak znaczenia dla oceny samego Naczelnika, postaci niezwykle złożonej i zarazem w tej złożoności bardzo konsekwentnej. Wyznawana przez niego filozofia społeczna była nadzwyczaj nowoczesna i pod wieloma względami wyprzedzała ducha czasów. Zarówno chłopi w Polsce, jak i niewolnicy w USA musieli czekać na zniesienie pańszczyzny oraz niewolnictwa do lat 60. XIX w.

Majątek Kościuszki nigdy nie trafił do wskazanych w testamencie sukcesorów. Po śmierci Naczelnika rozpoczęły się potyczki prawne domagających się swojej części schedy. Ostatecznie sprawę rozstrzygnął w 1852 r. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, który ustalił, że wartość majątku w 1847 r. osiąg­nęła 43 504 dolary, ale tylko 5680 dolarów udało się odnaleźć. Sąd zdecydował, że pieniądze trafią do najbliższej rodziny.

Zafascynowany postacią polskiego bohatera francuski historyk Jules Michelet tak pisał w książce Kościuszko: legenda demokratyczna: „Był to ostatni z dawnych rycerzy – był to pierwszy z obywateli wschodniej Europy” (tłum. Xawery Godebski). Trudno o bardziej zwięzłe określenie wyjątkowości Naczelnika.

Wciąż istnieją w Polsce księgarnie, w których ważne są książki, ich czytelnicy, autorzy i wydawcy. Dzięki grupie pasjonatów i marzycieli księgarnie kameralne ciągle trwają – na przekór czasom, budżetom oraz trendom, za to zgodnie z ideą, że czytanie to ważna sprawa.

Dzięki Annie Karczewskiej, niestrudzonej promotorce czytelnictwa, gospodyni fanpage’a „Książki kupuję kameralnie”, łatwiej można sobie uświadomić, że ważne jest nie tylko to, co czytamy, lecz także – gdzie kupujemy to, co czytamy. Księgarnie kameralne nie mają łatwo, przegrywają z molochami internetowymi, które mogą obniżać cenę książki do granic opłacalności. A jednak, jak przekonuje Anna Karczewska, to w tych małych księgarniach – nie tylko warszawskich i krakowskich, ale też np. w Łodzi, Koluszkach, Bydgoszczy, Częstochowie – dzieją się rzeczy ważne dla czytelnictwa. Księgarze polecają czytelnikom nowości, odbywają się spotkania z autorami i tłumaczami, zachodzi wymiana myśli. 

Iza Smelczyńska: Pamiętasz zapach swojej ulubionej księgarni z dzieciństwa?

Anna Karczewska: Pamiętam zapach biblioteki – mieszkałam na warszawskim osiedlu Górce, a przez ulicę miałam osiedle Przyjaźń, gdzie w jednym z drewnianych domków działała „osiedlówka”. Chodziłam tam wypożyczać książki i Thorgale. Przed wakacjami pani bibliotekarka znacząco zwiększała mi limit wypożyczonych tytułów, bo zabierałam na wieś do babci wszystko-co-znalazłam np. o skamandrytach albo o klanie de Valois. Pachniało tam najpiękniej: kurzem, drewnem, wilgocią i… potem. Czasem ktoś jadł tam kanapkę, a pani bibliotekarka piła herbatę za herbatą. To bardzo żywe wspomnienie.

A wracając do księgarni – czym one dzisiaj pachną? Bardziej książkami czy kawą?

Nie mam absolutnie nic przeciwko zapachowi kawy w księgarni, bardzo go lubię i uważam, że świetnie pasuje do zapachu książek. Lubię też, kiedy w księgarni pachnie zielenią: kwiatami i roślinami. Lubię, jak pachnie wiatrem albo pieskami. Woń książek – i same książki – jest bardzo gościnna i chętnie bierze za towarzystwo inne zapachy. 

W marcu 2023 r. Stowarzyszenie Księgarzy Polskich przeprowadziło wśród księgarzy z całej Polski badanie ankietowe, którego celem była ocena skali aktualnych problemów i zagrożeń polskiego księgarstwa. Czy znalazłaś w wynikach coś, co Cię zaskoczyło?

Nie, przez 15 lat czynnie brałam udział w kształtowaniu środowiska księgarzy kameralnych. Do tej pory z wieloma z nich się przyjaźnię; nadal wiem, co w trawie piszczy i staram się pomagać, jak mogę. Te problemy są niezmienne od lat i od dawna mówimy o nich głośno. Szkoda, że bez skutku…

Ja sama pochodzę z najmniejszego miasta w Polsce. W Stawiszynie, liczącym około 1500 mieszkańców, znajdują się dwa średniopowierzchniowe markety, szkoła podstawowa, przedszkole. Jest też biblioteka publiczna. W 2019 r. na jednego czytelnika przypadało 15 egzemplarzy. Gdyby któryś z mieszkańców chciał otworzyć księgarnię kameralną, zachęcałabyś czy odradzała? I dlaczego?

To nie jest kwestia tego, czy księgarnia jest potrzebna, tylko czy jest chciana. W miejscowości Lisi Ogon mieszka niespełna 1000 osób, a działa tam księgarnia Tessa Książki. Księgarnie powinny stanowić stały element rynków i ryneczków w Polsce. One, a nie wyszynki z tanim alkoholem i sklepy nocne. Jednak to kwestia priorytetów władz: zarówno państwowych, jak i wojewódzkich. Odpowiadając na twoje pytanie – zachęcałabym, ale tylko tych, którzy mają na to pomysł, przemyśleli go, a książki są ich pasją.

Biblioteki publiczne to bardziej konkurent czy partner dla księgarń kameralnych? 

Partner, w każdym razie tak powinno być. Księgarzy i bibliotekarzy łączy jeden cel: promocja czytelnictwa. Biblioteki to niezwykle ważne miejsca na kulturalnej mapie Polski. Każdy, niezależnie od poziomu wykształcenia czy dochodów, powinien mieć dostęp do książek. Dobrze byłoby, gdyby w mniejszych bibliotekach dało się znaleźć nie tylko literaturę popularną czy tytuły nominowane do nagród, o których jest głośno, ale też literaturę niszową, debiuty, poezję, komiksy czy mangi. Marzymy o tym, żeby biblioteki mogły kupować książki w lokalnych księgarniach. Niestety na razie to jest rzadkie, bo obowiązują ich procedury przetargowe ‒ biblioteki muszą kupować tam, gdzie najtaniej, czyli w Internecie i u dystrybutorów, którzy narzucają wydawnictwom bardzo niekorzystne warunki współpracy. Zdarza się więc, że w zasobach bibliotek pojawiają się książki źle wydane, źle wydrukowane, z brykami i streszczeniami. To rozleniwia czytelniczki i czytelników, szczególnie młodych, i nie ma dobrego wpływu na czytelnictwo. Każdy zasługuje na dobre książki! Oczywiście są w Polsce i wspaniałe biblioteki, które dbają o poziom i są płomykami nadziei.

„Dlaczego mam kupować książkę w księgarni kameralnej, skoro w supermarkecie albo przez Internet ten sam tytuł dostanę nawet 30% taniej?” – mógłby ktoś zapytać. Jak przekonać nieprzekonanych do zakupów w księgarniach kameralnych?

Nie przekonywałabym, bo to i tak nie przyniesie skutku. Wiem, bo starałam się to robić przez lata. Jeśli ktoś nie chce kupować w księgarni ‒ nie ma potrzeby spotkania, rozmowy, poświęcenia chwili na sprawdzenie, czy na pewno to jest tytuł, z którym chce spędzić dzień, tydzień czy więcej – to ja go nie przekonam. Często kupujemy na taniość, na ilość… Uważam, że wyzwania czytelnicze, w których zachęca się do przeczytania ponad stu książek rocznie, pogoń za nowościami, hitami czy nawet kolejnymi arcydziełami, powodują, że gubimy się w tym chaosie i zapominamy o przyjemności czytania. Księgarnia to miejsce, które oferuje nam oddech i powolną lekturę. Najchętniej odpowiedziałabym na takie argumenty jak Marion Cotillard w Dobrym roku: „McDonald’s is in Avignon, fish and chips in Marseille”. W księgarniach kameralnych książki kosztują tyle, na ile wydawca je wycenił.

Kolejny często powtarzany argument przeciwko księgarniom generalnie, nie tylko kameralnym: „Książki to papier, a papier to drzewa. Dbam o środowisko, więc kupuję e-booki i audiobooki. Są bardziej ekologiczne”.

No i fajnie. Audiobooki i e-booki też są super, choć nadal są stosunkowo drogie w Polsce. A tym, którzy chcą oszczędzać papier i środowisko, polecam właśnie kupować książki w księgarniach kameralnych. Dla zdziwionych mam eksperyment: poskładajcie przez rok papier i plastik, w który pakowane są książki kupowane w Internecie, albo użyjcie wyobraźni. Oczywiście wypowiadania się na tematy ekologii bez dogłębnej znajomości procesów produkcji, dystrybucji oraz logistyki jest dziwnym pomysłem. Odpowiedziałabym takiej osobie: „Chcesz dbać o środowisko? Super, bardzo kibicuję. Zróbmy to razem!”.

Co właściwie kryje się pod określeniem „kameralne”?

To określenie, które wymyśliłam i wielokrotnie musiałam go bronić. Na świecie są independent bookstores, ale w Polsce ta „niezależność” ma wiele różnych znaczeń. Nie zawsze są też „autorskie”, bo czasem działają przy instytucjach, które jakoś kształtują dobór tytułów, poza tym była już sieć księgarń, która nazywała się „Autorska”. Kameralne księgarnie to takie, w których to kontakt z czytelniczką lub czytelnikiem jest kameralny. Wchodzimy, możemy pogadać, zakolegować się ze „swoją” księgarką, w której gust wierzymy i jest on podobny do naszego; która wie, co polecić np. na prezent dla nastolatka, gdy zostaliśmy zaproszeni na urodziny. Także spotkania, które się w nich odbywają, są kameralne; wybór książek podyktowany jest smakiem księgarzy, a nie „topką” Empiku lub zasięgiem na Instagramie autorki czy autora. Raczej nie będzie w nich tłumów, ale za to na pewno na półkach będą świetne tytuły.

W Polsce obchodzi się nawet Dzień Księgarza – 13 grudnia. Ta tradycja sięga 1932 r., kiedy na rynku książki wprowadzono nowe zasady udzielania rabatów księgarzom przez wydawców. Jeśli któryś ze sprzedawców zamówił u wydawcy 12 egzemplarzy jednego tytułu, to 13. otrzymywał w prezencie. Dlatego też święto zaczęto obchodzić 13. dnia 12. miesiąca. Święto zostało, tylko systemu rabatów sprzed lat dawno już nie ma. A jak zmienił się przez ten czas zawód księgarza? Kim jest współczesna księgarka i księgarz?

Bywa jak barmanka albo ksiądz. Jest zawsze na posterunku, czeka na nas z książkami; doradza, odradza i wysłuchuje. Kiedyś przeczytałam w komentarzach na Facebooku pytanie: „Czy istnieje jakiś dobry algorytm polecający książki?”. Istnieje – księgarz w księgarni kameralnej.

Mijający rok był dobry dla księgarń kameralnych?

Nie, od dawna nie było dla nich dobrego roku. Promując w mediach tegoroczną październikową Noc Księgarń, mówiłam, że to nasza bitwa o Helmowy Jar. Bez Gandalfa nie damy rady. Ale dobra wiadomość jest taka, że każda czytelniczka i każdy czytelnik może być Gandalfem. Wystarczy, że raz w miesiącu odwiedzi swoją okoliczną księgarnię kameralną, porozmawia, kupi książkę. Wystarczy, że wydawcy będą pamiętali o księgarniach kameralnych, planując spotkania autorskie, a influencerzy książkowi i krytycy zamiast odsyłać ludzi do Internetu, zaczną polecać im księgarnie. Tak niewiele, a jednak bardzo dużo.


„Promocja księgarń kameralnych z Ogólnopolskim Turniejem Krzyżówek” odbywa się dzięki dofinansowaniu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Partnerstwo dla księgarń”.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Przez pierwsze sześć dekad XX wieku w każdy czwartek dokładnie o godzinie 16 nad Southampton Water rozbrzmiewał ryk syreny wielkiego liniowca, który opuszczał swoją przystań i wyruszał na południe, w kierunku Kapsztadu.

Nawet gdyby okręty linii Union-Castle nie były tak punktualne i nie pływały tak regularnie, to i tak trudno byłoby pomylić je z jakimikolwiek innymi statkami: miały szkarłatne kominy ozdobione u góry czarnym pasem, olśniewająco białe górne pokłady i kadłuby w trudnym do nazwania matowym lawendowoszaro-różowym odcieniu. Na plakatach reklamowych tej linii charakterystyczne różowawe kadłuby dumnie pruły błękitne fale na tle skąpanych w słonecznym blasku krajobrazów.

Prawdopodobnie jednak nie takie radosne obrazy zaprzątały umysł lorda Louisa Mountbattena, brytyjskiego męża stanu, gdy w 1940 roku stał na pokładzie HMS Kelly, okrętu, którym dowodził. W pierwszym roku II wojny światowej Royal Navy poniosła ogromne straty: konwoje brytyjskich okrętów z góry atakowała Luftwaffe, a z dołu ‒ stado niemieckich U-Bootów. Nie chodziło tylko o zagrożenie życia marynarzy; zaangażowana w działania wojenne Wielka Brytania była całkowicie zdana na dostawy z zagranicy. Było jasne, że trzeba podjąć jakieś działania. Kapitanowie zaczęli testować różne rodzaje kamuflażu w nadziei, że uda im się uniknąć łowców, dla których byli zwierzyną. Niektórzy nadal stosowali wyraziste wzory, określane jako dazzle ‒ kamuflaż deformujący bądź rozpraszający ‒ które wprowadzono jeszcze podczas I wojny światowej. Ich celem nie było ukrycie się, lecz ‒ podobnie jak w przypadku pasów na grzbiecie zebry ‒ zmylenie napastników, którzy mieli duże trudności z namierzeniem pomalowanego w ten sposób okrętu, oszacowaniem jego prędkości i ustaleniem dzielącego ich dystansu. Inni próbowali się maskować, malując statki dwoma tonami szarości ‒ ciemniejszym na kadłubie, a jaśniejszym na nadbudówkach ‒ co odpowiadało kontrastowi między morzem a niebem.

Być może właśnie o tych próbach rozmyślał lord Mountbatten, gdy w pewnej chwili dostrzegł, że zarekwirowany przez Royal Navy liniowiec Union-Castle, wciąż w cywilnych barwach, przestał być widoczny w mroku na długo przed innymi statkami w konwoju. Uznał, że to właśnie charakterystyczny kolor jego kadłuba może być tym, czego szukała marynarka. Wprawdzie liniowiec wyróżniał się za dnia, lecz o świcie i o zmierzchu ‒ w dwóch najbardziej zdradliwych porach, gdy często zdarzały się ataki na konwoje ‒ matowy róż sprawiał, że statek zdawał się znikać. Wkrótce wszystkie niszczyciele we flotylli Mountbattena pomalowano na ten kolor. Umiarkowana szarość z domieszką czerwieni weneckiej szybko zyskała nazwę „różu Mountbattena”.

Inni kapitanowie niebawem poszli w ślady lorda i kolor ten miał szansę rozprzestrzenić się na wszystkie okręty Royal Navy, gdyby nie sekcja kamuflażu Admiralicji, która zaczęła testować różne farby i wzory. Wkrótce zatwierdzono oficjalną barwę: stonowaną szaro-niebieską wersję kamuflażu typu dazzle.

Nie wiadomo, czy Admiralicja uwzględniła w swoich testach róż Mountbattena; trudno powiedzieć też, co czuły załogi na okrętach, które wciąż zmieniały barwy. Jedno jest pewne: zanim w 1942 roku róż Mountbattena został wycofany, wielu marynarzy zdążyło przekonać się o jego skuteczności. O niezwykłych właściwościach maskujących tego koloru świadczy szczególnie jedno zdarzenie. W ostatnich miesiącach 1941 roku HMS Kenya ‒ ze względu na swój kamuflaż nazwany „Pink Lady” (Różowa Dama) ‒ znalazł się pod ciężkim ostrzałem u wybrzeży Norwegii, nieopodal wyspy Vågsøy. Chociaż przez dłuższy czas ostrzeliwały go dwa duże działa, udało mu się wymknąć bez ofiar, jedynie z drobnymi uszkodzeniami. Niektórzy uznali to za dowód, że to właśnie ten szczególny odcień różu był tym, czego szukała marynarka.


Fragment książki Kassii St Clair Sekrety kolorów, wyd. Buchmann, Warszawa 2022. Przypisy zostały usunięte przez redakcję „Przekroju”.

Słoik miodu gryczanego na zimę być musi – taka jest nasza domowa tradycja. W tym roku przywiozłam go z głębi położonego w północno-wschodniej Litwie Auksztockiego Parku Narodowego.

Podobnie jak w polskiej Krainie Tysiąca Jezior, tak i w litewskiej Auksztocie epoka lodowcowa pozostawiła po sobie liczne ślady. Malowniczy pagórkowaty teren, głazy narzutowe, wspaniałe jeziora i strumienie stanowią piękną schedę po lodowcu. Jest jednak druga strona medalu: piaszczysta i żwirowa gleba, która zupełnie nie nadaje się pod uprawę. Właśnie to przesądziło o losie miejscowej ludności, zmuszonej w walce o przetrwanie zająć się rybołówstwem, łowiectwem, a także pszczelarstwem. To ostatnie stało się specjalnością, a w końcu też dumą Auksztoty, czego dowodem jest choćby działające we wsi Stripeikiai Muzeum Dawnego Pszczelarstwa – jedyne takie w całej Litwie.

Muzeum pszczół

Położona w głębi lasu Stripeikiai jest najstarszą wsią na terenie Auksztockiego Parku Narodowego. Pierwsza wzmianka o niej pojawiła się w 1357 r. w kronikach inflanckich, choć w okolicy odkryto ślady osadnictwa sięgające nawet 2 tys. lat wstecz. Wieś od początku słynęła z pszczelarstwa i ciążył na niej obowiązek zaopatrywania w miód oraz wosk ulokowanego niedaleko dworu w Łabonarach, będącego własnością biskupa wileńskiego.

Muzeum Dawnego Pszczelarstwa to owoc marzeń i działań pszczelarza Broniusa Kazlasa. Otwarte dla zwiedzających w 1984 r., znajduje się w wiejskim gospodarstwie nad brzegiem strumienia. Składa się z sześciu budynków mieszczących kilkaset eksponatów, a także rozstawionych pod gołym niebem kilkudziesięciu współczesnych rzeźb dębowych.

Przedstawiające pszczelarzy oraz sceny z ich życia rzeźby powstały w hołdzie dla pszczoły miodnej (Apis mellifera). Ta kojarzona z duchowością i świętością, słoneczna, a zarazem chtoniczna wytwórczyni miodu zajmuje ważne miejsce w folklorze wielu kultur. Dwie wyróżniające się wielkością drewniane figury przedstawiają Bubilasa i Austeję – boga i boginię pszczół z przedchrześcijańskiego litewskiego panteonu. Ich autorami są Teofilis Patiejūnas oraz Ipolitas Užkurnis.

Symbol przyjaźni

W dawnej Litwie wierzono, że jeśli pszczoła użądli żonę w czasie pierwszego wieczoru w domu męża, znaczy to, że mężczyzna dokonał złego wyboru i nie będzie miał z poślubioną kobietą szczęśliwego życia. Uważano bowiem, że pszczoły żądlą tylko złych ludzi. Nieco światła na ten krzywdzący przesąd rzucić może opinia Litewskiej Akademii Weterynarii, wedle której pszczoły litewskie – podgatunek europejskiej pszczoły miodnej – mają wyjątkowo łagodne usposobienie. I choć latem w północno-wschodniej Litwie pszczół jest wyjątkowo dużo, z człowiekiem rzeczywiście obchodzą się one łaskawie. Może więc tkwi w tym trochę prawdy, że jeśli już kogoś użądlą, to nie bez powodu.

Pszczoła symbolizuje w Litwie przyjaźń. Czułymi określeniami bičiulis i bičiulė wywodzącymi się od rzeczownika bičių (czyli właśnie pszczoła) można zwrócić się tam do przyjaciela albo przyjaciółki. A zatem gdy w 2005 r. prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko podarował prezydentowi Litwy Valdasowi Adamkusowi trzy pełne ule, nawiązał w ten sposób do starolitewskiej tradycji, zgodnie z którą ofiarowanie w prezencie pszczół jest równoznaczne z zapewnieniem o niezłomnej przyjaźni. Ukraina i Litwa zostały w ten sposób „pszczelimi siostrami”, a dar od Juszczenki trafił pod opiekę pszczelarzy ze Stripieikiai.

Miodobranie

Przypadające na 15 sierpnia Święto Miodobrania jest najbardziej wyczekiwanym spośród wszystkich wydarzeń odbywających się w Muzeum Dawnego Pszczelarstwa. Za każdym razem ściąga ono do puszczy kilkutysięczne tłumy. Senne, śródleśne miejsce zamienia się wtedy w rozbrzmiewający muzyką lokalnych zespołów jarmark żywności ekologicznej i tradycyjnego rzemiosła. Pochodzące z Litwy, Egiptu oraz Ameryki Północnej mity i legendy o pszczołach słychać wówczas ze wszystkich stron. Najważniejszym świętem – wręcz świętem święta – jest tu degustacja miodów wielu odmian.

Pszczelarka, od której kupiłam swój słoik gryczanego na zimę, dopytywała, czy na pewno rozumiem, że to miód z kwiatów gryki – obawiała się bowiem mojego rozczarowania, a nawet ewentualnej reklamacji. Jego specyficzny smak i zapach rzeczywiście mogą wywołać skrajne emocje już przy pierwszej degustacji: miód gryczany się kocha albo się go nienawidzi. Zresztą nie trzeba go wcale wąchać ani próbować, żeby się do niego uprzedzić. Wystarczy jedynie popatrzeć. Ciemny, wpadający w czerń kolor to wręcz antypody złocistej świetlistości, którą w powieści W poszukiwaniu straconego czasu podkreślał Marcel Proust, uważając ją najwyraźniej za uniwersalną cechę tego słynnego pszczelego produktu. W naszym kręgu kulturowym (a więc też języku) to, co czarne lub ciemne, zwykle przecież kojarzy się źle. Ciemne sprawki, czarny charakter, czarny rynek, czarna rozpacz, czarne podniebienie, czarna polewka, czarne słońce – można by długo wymieniać, o kolorze żałoby i stroju do trumny nie wspominając. Nawet noc przez swoją czerń doczekała się łatki symbolu nicości. Moim zdaniem czarny miód gryczany warto – a nawet trzeba – odczarować. Jest naprawdę bezcenny dla zdrowia i na zaprzyjaźnieniu się z nim można wyjść wyłącznie dobrze, zwłaszcza zimą i na przednówku.

Balsam z Rygi

Słynąca z czarnych produktów spożywczych bałtycka północ pomaga przezwyciężyć uprzedzenia dotyczące ciemnego pożywienia. Weźmy na przykład czarny chleb litewski: wilgotny, mięsisty i pożywny, o niezwykłym, kwaśnosłodkim smaku – szczególnie w tradycyjnej wersji z kminkiem. Nie wymaga on żadnych specjalnych dodatków poza masłem, twarogiem lub właśnie miodem gryczanym. Albo wytwarzany w sąsiedniej Łotwie czarny balsam z Rygi – wysokoprocentowy gorzkawy likier ziołowy, który sporządza się na wyciągach z kilkudziesięciu gatunków roślin, a jego recepturę utrzymuje się w tajemnicy.

Wynalazcą czarnego balsamu był aptekarz Abraham Kunze, który w XVIII stuleciu przybył do Rygi prawdopodobnie z Niemiec i początkowo handlował książkami. Być może to w nich odnalazł XVII-wieczną recepturę leczniczego wyciągu z ziół, na której oparł swój cudowny balsam. Preparat miał pomagać na wiele dolegliwości, m.in. gorączkę, kolkę, ból zębów i głowy, oparzenia, odmrożenia, guzy, ukąszenia czy złamania.

Interes Kunzego kręcił się tak sobie, aptekarz miał dużą konkurencję. Wszystko jednak się zmieniło, gdy w roku 1789 Rygę odwiedziła Katarzyna II. Pech chciał, że w tym pięknym, choć wilgotnym mieście imperatorka nabawiła się ciężkiej migreny, a według innej wersji – ostrego bólu żołądka. Kiedy środki apteczne zawiodły, angielski lekarz carycy podał jej „balsam Kunzego”. Gorzki likier okazał się na tyle skuteczny, że wdzięczna cesarzowa Wszechrusi nadała Kunzemu przywilej (odpowiednik wyłącznej licencji) na wytwarzanie leczniczego balsamu z ziół, czym przy okazji wyeliminowała z rynku konkurentów. Od tamtej pory Kunze co roku wysyłał do Rosji 300 tys. butelek swojego cudownego napoju, co zapewniało mu stabilny dochód. Butelki, do których rozlewano czarny balsam, już wtedy wykonywano z kamionki chroniącej zawartość przed światłem i zmianami temperatury.

Czasem można napotkać informację – nie całkiem niemożliwą, ale też nie całkiem wiarygodną – że eliksir młodości, który w Fauście Johanna Wolfganga Goethego wypija tytułowy bohater, to właśnie czarny balsam z Rygi. Kto wie, może to prawda? W końcu data śmierci Kunzego nie jest znana.

Tajemnice miodu

Miód to codzienny pokarm każdej pszczelej rodziny. Pszczoły, których byt zależy od roślin kwitnących, wytwarzają go i gromadzą, aby przetrwać okresy naturalnych niedoborów. Miód to ich spiżarnia na czarną (a jakże!) godzinę. Jak same nazwy wskazują, miód wytwarzany z nektaru nazywa się nektarowym, a ten ze spadzi z drzew – spadziowym. Barwa miodu może wahać się od niemal przezroczystej aż do ciemnobrązowej, prawie czarnej. W branży pszczelarskiej miód płynny tradycyjnie nazywa się patoką, a skrystalizowany – krupcem.

Mimo że miód jest z natury słodki, paradoksalnie ma on zawsze odczyn kwaśny, wahający się od 3,7 do 4,8 pH w zależności od odmiany. Najniższą kwasowością charakteryzują się miody wiosenne i spadziowe, większą – akacjowy, lipowy, rzepakowy, wrzosowy i gryczany. Poziom kwasowości zależy od rodzajów oraz ilości zawartych w miodzie kwasów organicznych: alifatycznych i aromatycznych.

Wysokokwasowy miód gryczany jest gęsty, kolorem przypomina rozmaite odcienie esencji herbacianej – od brązu aż po czerń – i ma charakterystyczny posmak, podobny do przypalonego karmelu. Jest najciemniejszy spośród miodów nektarowych. Powstaje z gryki zwyczajnej – rośliny jednorocznej, która wywodzi się z Azji Środkowej oraz Wschodniej i stała się bardzo popularna w Europie Wschodniej, gdzie spożywa się ją w postaci kaszy palonej i białej, a także mąki. Gryka kwitnie w lipcu i sierpniu, a chociaż – jak wiadomo – jest „jak śnieg biała”, jej drobne kwiatki bywają też różowe i czerwone. Słodkawy, ziołowy i ostry aromat wydobywający się po otwarciu słoika z miodem gryczanym to skoncentrowany zapach tych właśnie delikatnych kwiatów. Od nich głównie zależy także kolor miodu, choć na barwę mają również wpływ warunki środowiskowe i geograficzne oraz sposób przechowywania.

Proces powstawania miodu gryczanego składa się z kilku etapów. Najpierw ustawia się ule obok kwitnących pól gryki, z których pszczoły zbierają nektar i umieszczają go w plastrach. Tam on odparowuje i dojrzewa – zawarte w nim cukry przechodzą przemiany chemiczne, powoli zmieniając jego konsystencję z wodnistej na gęściejszą. Następnie plastry miodu wydobywa się z ula i odwirowuje w miodarkach, czyli specjalnie zaprojektowanych urządzeniach do pozyskiwania miodu z plastrów. Po jego oddzieleniu puste plastry wracają do ula, gdzie mogą ponownie służyć pszczołom. Ostatni etap to rozlewanie miodu do słoików i przechowywanie go w chłodnym oraz ciemnym miejscu. Po kilku tygodniach miód ulega krystalizacji.

Z artykułu Biochemical properties, antibacterial and cellular antioxidant activities of buckwheat honey in comparison to manuka honey (Jianling Deng i inni, „Food Chemistry” 2018), przedstawiającego wyniki badań porównawczych miodu gryczanego i miodu manuka, można dowiedzieć się, że miód gryczany ma wyższą zawartość cukrów, białek i fenoli niż słynny superfood z Nowej Zelandii. Ustępuje mu natomiast pod względem poziomu metyloglioksalu (MGO) – ważnego aldehydu powstającego w trakcie glikolizy, który charakteryzuje się działaniem antybakteryjnym. Nie zmienia to jednak faktu, że – biorąc pod uwagę wszystkie składniki – antybakteryjne właściwości obu miodów są porównywalne, a działanie antyoksydacyjne miodu gryczanego jest nawet większe niż w przypadku manuki.

Miód gryczany stanowi również prawdziwą kopalnię minerałów uczestniczących w najważniejszych funkcjach życiowych naszego organizmu. Jest szczególnie bogaty w żelazo, mangan i cynk. Zawiera też m.in. rutynę, magnez, fosfor, potas, krzem, sód i miedź oraz witaminy: C, B₁ i B₂. Wysoka przyswajalność składników odżywczych w miodzie sprawia, że miód gryczany możemy – a nawet powinniśmy – traktować jak naturalny suplement.

Superfood nie dla każdego

Nie jest prawdą, że im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było: im bliżej przyglądamy się miodom, tym robi się ciekawiej. Edukatorzy oraz znawcy tematu Agata i Łukasz Nicewiczowie zbadali białka, a także aktywność enzymatyczną w różnych rodzajach miodu („Pasieka” 2021, nr 3). Zawartość białek i aminokwasów w miodzie – choć marginalna pod względem ilościowym (od 0,58 do 7,86%) – ma znaczenie jakościowe. Białka, stanowiące zwykle 40–80% wszystkich związków azotowych wchodzących w skład miodu, obniżają jego napięcie powierzchniowe, co w praktyce oznacza, że miód może się pienić, napowietrzać i tworzyć kożuch. Najwięcej białek ma – znowu – miód gryczany, najmniej zaś akacjowy i lipowy. Warto wiedzieć, że we wszystkich miodach, niezależnie od odmiany, zawartość białka po sześciu miesiącach obniża się o połowę. Mimo że miody są więc długo przydatne do spożycia, po upływie pół roku tracą swoje najcenniejsze właściwości.

Jedną z przyczyn, dla których weganie unikają miodu, jest fakt, że obecne w jego składzie białka i aminokwasy mają pochodzenie odzwierzęce. Ich źródłem są same pszczoły: substancje te, wydzielane przez gruczoły ślinowe i gardzielowe owadów, trafiają do miodu wraz z ich pyłkiem. Białka roślinne natomiast wykrywa się w miodzie bardzo rzadko, chociaż i tu miód gryczany – obok rzepakowego, słonecznikowego oraz eukaliptusowego – należy do wyjątków. Większość białek roślinnych zostaje strawiona przez pszczele enzymy, odfiltrowana lub rozłożona w procesie dojrzewania miodu.

Również enzymy zawarte w miodzie są na ogół pochodzenia zwierzęcego – wydzielane przez gruczoły ślinowe i gardzielowe robotnic, trafiają do miodu podczas przekazywania sobie nektaru przez pszczoły. Ich ilość zależy więc od stanu zdrowia owadów i siły witalnej całej rodziny, ale też od temperatury panującej w ulu czy przepływu nektaru.

Enzymy są kluczowym składnikiem miodu. Najważniejszym spośród nich, którego aktywność odpowiada za antybakteryjne właściwości miodu, jest oksydaza glukozowa. Pszczoły dodają ją do nektaru. Enzym ten przyśpiesza reakcje chemiczne prowadzące do przekształcenia glukozy w kwas glukonowy w obecności tlenu oraz wody. Kwas ów i nadtlenek wodoru, który powstaje w toku reakcji jako produkt uboczny, chronią dojrzewający w ulu miód przed inwazją drobnoustrojów.

Nadtlenek wodoru gromi również bakterie, wirusy, grzyby i pierwotniaki w organizmach konsumentów miodu. Już niewielkie jego ilości ograniczają namnażanie się bakterii chorobotwórczych. Nadtlenku wodoru nie lubią także grzyby drożdżoidalne Candida albicans – odpowiedzialne za grzybice skóry, paznokci, stóp czy pochwy – oraz grzyby pleśniowe z gatunku Aspergillus fumigatus, wywołujące z kolei reakcje alergiczne i grzybicę uszu. Wyższe stężenia działają bakteriobójczo. Najwięcej nadtlenku wodoru jest oczywiście w miodzie gryczanym.

Naturalne lekarstwo

Miód gryczany można spożywać na wiele sposobów: jeść go bezpośrednio, łyżeczką (np. jak krem karmelowy), pić rozpuszczony w ciepłej wodzie (uwaga: temperatura nie może przekraczać 40°C, żeby miód nie stracił swoich właściwości) z dodatkiem soku z cytryny, z kawą i mlekiem, z naturalnym jogurtem lub owsianką. Wreszcie – starym sposobem na przeziębienie – z mlekiem i czosnkiem.

Wśród zalet miodu z gryki docenia się zwłaszcza, oprócz bakteriobójczych, jego właściwości wzmacniające i oczyszczające. Zawarte w nim cukry proste dobrze wpływają na układ krwionośny, a przeciwutleniacze chronią przed szkodliwym działaniem wolnych rodników. Miód gryczany pomaga na anemię i poprawia działanie układu nerwowego. Wzmacnia włosy, nawilża i odżywia naskórek, rozjaśnia przebarwienia i dodaje cerze blasku. Przyśpiesza leczenie stanów zapalnych i wspomaga odporność organizmu. Może być stosowany nawet na bolące stawy jako naturalny środek przeciwbólowy.

Ale nie zapominajmy też o jego magii. Proszę to sobie tylko wyobrazić: święte pszczoły przenoszą nektar z karmionych słońcem roślin do ciemnych wnętrz uli, a tam dokonuje się metamorfoza światła w ciemną, gęstą, ostro pachnącą słodycz. A ja znów mam przed oczami litewskie Stripeikiai.