Czy to możliwe, że mityczny złoty wiek, do którego tak wielu filozofów się odwoływało, był w istocie krainą wegetarian, a idealne państwo opisane przez Platona mieli zamieszkiwać ludzie spożywający pszenicę, groch, oliwę czy figi?
Choć słowo „wegetarianizm” powstało dopiero w XIX w., badacze i badaczki posługują się nim, by opisać poglądy i filozofie istniejące w starożytności. Najstarsze pochodzące z Grecji wzmianki dotyczące niejedzenia mięsa pojawiają się już w połowie I tysiąclecia p.n.e. Ostry sprzeciw wobec zabijania i spożywania innych gatunków wiąże się z największymi postaciami antycznej filozofii, takimi jak Pitagoras, Empedokles, Plutarch, Plotyn czy Porfiriusz, a także – w pewnym zakresie – sam Platon.
***
Głębokie i długotrwałe oddziaływanie teologii chrześcijańskiej przyczyniło się do tego, że problematykę wegetarianizmu postrzegamy w kulturze Zachodu jako coś nowego. Choć taka zasada pojawiała się w niektórych regułach zakonnych oraz była zalecana przez poszczególnych teologów, np. św. Hieronima, nigdy nie odgrywała znaczącej roli w głównych nurtach chrześcijaństwa. W powstałym w V w. monumentalnym Państwie Bożym św. Augustyna przyjmowany jest skrajnie antropocentryczny punkt widzenia, a sama rezygnacja z mięsa zaczyna być kojarzona z herezją. Znaczące jednak okazuje się to, że św. Augustyn – w Państwie Bożym, jak również w innych swoich tekstach – czuł się w obowiązku zwalczać poglądy „pogańskich” filozofów, którzy poruszali temat zabijania i niejedzenia zwierząt. Jako erudyta i filozof nie mógł bowiem ignorować wątku tak silnie obecnego i przemyśliwanego w starożytnej kulturze przez niemal tysiąc lat.
Niemiecki teolog Johannes Haussleiter w swoim pionierskim studium Der Vegetarismus in der Antike (Wegetarianizm w antyku) wyróżnił trzy główne powody, dla których starożytni wybierali dietę bezmiesną. Niektórzy wyznawali wiarę w wędrówkę dusz, wobec czego postrzegali zwierzęta jako potencjalnych ludzi: ich zjadanie stawało się po prostu formą kanibalizmu. Drugim powodem była szkodliwość dla zdrowia, przy czym nie chodziło tylko o zdrowie fizyczne: zjadanie mięsa miało być szkodliwe dla duszy, a tym samym dla ciała. Wreszcie wybierano wegetarianizm przez wzgląd na same zwierzęta: skoro można się obejść bez jedzenia mięsa, to sięganie po nie oznacza niepotrzebne zadawanie cierpienia.
W kulturze starożytnych istniał mit o złotym wieku. W wersji opowiedzianej przez greckiego poetę Hezjoda w owych idealnych czasach za panowania Kronosa żyło pierwsze pokolenie, które nie jadło mięsa. Według Dicearcha z Messyny – mało znanego ucznia Arystotelesa, cenionego przez Plutarcha czy Cycerona – w złotym wieku nigdy nie zabijano zwierząt, ludzie żyli w pokoju i cenili umiar. Z kolei w Przemianach rzymskiego poety Owidiusza ukazane zostały cztery epoki. Pierwsza również została nazwana „złotą”. Obfitowała ona w plony ziemi. Z dębów spływały strugi miodu, ludzie żyli bez hełmów i mieczy. W kolejnych epokach następował stopniowy upadek; wzrastały pożądliwość, przemoc, łakomstwo i zbrodnia. Rozmaite ruchy odnowy religijnej nawiązywały do tych wyobrażeń i starały się powrócić do owej rajskiej kondycji (podobne działania miały też zresztą miejsce w historii Zachodu, gdy różne grupy reformatorskie starały się przywrócić mityczną „czystość” i „pierwotność” – jak choćby ruch adamitów, którego wyznawcy naśladowali nagość Adama).
Szczególną rolę w popularyzacji tych reformatorskich idei przypisuje się orfizmowi i pitagoreizmowi. Nurty te były w pewnym sensie heretyckie wobec religii polis, opartej na składaniu ofiary bogom olimpijskim, z nieodłączną ucztą z rytualnie zabitego zwierzęcia. Starożytni rzecznicy niejedzenia mięsa bezustannie odwoływali się do filozoficzno-religijnych idei orfickich i pitagorejskich. Sekretny charakter tych nurtów sprawia, że poznanie racji przemawiających za odmową spożywania innych zwierząt nie jest w pełni możliwe, ale współczesne interpretacje są dość spójne. Kluczowa była tu wiara w nieśmiertelność duszy przebywającej w ciele, rozumianym jako jej „więzienie”. Życie powinno polegać na oczyszczaniu duszy z powiązań z ciałem – albo poprzez misteria (orfizm), albo naukę (pitagoreizm).
Orfizm, którego nazwa wywodzi się od imienia Orfeusza – legendarnego śpiewaka i uzdrowiciela, mającego cechy szamana – był enigmatycznym ruchem religijnej odnowy i oczyszczenia własnej duszy poprzez zanegowanie wyznawanych ówcześnie wartości, w tym ofiary zwierzęcej, postrzeganej jako wstrętnej bogom. Orficy nie dotykali mięsa, a składali bogom w ofierze jedynie ciastka czy owoce namoczone w miodzie. Dzięki temu zwolennicy Orfeusza zbliżali się do bogów i ludzi z czasów „złotego wieku”, istot nieprzyczyniających się do rozlewu krwi. Od dawna filologowie klasyczni spierają się o to, czy ruch naprawdę istniał. Cóż, nawet jeśli jest to tylko legenda, to same idee przypisywane orfikom przez starożytnych pisarzy stały się realną siłą historyczną, trwałą inspiracją dla innych.
Postacią, co do której istnienia nie ma żadnych wątpliwości, był Pitagoras. Można go postrzegać jako kontynuatora i reformatora orfizmu. W szkole pitagorejskiej przypisywano ogromne znaczenie diecie: tradycyjnie łączy się ją z wegetarianizmem, ale – jak wykazuje analiza bardziej wiarygodnych źródeł pochodzących od akuzmatyków, wczesnych przedstawicieli szkoły, a nie późniejszych legend – powinniśmy raczej mówić o semiwegetarianizmie, który dopiero później przerodził się w wegetarianizm. Nauczanie pitagorejskie było owiane tajemnicą. Dopiero wraz z upadkiem szkoły i emigracją jej przedstawicieli – tutaj przede wszystkim należy wymienić postać Diodora z Aspendos, wtajemniczonego w sekrety bractwa – skrywana dotąd wiedza dotarła do Grecji, a dzięki starożytnym pismom przetrwała do naszych czasów. Przekazywane ustnie krótkie pouczenia, tzw. symbole, były czymś w rodzaju pitagorejskiego katechizmu; znamy 75 symboli, a 12 z nich dotyczy zaleceń dietetycznych.
W bractwie istniała możliwość jedzenia mięsa składanego w ofierze, ale tylko niektórych zwierząt. Wynikało to z koncepcji wędrówki dusz i uznania, że nie mogą one wcielać się jedynie w osobniki składane w ofierze, dlatego można je zjadać (według znanej anegdoty Pitagoras miał wstawić się za bitym psem, w którego skomleniach rozpoznał głos zmarłego przyjaciela). Pitagorejczycy mieli również reguły żywieniowe, które trudno dziś zrozumieć, wynikają one bowiem z nie dość jasnych przesłanek metafizyczno-religijnych: nie mogli jeść białego koguta czy konkretnych gatunków ryb, a także serc i mózgów, musieli też bezwzględnie unikać bobu (dziś błędnie sądzi się, że zakaz dotyczy znanego nam bobu, w rzeczywistości chodziło o bób grecki ‒ gatunek, który obecnie już nie występuje). Mimo wszystko zbiór reguł życia pitagorejskiego wyłożony w „symbolach” zalecał umiar w zakresie jedzenia mięsa. Symbol oznakowany jako 14 nakazuje wprost: „Powstrzymaj się od istot żywych”. Sam Pitagoras miał jeść mięso rzadko, przeważnie żywił się chlebem z miodem oraz gotowanymi i surowymi warzywami. Jedno ze świętych praw szkoły zakazywało zabijania czy krzywdzenia zwierząt nieszkodzących ludziom. Późniejszy rozłam w bractwie pitagorejskim wyłonił szkołę „matematyków”, która była już stricte wegetariańska.
Mówiąc o starożytnym wegetarianizmie, nie sposób nie wspomnieć o Empedoklesie. Znany jest głównie ze swojego poematu O naturze, ale stworzył również Pieśń o oczyszczeniu, w której pojawiają się wątki orficko-pitagorejskie. Empedokles ściśle łączył wegetarianizm z metempsychozą. Twierdził, że sam we wcześniejszych wcielaniach był chłopcem, dziewczyną, „niemą rybą”, ptakiem. Wierzył też, że „ludzie starożytni” byli lepsi, ponieważ nie składali ofiar ze zwierząt (a jedynie z perfum, miodu czy rzeźb), nie jedli mięsa i nie prowadzili wojen. Owo wierzenie przybrało w jego przypadku nowy wyraz: był przekonany o istnieniu dwóch sił – Miłości i Nienawiści. Pierwsi ludzie żyli w epoce Miłości; Empedokles żył już jednak w epoce Nienawiści. Fragmenty pism, które przetrwały, ukazują wielkie rozgoryczenie wywołane zjadaniem mięsa i poczucie bycia nieczystym.
Kolejną ważną postacią z kręgu inspiracji orfickich i pitagorejskich jest sam Platon. Ten być może największy myśliciel w historii zachodniej filozofii otaczał się ludźmi ze środowiska pitagorejskiej szkoły „matematyków”. Podczas pobytu na Sycylii poznał orfizm, który wywarł na nim duże wrażenie. Nie zachowały się bezpośrednie deklaracje dietetyczne Platona, ale niektórzy filologowie i niektóre filolożki – m.in. prof. Ewa Osek w artykule Dieta pitagorejska – twierdzą, że był on wegetarianinem. Podobno w słynnej Akademii Platońskiej podawano wyłącznie pokarmy bezmięsne.
Amerykański filozof Daniel A. Dombrowski w swojej książce The Philosophy of Vegetarianism (Filozofia wegetarianizmu) poszukiwał w pismach Platona świadectw niespożywania mięsa; te, które znalazł, wyraźnie odpowiadają poglądom orficko-pitagorejskim. Sokrates w Państwie zastanawiał się nad sposobem żywienia mieszkańców idealnego państwa – wymienił takie produkty, jak mąka, ser, oliwa, figi czy sól, i stwierdził, że są one dobre dla zdrowia oraz pokoju (Dombrowski ciekawie zauważa, że jednym z największych tabu zachodniej filozofii jest fakt, że w idealnym państwie z wizji Platona nie jedzono mięsa). W Prawach znajduje się fragment mówiący o tym, że spożywanie ciast i potraw w miodzie jest „czystsze” niż karmienie się zwierzętami. W Epinomis czytamy, że powstrzymywanie się od posiłków mięsnych nie gwarantuje mądrości, ale z pewnością ukazuje próbę stania się lepszym człowiekiem.
Pisma Pitagorasa nie przetrwały. Platon nie nawoływał wprost do wegetarianizmu. Z pism Empedoklesa zostały jedynie fragmenty. Kultura starożytna wydała jednak dwóch wybitnych autorów, których dzieła zawierają miażdżące argumenty przeciwko mięsożerstwu. Chodzi o Plutarcha z Cheronei i Porfiriusza z Tyru. To, co znajduje się w tekstach obu filozofów, pozwala uznać ich za prawdziwych prekursorów ruchu na rzecz wyzwolenia zwierząt. Już w najbardziej znanym utworze Plutarcha – Żywotach sławnych mężów – można znaleźć fragmenty zachęcające do tego, by kierować się dobrem zwierząt. W tekście o Katonie Starszym Plutarch krytykuje instrumentalne traktowanie innych gatunków; z podziwem wypowiada się o ludach stawiających groby psom czy koniom. Twierdzi, że nigdy nie pozbyłby się wołu tylko dlatego, że zwierzę się zestarzało, oraz że istot, które posiadają duszę ‒ a za takie uważał zwierzęta ‒ nie należy traktować jak starych, zużytych butów.
W Żywotach znajdują się jednak tylko luźne uwagi. Najważniejsze dla naszego tematu są inne, mniej znane teksty tego pisarza, w szczególności wyśmienita mowa O jedzeniu mięsa.
Plutarch pozostawał pod wpływem neopitagoreizmu i taki częściowo był również jego wegetarianizm – miał podłoże religijne, ale niepozbawione intelektualnej nadbudowy. Filozof wytacza mnóstwo racjonalnych argumentów. Nowatorskie jest to, że sprowadza on dyskusję na poziom etyki i mówi wprost o cierpieniu zwierząt. Zachęca każdego, aby sam w duchu – szczerze, a nie za pomocą sofistycznego teoretyzowania – rozważył problem zabijania i zjadania innych gatunków. Plutarch argumentuje wreszcie, że jedzenie mięsa nie jest dla nas czymś przyrodzonym, że jest sztuczną „drugą naturą niezgodną z naturą”. Dla starożytnego filozofa absurdalny jest pogląd, iż jesteśmy istotami drapieżnymi; proponuje zwrócić uwagę na nasze ciała: brak odpowiedniego uzębienia, szponów, a także „silnych soków żołądkowych” umożliwiających trawienie surowego mięsa. Zauważa, że nie jesteśmy przystosowani do polowania, a samo zabijanie budzi raczej nasz wstręt. Zjadamy zwierzęta pomimo tego wstrętu, a nie z powodu naturalnego pociągu do krwi i mięsa. Proponuje zwolennikom diety zwierzęcej, by sami rzucili się na żywą świnię czy krowę i spróbowali ją zabić bez pomocy broni i zjeść, nie wykorzystując ognia. Wtedy łatwo się przekonają ‒ stwierdza Plutarch ‒ że nie potrafią tego zrobić ani nawet nie chcą. Ludziom na ogół przeszkadza zabijanie i wolą nie wiedzieć, skąd bierze się jedzenie trafiające na ich stół.
Plutarch drwi z tych, których zdumiewał wegetarianizm Pitagorasa. Zdaniem filozofa nie należy dziwić się i dociekać, kto pierwszy i dlaczego zaprzestał jedzenia mięsa; trzeba odwrócić pytanie i zastanowić się, kto zaczął jeść mięso i z jakiego powodu. Jak to możliwe, że po raz pierwszy zanurzono zęby w ciele, które przed chwilą żyło, ryczało, ruszało się? Jak poradzono sobie ze wstrętnym obrazem rzezi i cieknącej krwi? Jak wytrzymano smród?
Filozof stawiał sprawę bezkompromisowo i w retorycznie mistrzowskim stylu, dlatego warto go zacytować: „Dlaczego fałszywie oskarżacie ziemię, jakoby nie była w stanie was wykarmić? Czemu bezbożnie obrażacie prawodawczynię Demeter i łaskawego Dionizosa, opiekuna winnej latorośli, jak gdybyście za mało z ich rąk przyjmowali? Nie wstyd wam łączyć płody rolne z krwią i posoką? Węże, lwy i pantery nazywacie okrutnymi, a sami tak mordujecie, że one w okrucieństwie nie mogą się z wami równać. Dla nich bowiem zabijanie jest życiem, dla was zaś – przyprawą” (tłum. Damian Miszczyński). Plutarch dodaje przy tym, że sami nie zjadamy lwów, węży czy panter, lecz zabijamy i wykorzystujemy tylko zwierzęta łagodne i bezpieczne dla nas, które natura stworzyła „chyba jedynie dla ich piękna i wdzięku”.
Niektóre partie tekstu sugerują, że Plutarch dopuszcza możliwość zjedzenia mięsa, gdyby od tego zależało ludzkie życie, w przypadkach głodu; nie może jednak znieść folgowania zmysłom, „bezmyślnego obżarstwa”; nie ma najmniejszej tolerancji dla czynienia przyjemności z tego, co nazywa występkiem.
Zdaniem Plutarcha mięso jest niezdrowe, a źle wpływając na ciało, źle wpływa też na duszę, na jej siłę ‒ otępia i wprowadza zamęt. Mimo to sprzeciw wobec jedzenia zwierząt nie wynika u Plutarcha wyłącznie z przyczyn metafizycznych czy religijnych. To nie kwestie wędrujących dusz czy własnej czystości stanowią oś jego argumentacji: myśliciel jest oburzony mięsożerstwem z powodów moralnych, napawa go odrazą wszelkie zabijanie i nieuzasadnione okrucieństwo.
Traktat De abstinentia ab esu animalium Porfiriusza z Tyru to jedyne systematyczne dzieło całkowicie poświęcone niejedzeniu mięsa, które przetrwało do naszych czasów. Filozof nie tylko wykłada w nim swoje argumenty, lecz także sięga po cytaty z pism różnych filozoficznych autorytetów (często są to bezcenne fragmenty zaginionych prac), zwolenników, ale też przeciwników jedzenia innych zwierząt. W tym sensie tekst Porfiriusza jest podsumowaniem 700 lat starożytnej dyskusji na ten temat. Myśl mędrca z Tyru odwołuje się do bogatej tradycji filozoficznej: czerpał z platonizmu i pitagoreizmu, podobnie jak jego wielki mistrz, Plotyn, twórca szkoły neoplatońskiej, który również był bezkompromisowym wegetarianinem.
Polskie tłumaczenie tytułu traktatu Porfiriusza autorstwa Ewy Osek brzmi O wegetarianizmie, ale filolożka przyznaje w przedmowie książki, że dosłowny przekład mógłby brzmieć: Powstrzymywanie się od istot ożywionych. Dzieło to filozof zadedykował swojemu dawnemu przyjacielowi, o którym słyszał, że ten zmienił szkołę filozoficzną i wrócił do jedzenia mięsa. Każda z czterech ksiąg ma przekonać przyjaciela do powrotu do neoplatońskiego wegetarianizmu. Pierwsza księga omawia rozmaite poglądy na temat spożywania mięsa; druga krytykuje ofiarę religijną składaną ze zwierząt (to dla Porfiriusza akt bezbożny i obraźliwy; stanowisko filozofa było bardziej radykalne od pitagorejskiego); o trzeciej więcej powiemy za chwilę; czwarta dowodzi, że istniały ludy wegetariańskie (co ma obalić pogląd o nienaturalności wegetarianizmu).
Cały traktat jest niezwykle bogaty i trudno rzetelnie streścić jego zawartość w kilku zdaniach. Przybliżę więc tutaj jedynie zawartość księgi trzeciej, której lektura jest prawdziwą ucztą intelektualną. Porfiriusz argumentuje w niej już w zupełnie nowoczesnym stylu. Przede wszystkim drwi z teorii o nierozumności zwierząt. Zauważa, że inne gatunki mają pamięć, uczą się od siebie, są sprytne, mają też wrodzoną wiedzę. Krytykuje tłumaczenie (popularne zresztą do dziś), że zachowanie zwierząt wynika wyłącznie z irracjonalnego „instynktu”. Sam ten „instynkt”, według Porfiriusza, jest właśnie rozumem obecnym w całej naturze ‒ także w człowieku ‒ i nie ma w sobie nic pejoratywnego. To ludzkie zaślepienie wynikające z łakomstwa uniemożliwia dostrzeżenie rozumu w innych gatunkach. Porfiriusz dowcipnie podkreśla przy okazji, że samo twierdzenie o rozumności ludzi jest przesadnie eksponowane przez filozofów: w tłumie bowiem zdarzyć się może tylko „jedna lub dwie” osoby rozumne (przypomnijmy w tym miejscu argumentację Petera Singera z Wyzwolenia zwierząt: skoro wyższość umysłowa miałaby dawać prawo do jedzenia innych gatunków, to czy mamy prawo jeść niemowlęta albo osoby z niepełnosprawnością intelektualną?).
Dla Porfiriusza konieczne jest rozciągnięcie pojęcia sprawiedliwości na wszelkie inne gatunki; mówiąc językiem współczesnym: starożytny filozof argumentuje za prawami zwierząt. Jeśli sprawiedliwość dotyczy istot rozumnych ‒ a zwierzęta nimi są ‒ to dlaczego miałaby ich nie obejmować? Zauważa przy tym, że same zwierzęta zachowują się sprawiedliwie: według niego postępują tak mrówki czy pszczoły. Człowiek, który jest sprawiedliwy, musi rozciągać zasadę sprawiedliwości na wszelkie żywe stworzenia. Porfiriusz mówi o zasadzie „niekrzywdzenia”, która przypomina ahinsę – zasadę moralną obecną w hinduizmie, dźinizmie i buddyzmie.
Filozof z Tyru rozważa także szczegółowo wiele innych kwestii, niestety zignorowanych w późniejszych dziejach zachodniej filozofii. Postrzegał jako nonsens koncepcję, według której wyższość człowieka wynika z posługiwania się językiem. Z faktu, że nie rozumiemy języka zwierząt, nie wynika, że one go nie mają. Dźwięki wydawane przez inne gatunki są zróżnicowane: inaczej odzywa się zwierzę przestraszone, inaczej ‒ w okresie godowym. A to dowodzi, że poszczególne odgłosy mają określone znaczenie. Filozof przywołuje zresztą przypadek oswojonej przez siebie kuropatwy, która milczała, gdy on milczał, a odzywała się, gdy sam zaczynał do niej mówić.
***
Dla Porfiriusza zjadanie istot nam pokrewnych ‒ również mających bowiem duszę – jest wykroczeniem. Ale jako neoplatonik i kontynuator tradycji orficko-pitagorejskiej szedł w swojej argumentacji znacznie dalej: spożywanie mięsa uważał za szkodliwe dla ludzkiej duszy. Jest jedna istotna różnica dzieląca współczesnych obrońców zwierząt od Porfiriusza, a także być może od wszystkich wyżej wymienionych starożytnych myślicieli: można odnieść wrażenie, że filozof nie miał ambicji, by zmienić całe społeczeństwo, i nie wierzył w możliwość powszechnego wegetarianizmu. Jego myśl była przeznaczona dla duchowych elit, dla „najlepszych”, świętych ludzi – tych, którzy pragną upodobnić się do bogów.
Moje „hamaczenie” zaczęło się kilkanaście lat temu podczas survivalowego wypadu zwieńczonego noclegiem w dziczy. Na miejsce wyprawy wybrałem okolice Spalskiego Parku Krajobrazowego.
Był chłodny listopadowy dzień i właśnie zaczął siąpić deszcz. Ponieważ miałem ze sobą tylko plandekę przeciwdeszczową (tarp) i długi kawałek linki, postanowiłem zaimprowizować hamak. Uplotłem coś w rodzaju siatki, a następnie rozpiąłem moje dzieło kilkadziesiąt centymetrów nad przemoczonym leśnym poszyciem, między dwoma drzewami. Nie był to może szczyt wygody, ale sklecony naprędce hamak uchronił mnie przed leżeniem na mokrej ziemi, a tarp zabezpieczył przed tym, co kapało z nieba i koron drzew. Nie zmarzłem jedynie dzięki kamieniom rozgrzanym w ognisku, wsuniętym do kilku kieszeni kurtki.
Od tamtej pory należę do zagorzałych fanów biwakowania z hamakiem i nieustannie udoskonalam swój sprzęt, testując go w różnych warunkach. Jestem entuzjastą bushcraftu [sztuka obcowania z przyrodą oparta na tradycyjnych technikach przetrwania – przyp. red.] i lubię spędzać czas na łonie natury, ale nie przepadam za noszeniem w plecaku zbędnych kilogramów i grzebaniem się w plątaninie namiotowych linek i tropików. Szukanie zagubionych w leśnej ściółce śledzi i szpilek też nie należy do moich ulubionych rozrywek. Te problemy rozwiązuje hamak, który jest nie tylko prostym w obsłudze, ale też eleganckim rozwiązaniem noclegowym. Miłośnikom i miłośniczkom przebywania w plenerze polecam biwakowanie w takim wydaniu.
Latem, zwłaszcza w czasie upałów, w hamaku śpi się wybornie ze względu na przewiew i dodatkową wentylację. Do pełni szczęścia potrzebne są tylko dwa drzewa odpowiednio od siebie oddalone oraz moskitiera, która uchroni nas przed zakusami komarowych rojów. W chłodniejszych okresach wystarczy kilka dodatkowych warstw odzieży i dobry śpiwór. Najważniejsze, że dzięki hamakowi nie śpimy na zmarzniętej ziemi podczas zimowych wypraw. Nie bez znaczenia jest też zabezpieczenie przed opadami oraz dokuczliwymi owadami (hamaki ze zintegrowaną moskitierą i płachtą przeciwdeszczową).
Na obszarach nizinnych „hamaczenie” nie nastręcza wielu problemów, jest to jeden z najbardziej wygodnych sposobów nocowania pod gwiazdami. Sytuacja zmienia się nieco w górach, szczególnie w wysokich partiach, gdzie o drzewa trudniej. Wtedy przydatne stają się grubsze śpiwory, kotwy wspinaczkowe do klinowania w szczelinach i rozpinania lin pomiędzy skałami, mocniejsze tarpy mocowane na elastycznych linkach, dające lepsze schronienie przed dojmującym wiatrem. Ale to już biwakowanie dla zaawansowanych.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że źródeł „hamaczenia” należy szukać w okolicach Karaibów i Ameryki Środkowej. Zostało ono wymyślone jako alternatywa dla legowisk i łóżek, do których łatwo mogły wpełznąć jadowite węże, pająki czy inne niebezpieczne stworzenia żyjące w tropikach. Samo słowo „hamak” prawdopodobnie pochodzi z języka Majów, którzy do ich wyrobu wykorzystywali sieci wyplatane z pasów kory drzewa o tej samej nazwie.
Inne źródła podają, że nazwa wiszącego legowiska wywodzi się od słowa arvakan z języka kultury Taino (obszary dzisiejszej Dominikany i Portoryko), oznaczającego sieć na ryby (sam splot ówczesnych hamaków taką właśnie sieć przypominał), a to z kolei określenie przetłumaczone na język hiszpański przybrało formę hamaca. Z tamtych rejonów globu za sprawą zafascynowanego tym wynalazkiem Krzysztofa Kolumba hamaki przeniosły się do Europy. I szybko stały się popularne wśród marynarzy. Były dużo bardziej ekonomiczne niż klasyczne łóżka i dzięki kołysaniu zapewniały na statkach chwile kojącego snu.
Do połowy XVI w. hamaki stały się normą w wyposażeniu floty hiszpańskiej i brytyjskiej. Przetrwały także trudy dwóch wojen światowych i wojny w Wietnamie, gdzie były powszechnie wykorzystywane zarówno na morzu, jak i na lądzie. Później podbiły również serca mieszkańców basenu Morza Śródziemnego, reszty Starego Kontynentu, a następnie całego świata.
Hamaki poleciały nawet w kosmos! Podczas misji Apollo 11, po eksploracji powierzchni Księżyca i powrocie do lądownika, astronauci Neil Armstrong i Buzz Aldrin mieli podobno spore problemy ze snem na niewygodnej podłodze i osłonie silnika. Fakt ten został odnotowany przez NASA i już podczas misji Apollo 12 w listopadzie 1969 r. zaproponowano nowe, lekkie substytuty łóżek – hamaki księżycowe. Ciekawe, jak się wisi w hamaku przy niskim ciążeniu panującym na srebrnym globie?
Grupa szwajcarskich i francuskich badaczy z Uniwersytetu w Genewie przeprowadziła ciekawy eksperyment, któremu poddano 12 wolontariuszy płci męskiej. Oddawali się oni krótkim, 45-minutowym drzemkom ‒ raz na klasycznym łóżku, a raz wisząc w hamaku. Przy użyciu EEG monitorowano pracę mózgu każdego z nich w trakcie zasypiania. Eksperyment wykazał, że osoby leżące w hamakach szybciej zapadały w głębszy sen. Choć sami naukowcy podkreślają, że jest to zbyt mała próba, aby jednoznacznie ogłosić wyższość hamaków nad standardowymi łóżkami, badania zdają się jednak potwierdzać to, co i tak już wiemy.
Miarowe bujanie się, które może przypominać nasze doświadczenia z okresu niemowlęctwa i spania w kołysce, pomaga się odprężyć i wprowadza mózg w głęboką fazę snu zwaną REM. To właśnie w jej trakcie najczęściej występują marzenia senne, odpoczywa umysł, polepszają się zdolności poznawcze i pamięć, a ciało jest zrelaksowane.
Głęboki sen sprawia, że budzimy się bardziej wypoczęci i pełni energii. Nie bez znaczenia jest również pozycja, w jakiej leżymy. Okazuje się, że lekkie wygięcie ciała podczas odpoczynku w „rybiej sieci” wpływa korzystnie na zmniejszenie ucisku na dyski i nerwy rozlokowane wzdłuż kręgosłupa.
Ci z nas, dla których zwykłe hamaczenie nie wydaje się atrakcyjną formą spędzania czasu, powinni spróbować Highlinemeetingu. To międzynarodowy zlot miłośniczek i miłośników slacka – taśmy rozwieszonej między dwoma punktami, na której wykonuje się odważne ewolucje. Jest to niezwykła forma ruchu na świeżym powietrzu polegająca na balansowaniu na taśmie i… na granicy rozsądku, wykonywaniu efektownych przejść lub tricków o różnych stopniach trudności.
Chociaż sam nie jestem predysponowany do tego rodzaju ekstremalnych doznań (nie pozwala mi na to lęk wysokości), to z ogromnymi wypiekami na twarzy wgapiałem się w zdjęcie zrobione podczas International Highline Meeting, które odbyło się w Monte Piana we Włoszech w 2015 roku – kilkanaście osób wiszących w hamakach podwieszonych do liny rozpiętej nad przepaścią! Informacja tylko dla osób o mocnych nerwach: fotografię można odnaleźć w zakątkach sieci.
Wybór odpowiedniego hamaka to nie lada wyzwanie, ale w internecie jest mnóstwo fachowych porad, dzięki którym z pewnością każdy znajdzie ten idealny dla siebie. Nieważne, czy będzie to hamak ogrodowy, czy turystyczny, wypleciony w postaci sieci czy uszyty z kawałka wytrzymałego materiału. Wisieć można prawie zawsze i wszędzie; ważne jest to, aby hamak rozwiesić bezpiecznie i dopasować go odpowiednio do naszych preferencji.
Osobiście uwielbiam hamaki za ich łatwość w obsłudze i możliwość pełnego dostosowania do różnorodnych upodobań użytkowników. Ja wolę spać w hamaku mocno napiętym, dzięki czemu czuję, jak odpręża się moje ciało, a rano budzę się wypoczęty i pełen energii.
Hamakowanie (def. według Wikisłownika) – leżenie, wylegiwanie się, urządzanie spania w hamaku.
Hamaczenie – określenie używane przez autora poniższego artykułu do opisywania stylu życia ogniskującego się wokół wszelkich sposobności korzystania z hamaka.
A gdyby tak odpuścić na chwilę kontrolę i przestać oceniać swoje życie? Zachęcamy do krótkiego eksperymentu.
Zepsuty komputer nie naprawi się sam. Musisz go otworzyć i trochę w nim pomajstrować albo zawieźć do specjalisty, żeby go zreperował. Metafora komputera tak bardzo przeniknęła nasze myśli, że czasami postrzegamy ludzi jako komputery, a psychoterapię jako serwis naprawczy albo swego rodzaju przeprogramowanie.
Jednak ludzie nie są komputerami i na ogół stosunkowo szybko odzyskują równowagę – sami, bez pomocy specjalisty – niemal po wszystkich nieszczęściach, jakie ich spotykają. Według mnie dużo trafniejsze byłoby porównanie ludzi do roślin. Podczas ostatnich lat studiów mieszkałem w Filadelfii, w domu z niewielkim ogródkiem. Nie byłem zbyt dobrym ogrodnikiem, a latem dużo podróżowałem, dlatego zdarzało się, że moje rośliny usychały i były bliskie śmierci. Jednak rośliny mają pewną zdumiewającą cechę – dopóki zupełnie nie uschną, w krótkim czasie mogą powrócić do pełni życia, jeśli tylko zapewni się im odpowiednie warunki. Nie sposób naprawić rośliny, można tylko stworzyć jej odpowiednie warunki: zapewnić jej wodę, słońce i żyzną glebę – i czekać. Reszta należy do niej.
Jeżeli ludzie są podobni do roślin, to jakich warunków potrzebują, aby rozkwitnąć? We wzorze na szczęście: S (szczęście) = U (uwarunkowany biologicznie potencjalny przedział poczucia szczęścia) + O (okoliczności życiowe) + W (czynności wolicjonalne), czym dokładnie jest zmienna O? Największą część O […] stanowi miłość. Żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Jesteśmy istotami ultraspołecznymi i nie możemy być szczęśliwi bez przyjaciół i dających poczucie bezpieczeństwa więzi z innymi. Druga co do ważności część O to dążenie do właściwych celów, dzięki któremu możemy osiągnąć stan przepływu (ang. flow) i zaangażowania. We współczesnym świecie ludzie mogą odnajdywać ważne cele i doświadczać przepływu w różnych okolicznościach, najczęściej jednak dzieje się to w pracy (przy czym przyjęta przeze mnie definicja pracy jest bardzo szeroka i obejmuje wszystkie możliwe odpowiedzi na pytanie: „Czym się zajmujesz?”, również takie, jak: „Jestem studentem” czy „Jestem rodzicem «na pełny etat»”). Miłość i praca są dla ludzi tym, czym woda i światło słoneczne dla roślin. Zapytany o sfery życia, w jakich zdrowy, normalny człowiek powinien sobie dobrze radzić, Freud miał odpowiedzieć: „Miłość i praca”. Jeśli terapia pomogła pacjentowi poprawić funkcjonowanie w tych dwóch sferach, to należy ją uznać za udaną. Zgodnie z zaproponowaną przez Maslowa słynną hierarchią potrzeb, po zaspokojeniu potrzeb fizycznych (takich jak potrzeba jedzenia i potrzeba bezpieczeństwa) ludzie dążą do zaspokojenia potrzeby miłości i potrzeby szacunku, który można zdobyć przede wszystkim poprzez pracę. Jeszcze przed Freudem Lew Tołstoj napisał: „Człowiek może prowadzić na tym świecie wspaniałe życie, jeśli umie pracować i kochać, pracować dla osoby, którą kocha, i kochać swoją pracę”. […]
Kiedy Harry Harlow zabrał swoich studentów do ogrodu zoologicznego, zaskoczyło ich odkrycie, że małpy rozwiązują problemy dla przyjemności. Behawioryzm nie był w stanie wyjaśnić takich zachowań występujących pomimo braku wzmocnień. W roku 1959 psycholog z Harvardu, Robert White, przeanalizował badania przeprowadzone na gruncie behawioryzmu i psychoanalizy i doszedł do wniosku, że twórcy obu tych teorii przeoczyli coś, co zauważył Harlow – niepodważalne dowody na to, że ludzie (a także wiele innych ssaków) przejawiają pierwotne dążenie do sprawczego działania. Można je dostrzec w radości, jaką sprawiają niemowlętom zabawki typu „pudełko pełne niespodzianek”, które pozwalają dziecku przekształcić niezdarne ruchy ramion w dźwięk dzwonka czy wirowanie kolorowych kół. To dążenie przejawia się też w ulubionych zabawkach starszych dzieci. Ja sam jako chłopiec najbardziej marzyłem o zabawkach, które wiązały się z wywoływaniem działania lub ruchu na odległość – o zdalnie sterowanych samochodach, pistoletach strzelających plastikowymi kulkami i o wszelkiego rodzaju rakietach i samolotach. Wreszcie o istnieniu tego dążenia świadczy letarg, w jaki często popadają ludzie, którzy przestali pracować, ponieważ przeszli na emeryturę, zostali zwolnieni albo wygrali fortunę na loterii. Psychologowie nazywają to podstawowe dążenie potrzebą kompetencji, pracy lub biegłości. White nazwał je „motywem kompetencji” (ang. effectance motive), który zdefiniował jako potrzebę lub dążenie do rozwijania w sobie kompetencji poprzez interakcje ze środowiskiem i sprawowanie nad nim kontroli. Potrzeba kompetencji jest niemal równie podstawowa jak potrzeba jedzenia i picia, jednak w odróżnieniu od głodu nie należy do potrzeb wynikających z deficytu, które znikają na pewien czas po tym, jak zostają zaspokojone. Potrzeba kompetencji – dodaje White – jest nieustannie obecna w naszym życiu:
„Kontakt ze środowiskiem oznacza prowadzenie stałej transakcji, która stopniowo zmienia relacje danej osoby ze środowiskiem. Ponieważ jednostka nigdy nie osiąga całkowitego spełnienia, musi czerpać satysfakcję z serii transakcji, z kierunku działania, a nie z osiągnięcia celu.”
Motyw kompetencji pomaga nam zrozumieć zasadę postępu: dążenie do celu sprawia nam więcej przyjemności niż jego osiągnięcie, gdyż – jak powiedział Szekspir – „w zdobywaniu tkwi dusza radości”.
Przyjrzyjmy się teraz warunkom pracy we współczesnym świecie. Krytyka kapitalizmu, autorstwa Karola Marksa, opierała się częściowo na jego uzasadnionym poglądzie, że rewolucja przemysłowa zniszczyła dawną relację między rzemieślnikami a wytwarzanymi przez nich dobrami. Pojawienie się linii montażowych sprawiło, że ludzie stali się trybikami w ogromnej maszynie, która nie dba o zaspokajanie potrzeby kompetencji u robotników. Wyniki późniejszych badań nad satysfakcją z pracy potwierdziły trafność krytycznych spostrzeżeń Marksa, ujawniły jednak pewne nowe fakty. W roku 1964 socjologowie Melvin Kohn i Carmi Schooler przeprowadzili wśród 3100 amerykańskich mężczyzn badanie ankietowe dotyczące ich życia zawodowego i wykazali, że kluczem do zrozumienia, jakie rodzaje pracy dają ludziom satysfakcję, jest coś, co nazwali „samostanowieniem zawodowym” (ang. occupational self-direction). Mężczyźni, którzy byli ściśle nadzorowani w pracy odznaczającej się niskim poziomem złożoności i wysokim poziomem rutyny, przejawiali najsilniejsze poczucie alienacji (bezsilności, niezadowolenia i dystansowania się wobec pracy). Mężczyźni, którzy wykonywali zadania bardziej złożone i trudniejsze, a jednocześnie cieszyli się większą swobodą w podejmowaniu decyzji związanych z pracą, na ogół czerpali z pracy dużo więcej radości. Przy stosunkowo wysokim poziomie samostanowienia praca często dawała badanym satysfakcję.
Nowsze badania wykazały, że większość ludzi postrzega swoją pracę w jeden z trzech sposobów – jako posadę, karierę lub powołanie. Jeżeli praca jest dla ciebie posadą, to wykonujesz ją tylko dla pieniędzy, często spoglądasz na zegarek, marząc o nadchodzącym weekendzie, i prawdopodobnie masz hobby, które zaspokaja twoją potrzebę kompetencji w dużo większym stopniu niż zajęcie zawodowe. Jeśli traktujesz pracę jako karierę, to dążysz do bardziej ambitnych celów, takich jak awans czy prestiż. Dążenie do nich dodaje ci energii. Czasami zabierasz pracę do domu, ponieważ zależy ci na tym, żeby wszystko było zrobione jak należy. Jednak zdarza ci się zastanawiać, dlaczego pracujesz tak ciężko. Od czasu do czasu możesz postrzegać swoją pracę jako wyścig szczurów, w którym ludzie rywalizują ze sobą dla samej rywalizacji. Jeśli natomiast praca jest dla ciebie powołaniem, to sama w sobie daje ci poczucie spełnienia – nie jest środkiem do osiągnięcia jakiegoś innego celu. Postrzegasz swoją pracę jako wkład w szerzej pojęte dobro lub jako element jakiegoś większego przedsięwzięcia, którego wartość nie ulega dla ciebie wątpliwości. W czasie pracy często działasz „jak w transie” – doświadczasz przepływu. Nigdy nie czekasz z utęsknieniem na zakończenie dnia pracy ani nie masz ochoty krzyczeć: „Dzięki Bogu, już piątek!”. Gdybyś nagle stał się bardzo bogaty, nie zrezygnowałbyś z pracy, a może nawet pracowałbyś bez wynagrodzenia.
Mógłbyś pomyśleć, że dla robotników praca jest zwykłą posadą, dla menedżerów karierą, a dla przedstawicieli zawodów cieszących się większym szacunkiem (takich jak lekarze, duchowni czy naukowcy) powołaniem. Jakkolwiek w tym przypuszczeniu jest trochę prawdy, to jednak moglibyśmy sparafrazować słowa Marka Aureliusza i powiedzieć: „Praca – to wyobrażenie”. Amy Wrzesniewski, psycholożka z New York University, dowiodła, że wśród przedstawicieli niemal wszystkich zawodów, które ujęła w swoim badaniu, można spotkać wszystkie trzy postawy wobec pracy. Na przykład badanie przeprowadzone wśród personelu szpitala wykazało, że salowi, którzy opróżniają baseny i ścierają z podłogi wymiociny pacjentów – najniżsi rangą pracownicy szpitala – czasami uważają się za członków zespołu, którego misją jest leczenie ludzi. Takie osoby przekraczały minimalne wymagania wymienione w opisie ich stanowiska, na przykład starając się udekorować i rozjaśnić pokój każdego chorego lub przewidywać potrzeby lekarzy i pielęgniarek, zamiast biernie czekać na ich polecenia. Czyniąc to, ludzie ci osiągali wyższy poziom samostanowienia i sami stwarzali sobie pracę zaspokajającą ich potrzebę kompetencji. Salowi, którzy pracowali w taki sposób, postrzegali swoją pracę jako powołanie i czerpali z niej dużo więcej radości niż ci, którzy traktowali ją jak zwykłą posadę.
Z wyników badań prowadzonych na gruncie psychologii pozytywnej wyłania się optymistyczny wniosek: większość ludzi może czerpać z pracy więcej satysfakcji niż dotychczas. Pierwszy krok polega na uświadomieniu sobie swoich mocnych stron. Wypełnij kwestionariusz mocnych stron, a potem wybierz zajęcie, które pozwoliłoby ci wykorzystywać swoje zalety na co dzień, dzięki czemu mógłbyś przynajmniej od czasu do czasu doświadczać stanu przepływu. Jeśli utknąłeś w pracy, która nie pozwala ci robić użytku z twoich mocnych stron, spróbuj zmodyfikować to zajęcie w taki sposób, aby odtąd było z nimi zgodne. Może przez jakiś czas będziesz musiał pracować więcej niż dotychczas, tak jak szpitalni salowi, którzy w codziennej pracy wykorzystywali takie zalety, jak życzliwość, serdeczność, inteligencja emocjonalna czy postawa obywatelska. Jeśli zdołasz zaktywizować swoje mocne strony, to praca zacznie ci przynosić więcej gratyfikacji; jeżeli znajdziesz w pracy gratyfikację, to zaczniesz doświadczać bardziej pozytywnego stanu umysłu związanego ze zwiększoną gotowością do reakcji zbliżania się; w takim stanie umysłu łatwiej będzie ci spojrzeć na swoją pracę w szerszym kontekście (dostrzec wkład, jaki wnosisz w większe przedsięwzięcie), w którym może się ona zmienić w powołanie.
W swym najlepszym wydaniu praca wiąże się zatem z poczuciem więzi i osobistym zaangażowaniem. Jak powiedział poeta Khalil Gibran: „Praca to miłość ucieleśniona”. Gibran podaje przykłady pracy wykonywanej z miłością:
To szatę tkać nićmi z serca własnego wysnutymi, tak jakby ukochany twój ją nosić zamierzał.
To dom budować z czułością,
tak jakby ukochanej twojej mieszkać w nim przyszło. To ziarno rzucać z tkliwością i plony z radością zbierać,
tak jakby ukochana Twoja owoce z pola tego spożywać miała.
Miłość i praca mają decydujące znaczenie dla poziomu szczęścia, ponieważ, jeśli jesteśmy w nich biegli, pomagają nam wykraczać poza samych siebie, budować więzi z innymi i angażować się w większe przedsięwzięcia. Szczęście zależy od tego, czy robimy to dobrze. Jego źródłem nie jest nasze wnętrze, jak twierdzili Budda i Epiktet, ani nawet pewna kombinacja czynników wewnętrznych i zewnętrznych (jak sugerowałem w prowizorycznej wersji hipotezy szczęścia, którą sformułowałem pod koniec rozdziału piątego). Jak wykażę w dalszej części tego rozdziału, poprawna wersja hipotezy szczęścia brzmi: „Szczęście pochodzi spomiędzy”.
Fragment książki Johana Haidta Hipotezy szczęścia, wyd. Feeria, Łódź 2022. Skróty i usunięcia przypisów pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Co by się zmieniło w naszym życiu, gdybyśmy nagle zdobyli fortunę? Spróbujmy dzisiaj skoncentrować się na tym, co by się nie zmieniło.
Gdyby nie on, nie moglibyśmy bez przerwy korzystać z naszych smartfonów. Jednak za wydobyciem tego surowca kryje się koszmar wielu ludzi, w tym dzieci. Wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni. Rozmowa z Siddharthem Karą, autorem reportażu Krwawy kobalt.
Lata śledztwa prowadzonego przez Siddhartha Karę na południu Demokratycznej Republiki Konga zaowocowały reportażem Krwawy kobalt. O tym, jak krew Kongijczyków zasila naszą codzienność. Jego autor jest uznanym badaczem i aktywistą walczącym ze współczesnym niewolnictwem. W trakcie swojej pracy odwiedził obszary górnicze kontrolowane przez lokalnych żołnierzy i policję, prześledził łańcuch dostaw kobaltu do gigantów technologicznych oraz wysłuchał dziesiątek historii osób, które żyją, pracują i umierają dla tego metalu.
Najwięcej czasu Kara spędził w Katandze, regionie w południowo-wschodniej DRK. Znajdują się tam największe na świecie złoża kobaltu, ale też innych cennych metali, m.in. miedzi, żelaza, cyny czy niklu. Takie bogactwo naturalne to, jak mówi Kara, jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo Konga. „Na samym dole globalnego łańcucha dostaw kobaltu zobaczyłem tak drapieżną i bezwzględną pogoń za zyskami, jakiej jeszcze nigdzie nie widziałem, a zajmuję się badaniami nad współczesnym niewolnictwem i pracą dzieci od dwudziestu jeden lat” – pisze we wstępie książki (tłum. Hanna Pustuła-Lewicka).
Anna Mikulska: Jak Pan sobie radzi z ironią tej sytuacji?
Siddharth Kara: Słucham?
Rozmawiamy przez telefon o Pańskiej książce, która obnaża prawdziwą cenę kobaltu – surowca niezbędnego do produkcji smartfonów czy laptopów. Korzystamy więc z narzędzi, które są winne opisanego przez Pana wyzysku w Demokratycznej Republice Konga.
I to jest jedna z tych lekcji, którą powinniśmy wyciągnąć z doświadczeń ludzi w Kongu. Ani pani, ani ja nie jesteśmy w stanie funkcjonować bez narzędzi zawierających kobalt, a zatem nie możemy funkcjonować bez brania udziału w ogromnym cierpieniu i przemocy wobec mieszkańców Demokratycznej Republiki Konga.
Staliśmy się nieświadomymi uczestnikami tego procesu za sprawą gigantów technologicznych, takich jak Samsung, Dell, Huawei, Apple czy Microsoft oraz firm produkujących samochody elektryczne: Tesla, BMW itp. To właśnie one uznały, że ludzie w Afryce i tamtejsze środowisko nie są warte wysiłku, by zapewnić, że kobalt i inne metale składowe baterii wydobywane będą z poszanowaniem godności ludzkiej oraz praw człowieka i przyrody. Ten koszmar trwa również w imię zaspokojenia naszego konsumpcjonizmu, sprowadzającego się do corocznego kupowania nowego modelu smartfona wyłącznie dlatego, że ma trochę lepszy aparat.
Odpowiedzialne są też firmy wydobywcze, które należą dziś przede wszystkim, choć nie tylko, do Chin. Jak głęboko sięgają wpływy tego państwa w Kongu i szerzej – w Afryce?
Chiny są dziś dominującą potęgą neokolonialną na całym kontynencie afrykańskim. W zamian za dostęp do kluczowych zasobów naturalnych udzielały państwom pożyczek przeznaczonych na rozwój infrastrukturalny. Dlatego wiele afrykańskich rządów jest dziś zobowiązanych wobec Chin, a te z kolei zdominowały światowy rynek na każdym etapie produkcji baterii.
Trudno uwierzyć, że praktycznie cały świat uzależniony jest od kobaltu. Co sprawia, że jest on tak wyjątkowy?
Stosuje się go niemal w każdej produkowanej obecnie baterii i akumulatorze litowo-jonowym. Wszystkim nam zależy przecież, by nasz sprzęt czy samochód elektryczny nie wymagał ciągłego ładowania, a właśnie to umożliwia kobalt.
Kongijczycy, którzy płacą za to najwyższą cenę, nazywani są górnikami rzemieślniczymi.
Tak, chociaż w rzeczywistości z rzemieślnictwem nie ma to nic wspólnego. Firmy wydobywcze zaklinają rzeczywistość już na poziomie języka.
Faktycznie, „górnictwo rzemieślnicze” kojarzy nam się raczej pozytywnie ‒ z drobną działalnością, może nawet z pewnym rodzajem sztuki.
Tymczasem chodzi o miliony ludzi pracujących w niewyobrażalnie nędznych, ryzykownych i szkodliwych warunkach. Około 75% światowej podaży kobaltu pochodzi z Konga, z czego jedną trzecią wydobywają właśnie „górnicy rzemieślniczy”. Mówimy tu o rodzicach, a także ich dzieciach skrobiących ziemię gołymi rękami w poszukiwaniu najdrobniejszych kawałków niebezpiecznego dla ich zdrowia surowca – skażeniu tym toksycznym metalem ulegają już najmłodsze dzieci, towarzyszące matkom w pracy, noszone w chuście na ich plecach. Nie możemy też zapomnieć o górnikach schodzących do szybów bez jakiegokolwiek zabezpieczenia, wdychających dzień i noc trujące gazy.
Szyby ulegają zawaleniu niemal bez przerwy. Sam był Pan świadkiem wypadku, który doprowadził do śmierci górników, na zawsze uwięzionych pod ziemią.
Kobalt można znaleźć w płytkiej ziemi, jednak 30‒40 metrów w głąb znajduje się kobalt lepszej jakości, a więc taki, za który płaci się więcej. Aby zamiast jednego czy dwóch dolarów zarobić trzy albo cztery ‒ to więc nawet czterokrotny wzrost pensji ‒ górnicy decydują się podejmować śmiertelne ryzyko. Powstaje mnóstwo szybów wykopywanych ręcznie, bez wsporników czy wentylacji, w których każdego roku giną tysiące Kongijczyków, również nieletnich. Kolejni umierają powoli: z powodu chorób związanych z tą pracą.
W książce pisze Pan o Jolie – kobiecie, która w wyniku zawalenia się tunelu straciła męża i syna. Niestety nie udało się wydobyć ciał na powierzchnię, a ponieważ do wypadku doszło blisko jej domu, codziennie mija miejsce, gdzie oni zginęli. Powiedziała: „Są pod moimi stopami”.
Takich osób jak Jolie jest mnóstwo. Ludzie spędzają resztę życia, myśląc o tym, jak wyglądały ostatnie chwile ich bliskich; jaka była ich ostatnia myśl, zanim zostali zmiażdżeni setkami ton skał i ziemi.
Wiele miejsca w książce poświęca Pan pracy dzieci, które tak samo jak dorośli ryzykują zdrowie i życie, o zmarnowanym dzieciństwie i braku możliwości rozwoju nawet nie wspominając. Dlaczego młodzi Kongijczycy nie chodzą do szkoły?
Bardzo łatwo zrzucić winę na nieodpowiedzialnych rodziców, którzy wolą posyłać synów i córki do pracy, zamiast inwestować w ich edukację. Niestety, często mamy błędne wyobrażenie o naturze ubóstwa. Prawda jest taka, że żaden rodzic nie chce skazywać swoich dzieci na pracę w toksycznych i niebezpiecznych warunkach. Naprawdę żaden. Gdybyśmy pojechali do Afryki i o to zapytali, to 99% matek i ojców odpowiedziałoby, że woleliby, aby ich dzieci mogły się uczyć lub cieszyć beztroską. To skrajne ubóstwo i walka o przetrwanie zmuszają całe rodziny do pracy.
W Demokratycznej Republice Konga ‒ zwłaszcza na południu, w górniczych prowincjach ‒ nie ma praktycznie żadnych perspektyw na zarobek poza kopalnią. Spółki wydobywcze zniszczyły środowisko naturalne i wysiedliły całe wsie. Ziemia została skażona chemikaliami stosowanymi w przetwórstwie minerałów, skazując ludzi na katorżnicze wydobycie kobaltu za dolara czy dwa dziennie, co wystarcza zaledwie na podstawowy posiłek.
Gdy byłem na miejscu, bardzo szybko zrozumiałem, że gdyby, dajmy na to, Huawei umożliwił im zarobek wyższy chociażby o kilka dolarów dziennie, to rodziców byłoby stać na posłanie dzieci do szkoły (czesne kosztuje 5–6 dolarów miesięcznie), na ubranie i pożywienie, a może nawet mogliby zaoszczędzić trochę pieniędzy na lekarstwa. Nie potrzeba wiele, by wyeliminować tak wiele cierpienia i nędzy. Firmy na samej górze łańcucha dostaw nawet nie odczułyby tej różnicy. Ale żeby to zrobić, musiałyby najpierw przyznać, że ludzie umierający w szybach górniczych i wdychający toksyny istnieją i współtworzą ten łańcuch. Na razie nie mają na to ochoty.
Pojawiły się jednak pewne inicjatywy, które miały polepszyć warunki pracy górników. Pisze Pan o tzw. kopalniach modelowych, powstających za pieniądze gigantów technologicznych.
To z pewnością uspokaja ich sumienia. W takich kopalniach obiecano wprowadzenie zakazu zatrudniania dzieci, dostarczenie sprzętu ochronnego, zapewnienie bezpiecznych warunków pracy oraz ochronę praw pracowników. Wystarczy jednak pojechać do Konga, by przekonać się, że zapewnienia te nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Odwiedziłem dwie kopalnie modelowe; dziś działa już tylko jedna. Okazało się, że dochodzi w nich do tych samych okropności, jakie widziałem w innych miejscach: wykorzystywania nieletnich, wyzysku, obrażeń i śmierci z powodu niebezpiecznych warunków.
Wciąż zadziwia mnie jednak, że kraj będący głównym eksporterem kluczowego metalu i szeregu innych cennych surowców mierzy się ze skrajnym ubóstwem. Spójrzmy choćby na Arabię Saudyjską, której złoża ropy naftowej przyniosły gigantyczne zyski.
Aby to zrozumieć, musimy przyjrzeć się historii Demokratycznej Republiki Konga. Tak naprawdę bogactwo zasobów naturalnych to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo tego kraju. Od momentu, gdy Europejczycy wieki temu po raz pierwszy przybyli do ujścia rzeki Kongo, plądrowali, grabili i zniewalali ludzi, by wydobyć złoża, wprowadzić je na globalny rynek i generować nieprawdopodobne zyski.
W Krwawym kobalcie pisze Pan o niejakim Henrym Moltonie Stanleyu. To postać, którą dobrze pamiętam ze studiów dziennikarskich. Zasłynął serią relacji ze swojej podróży w głąb Afryki w poszukiwaniu dr. Davida Livingstone’a ‒ misjonarza i badacza zaginionego podczas jednej z wypraw. Misja poszukiwawcza zakończyła się sukcesem, ale Pan pokazuje, że to wcale nie koniec tej historii. Co wydarzyło się później?
Stanley na zlecenie belgijskiego króla Leopolda II wyruszył do centralnej Afryki po raz kolejny, by zawrzeć umowy z wodzami tamtejszych plemion. Używając podstępu, podpisał ich ponad czterysta, doprowadzając do zawłaszczenia Konga przez Belgię.
Najczarniejszy rozdział w historii tego kraju przypada właśnie na okres rządów Leopolda II, który skolonizował tamtejsze ziemie w XIX wieku i nadał im nazwę Wolnego Państwa Konga, choć z wolnością nie miało ono nic wspólnego.
Okropieństwa tamtego okresu opisał Joseph Conrad w słynnym Jądrze ciemności.
Z każdym kolejnym rokiem ludobójczych grabieży w poszukiwaniu kauczuku i kości słoniowej szanse Konga na stanie się stabilnym i bezpiecznym krajem z silnym rządem malały.
Jeden człowiek doprowadził do kolonizacji Konga, podobnie jak jeden człowiek doprowadził do jej końca.
Był to Edmund Dene Morel, brytyjski dziennikarz, który choć nigdy nie postawił stopy w Afryce, publikował artykuły dotyczące handlu ówczesnych mocarstw z tym kontynentem. Wystarczyło, że pewnego dnia spojrzał na liczby i dane dotyczące wywozu towarów z Konga, z których wynikało, że system pozyskiwania kauczuku przez króla Leopolda II oparty jest na niewolnictwie. Dzięki nagłośnieniu tego procederu stał się jedną z kluczowych postaci, które położyły temu kres.
Musimy jednak zrozumieć, że trwające dziś wydobycie kobaltu przez międzynarodowe firmy to tylko kolejny rozdział długiej historii okradania i wyniszczania Konga.
Wierzy Pan w to, że wyzysk górników w Kongu może się wreszcie zakończyć?
Jestem pewien, że w końcu do tego dojdzie. Leopold był królem, a królowie byli niemal bogami. Wystarczyła jednak garstka osób, którym zależało na sprawiedliwości, by doprowadzić do upadku jego imperium w centralnej Afryce i skończyć z ludobójstwem Kongijczyków.
To samo możemy zrobić dzisiaj, ale każda zmiana zaczyna się od świadomości. Ludzie nie zaczną walczyć z niesprawiedliwością, jeśli nie będą wiedzieli o jej istnieniu. Krwawy kobalt powstał właśnie po to, by wydobyć na światło dzienne głosy ludzi żyjących w Kongu. To tylko kwestia czasu, aż głosy te dotrą do obrońców praw człowieka, którzy zawalczą o przyszłość tego kraju.
Pan jest pełen optymizmu, ale czy tego samego zdania są Kongijczycy? Rozmawiał Pan choćby z kobietą o imieniu Lubuya, która po skończonym wywiadzie zapytała, jaki jest sens pisania o doświadczeniach jej oraz innych mieszkańców, skoro to niczego nie zmieni. Czy wśród górników, a także ich rodzin wciąż jest nadzieja na lepszą przyszłość?
Nie da się na to odpowiedzieć „tak” lub „nie”. Spotkałem tam, oczywiście, bardzo różnych ludzi. W pełni rozumiem, że trudno im sobie wyobrazić, że gdzieś tam znajduje się mnóstwo osób, którym zależy na ich losie. Żyją przecież w kraju przepełnionym przemocą i konfliktami, z brakiem perspektyw i wszechobecną korupcją. Mimo to wielu z moich rozmówców miało nadzieję, że Kongo się zmieni – może jeszcze nie za ich życia, ale za życia ich dzieci albo wnuków.
Lubuya, o której wspominasz, ma ponad 60 lat; widziała wiele zła i przestała wierzyć w cokolwiek. Być może jej sytuacja rzeczywiście nigdy się nie poprawi, jednak chodzi tu o walkę na rzecz kolejnych pokoleń. Właśnie dlatego tak wiele osób zgodziło się ze mną rozmawiać. I dlatego moim i naszym obowiązkiem jest przekazanie ich głosu światu. Tylko w ten sposób zmiana będzie możliwa.
*
Czy istnieje alternatywa dla kobaltu? Niestety, wszystko wskazuje na to, że w ciągu kolejnych lat nasze technologie pozostaną od niego uzależnione. Jak pisze Siddharth Kara: „Obecnie prowadzone są badania nad alternatywnymi rozwiązaniami, które zminimalizowałyby lub wyeliminowały zależność od tego metalu. Na obecnym etapie prac te innowacje przeważnie pozostawiają wiele do życzenia pod względem gęstości energii elektrycznej, stabilności termalnej, kosztów produkcji i żywnotności. Zanim zostaną wdrożone do produkcji komercyjnej, minie co najmniej dziesięć lat”. I apeluje: już dziś musimy zadbać o to, by Kongijczycy pracujący na rzecz firm technologicznych byli traktowani tak samo jak pracownicy tych firm na Zachodzie ‒ z należnym im szacunkiem i godnością.
Siddharth Kara, Krwawy kobalt. O tym, jak krew Kongijczyków zasila naszą codzienność, tłum. Hanna Pustuła-Lewicka, wyd. W.A.B., Warszawa 2024.
Latem chcielibyśmy odpocząć, ale czy na pewno wiemy, jak to zrobić? Zanim zaczniemy szukać odpowiedzi daleko od domu, spróbujmy odnaleźć ją w sobie. Najlepiej zacząć od tego, co najbliżej.
Czy fotografia nas wyzwoli? Przewodnim hasłem łódzkiego Fotofestiwalu 2024 jest „Uwalnianie” – spod politycznej presji, ze skostniałych struktur społecznych, od toksycznej męskości, jarzma kolonializmu, ale również od egzystencjalnych lęków, poczucia straty i żałoby.
Co jednak stanie się z wyzwolicielskim potencjałem fotografii, gdy artystę zastąpi sztuczna inteligencja halucynująca na temat fałszywych informacji? Albo gdy aparat fotograficzny dostanie się w ręce aparatu represji czy kiedy za kamerą, zamiast twórcy, stanie agent tajnych służb? Pytają o to Weronika Gęsicka i Łukasz Rusznica, których wystawy można obejrzeć podczas festiwalu. Ich projekty są ważne, bo o emancypacyjnej mocy fotografii nie można rozmawiać bez wzięcia pod uwagę tego, że może być ona też narzędziem manipulacji i przemocy.
Jedną z gwiazd Fotofestiwalu jest Diego Moreno, rewelacja ostatnich lat. Branżowe magazyny zaliczają meksykańskiego artystę do twórców, którzy „kształtują przyszłość fotografii” – podkreślają z dumą kuratorzy łódzkiej imprezy. Owa przyszłość zaś będzie – oczywiście – postfotograficzna, więc prace Moreno momentami bardziej przypominają ekspresyjne, naturalistyczne obrazy niż klasyczne zdjęcia. Artysta maluje na fotografiach, trawi je octem, tuszem i chemikaliami. W pokazywanym w Łodzi projekcie Złośliwe wpływy traktuje tak zdjęcia z rodzinnego albumu. To sposób na dobranie się do własnej przeszłości, dzieciństwa, wychowania. Moreno, osoba queerowa, dorastał w licznej, patriarchalnej i przede wszystkim ultrakatolickiej rodzinie. W jego pracach zmienia się ona w swoiste bestiarium – potworów, duchów i widziadeł. Ciotkom i malutkim bratankom wyrastają rogi, oczy wujów świecą na czerwono, kuzynki ukazują w uśmiechu zęby wampirzyc. Artysta wzywa na pomoc diabła. Dlaczego by nie? Jeżeli z jego pomocą da się uwolnić własne ja, swoją tożsamość, a także kłębiące się w głowie demony, warto rozważyć podpisanie cyrografu – zwłaszcza że zawarcie takiej umowy prowadzi do powstawania fantastycznej sztuki.
Po sąsiedzku z Moreno swój brawurowy postfotograficzny esej Usus, Fructus, Abusus pokazuje Gloria Oyarzabal. Hiszpańska artystka bierze na warsztat muzea dawnych mocarstw kolonialnych, które wciąż pełne są artefaktów wywiezionych – zwykle po prostu zrabowanych – z krajów globalnego Południa. W dobie imperializmu Europejczycy brali z podbijanych terytoriów, co chcieli – ludzi, surowce, ziemię, ale również sztukę.
I chociaż globalne Południe wyzwoliło się spod bezpośredniej zależności od Europy, to jego dziedzictwo kulturowe wciąż pozostaje zakładnikiem przetrzymywanym w instytucjach dawnych ciemiężycieli. Oyarzabal zajmuje się przypadkiem Afryki; wskazuje, że bez uwolnienia dzieł sztuki porwanych z tego kontynentu do europejskich kolekcji proces dekolonizacji nie może zostać domknięty. Głos Hiszpanki wpisuje się w dyskusję na temat rozliczeń byłych kolonialnych potęg z byłymi ich ofiarami.
Tym, co Oyarzabal wnosi do debaty, jest erotyka. W jej (post)fotograficznej instalacji zbudowanej ze zdjęć, z filmów, tkanin i obiektów kluczem do dekolonizacji staje się cielesność oraz kobieca, queerowa seksualność przemieniona w energię, która rozbija kolonialno-patriarchalne struktury władzy i kontroli. Usus, Fructus, Abusus to połączenie krytycznej, erudycyjnej analizy politycznej i zmysłowego poematu o nieheteronormatywnej miłości.
Kibicuję globalnemu Południu w jego dekolonizacyjnych wysiłkach, ale z żadnej z blisko 10 wystaw pokazanych na Fotofestiwalu w ramach programu „Uwalnianie” nie wychodzę tak poruszony jak z Afte Martina Kollara. Słowacki fotograf i operator filmowy pokazuje świat po katastrofie. Nie chodzi jednak o kataklizm naturalny, kryzys ekologiczny czy wojnę. Punktem wyjścia After jest samobójcza śmierć partnerki artysty. Zdjęcia zaś, które prezentuje Kollar, zostały wykonane, zanim to nastąpiło. To fotografie dokumentacyjne do ich ostatniego wspólnego projektu filmowego – niezrealizowanego.
Kropelka krwi na dnie wanny. Plama niebieskiej farby na schodach. Wybita szyba w zniszczonym busie, zatopiony w formalinie embrion, który wygląda, jakby chciał się wynurzyć i zaczerpnąć powietrza, opuszczona stacja benzynowa na pustyni, płonący wrak auta, martwe zwierzę na poboczu szosy. Kolejne zdjęcia układają się w sekwencję klatek filmu, którego już nie zobaczymy.
Nie znamy fabuły, a przecież rozumiemy tę historię, w której niczym refren powtarzają się figury pustki, otchłani, czerni, braku, opuszczenia. Użytek, jaki Kollar robi z fotografii, jest jednym z najbardziej klasycznych sposobów wykorzystania tego medium. Od początku istnienia fotografia służy do zatrzymywania czasu, przywoływania wspomnień, uobecniania tych, których już nie ma. Kollar układa za pomocą zdjęć narrację, będącą nie tylko lamentem i elegią, ale też, właściwie przede wszystkim, opowieścią o tym, co dzieje się after – potem. To opowieść o żałobie. Fakt, że wykorzystane zdjęcia pochodzą sprzed tragedii, jedynie wzmacnia emocjonalne promieniowanie projektu; traumatyczne zdarzenia kształtują nie tylko przyszłość, lecz także przeszłość.
Z wystaw z programu „Uwalnianie” wychodzi się z wiarą w fotografię, w jej emancypacyjną moc, zwłaszcza kiedy wykorzystywana jest, jak w większości projektów pokazanych na Fotofestiwalu, w skrajnie osobisty, subiektywny sposób, nie tyle jako dokument faktów i zdarzeń, ile świadectwo emocji, kulturowych procesów, relacji jednostki ze światem.
Poza murami festiwalowych galerii rozciąga się jednak prawdziwy świat, w którym toczy się informatyczna rewolucja, narastają nakładające się na siebie kryzysy (polityczne, ekologiczne, poznawcze) i do gry wkracza sztuczna inteligencja, zmieniając jej reguły w trudnym do przewidzenia kierunku. W tym świecie status fotografii jest wątpliwy, a jej relacja z rzeczywistością niejednoznaczna. Niektórzy twierdzą wręcz, że śmierć tego medium nastąpiła już dawno temu, a to, z czym dziś mamy do czynienia, ma się do fotografii z epoki jej rozkwitu tak jak zombi do żywej istoty.
W rozważania o śmierci fotografii świetnie wpisuje się projekt Weroniki Gęsickiej Encyklopedia, o którym artystka opowiada w opublikowanym na łamach „Przekroju’ wywiadzie. W Łodzi wybór prac z tego przedsięwzięcia oglądać można na wystawie pokazywanej w ramach programu Miasto, na który składają się ekspozycje rozsiane po całej miejscowości.
Encyklopedia to jedna z flagowych instytucji wynalezionych w epoce oświecenia – kompendium obiektywnej, naukowo potwierdzonej wiedzy, z którą nowoczesny człowiek wyruszał w marsz ku przyszłości i postępowi. Na wystawie Gęsickiej eksponowane są encyklopedie, słowniki i leksykony. Książki zostały wydane w różnych krajach i różnych epokach, niektóre pochodzą z XIX wieku, inne są nowsze – wszystkie należą do kolekcji artystki, która zgromadziła je, przygotowując się do realizacji projektu. Tomy znajdują się w gablotach; w otwartych księgach zaznaczono wybrane hasła. Łączy je to, że opisują nieistniejące osoby, zmyślone stworzenia, niemożliwe fenomeny i zdarzenia, które nie miały miejsca.
Takie artykuły pojawiały się od początku ruchu encyklopedycznego, znaleźć je można nawet w skądinąd najbardziej godnych zaufania wydawnictwach. Niektóre redaktorzy wprowadzili dla żartu, inne – żeby zostawić w publikacji rodzaj odcisku palca, znaku wodnego, zabezpieczenia przed plagiatem. Zdarzało się też, że autorzy leksykonów, którym płacono od wiersza, pisali fałszywe hasła po prostu dla pieniędzy.
To właśnie zmyślone artykuły interesują Gęsicką. Ilustruje je za pomocą sztucznej inteligencji. Owoce jej współpracy z generatorami obrazów wiszą oprawione w ramy przywodzące na myśl raczej stare, solidne muzeum historii naturalnej niż galerię sztuki współczesnej. Na pierwszy rzut oka prace można wziąć za zdjęcia, ale (jak mówi w wywiadzie artystka) w rzeczywistości są tylko imitacjami fotografii. Grecka etymologia tego pojęcia odsyła nas do obrazów rysowanych światłem. W przypadku prac Gęsickiej żadne światło nie wchodziło w grę, poza tym niczego nie fotografowano; były jedynie algorytmy przetwarzające prompt zaczerpnięty ze zmyślonych encyklopedycznych haseł oraz artystka kuratorująca pracę sztucznej inteligencji, której halucynacje powstawały na bazie fałszywych informacji.
Dzięki sojuszowi artystki z encyklopedystami konfabulantami oraz sztuczną inteligencją możemy zobaczyć na wystawie zdjęcia produktów (nieistniejącej) chińskiej marki Chaizhouxieye, specjalizującej się w wytwarzaniu klapków, które zyskały (rzekomo) sporą popularność wśród anglosaskich snobów. A także potwora odpowiedzialnego za „generalny chaos w Waszyngtonie”. Zaglądamy w oblicze Argusto Emfazie III, zmyślonego okultysty z lat 70. XX wieku. Studiujemy wizualizację sanskryckiego pojęcia, którego w Indiach nikt nigdy nie używał. Podziwiamy anatomię jungftaka – perskiego ptaka należącego do gatunku, którego samce mają jedynie prawe, a samice lewe skrzydło. Łącząc się w pary, ptaki mogą we dwójkę wspólnie latać. Nieprawdopodobne! Ale czy w przyrodzie nie zdarzają się jeszcze dziwniejsze fenomeny?
Encyklopedia to eye candy, jeden z najbardziej atrakcyjnych wizualnie projektów Fotofestiwalu i pyszna zabawa. Tyle że niekoniecznie beztroska. Na wystawę można spojrzeć jak na alegorię kondycji oświeceniowego modelu wiedzy, który – paradoksalnie właśnie teraz, kiedy wiemy już tak wiele – znajduje się w najpoważniejszym kryzysie od czasu, kiedy Diderot z kolegami zaczęli redagować pierwszą Encyklopedię. Flagowymi produktami w dziedzinie poznania stają się współcześnie fake newsy, postprawdy i spiskowe teorie. (Post)fotografia również ma swój udział w dewaluacji faktów, podobnie jak sztuczna inteligencja. Ale nie obwiniajmy algorytmów – one jedynie przyśpieszają toczące się procesy, pokazując, że fundament wiedzy, na którym budowaliśmy wyobrażenia rzeczywistości, nigdy nie był tak solidny, jak chcieliśmy sądzić. Dla artystów i artystek to w gruncie rzeczy dobra wiadomość: dziś nie powinniśmy wierzyć właściwie w żaden obraz fotograficzny – chyba że jest on sztuką.
W obiektywie szpicli
A co się stanie z wiarygodnością fotografii – i sztuki – jeżeli za kamerą nie stanie artysta ani nawet sztuczna inteligencja, lecz agent tajnej policji, funkcjonariusz aparatu represji, śledczy, szpieg lub szpicel? To pytanie, które stawia inny uczestnik programu Miasto, Łukasz Rusznica, na wystawie Gdy spojrzysz mi w oczy dwa razy, rozchylę usta lub zacisnę pięści.
Geneza tego pokazu leży w książce How to Look Natural in Photos, którą Rusznica wydał wspólnie z Beatą Bartecką w 2021 roku. Publikacja zawiera wybór kilkuset zdjęć z archiwum Instytutu Pamięci Narodowej – zbioru, który liczy około 40 mln fotografii. To przede wszystkim materiały operacyjne wytworzone przez różnego rodzaju peerelowskie służby, od milicji przez bezpiekę po kontrwywiad – owoce akcji inwigilacyjnych, dowody zbierane w śledztwach, dokumentacje miejsc przestępstw. W IPN-ie mają status dokumentów, są przedmiotami badań historycznych nad polityką i strategiami represji stosowanymi przez władze. Rewelacja projektu Rusznicy i Barteckiej polegała na propozycji zmiany punktu widzenia i zobaczenia w tych obrazach… fotografii. Gdy spojrzysz mi w oczy dwa razy, rozchylę usta lub zacisnę pięści to ekspozycyjna wersja ich książkowego projektu.
Wkraczając na wystawę, wchodzimy w świat, który jest mroczny, czasem intrygujący, momentami straszny i makabryczny, ale również – od tego wrażenia nie da się uciec – perwersyjnie piękny. Łukasz Rusznica, twórca znany z estetycznej precyzji i dbałości o formę, w tym projekcie nie fotografuje, tylko kuratoruje materiał znaleziony w archiwach, jednak zdjęcia wykonane przez esbeków i milicjantów traktuje z równą pieczołowitością i uwagą co własne prace. Formaty odbitek są czujnie zróżnicowane, oprawy dobrane ze smakiem, aranżacja zaprojektowana tak, by eksponaty „grały” z przestrzenią galerii. Wygląda to jak sztuka. Nawet błędy techniczne popełniane przez fotografów ze służb obracają się często na korzyść obrazów; niedoskonałości czynią je tym bardziej intrygującymi.
Przyjemność obcowania z tymi materiałami co jakiś czas mąci zdjęcie, którego drastyczność wybija z trybu odbierania fotografii na poziomie estetycznym. Oto czyjeś ręce stawiają do pionu sztywne już, zmasakrowane ciało antykomunistycznego partyzanta tak, by fotografowi łatwiej było ująć zwłoki w kadrze. Na innym zdjęciu kobieta ze skrępowanymi rękami i nogami patrzy na wiszący przed nią stryczek. Z przypisu do pracy dowiadujemy się, że skazana to niemiecka zbrodniarka z obozu koncentracyjnego Stutthof. Przyjmuję tę informację do wiadomości, ale obraz pozostaje przerażający.
A jednak, mimo momentów grozy, nie sposób oprzeć się tej kolekcji, nie wciągnąć w historie, do których wstępem są te zdjęcia. Niektóre wyglądają jak kadry z filmów o Jamesie Bondzie. Trzej mężczyźni patrzą w głąb otwartego bagażnika samochodu. Odwrócony plecami do kamery człowiek dyskretnie przekazuje innemu czarną teczkę. Miejsca. Spotkania. Kontakty. Zdjęcia robione z osobliwych perspektyw, z daleka, długim obiektywem, innym razem spod płaszcza, przez dziurę wyciętą w torbie lub ze szpiegowskiej kamery zamontowanej w hotelowej lampie. Inne fotografie wyglądają niewinnie – oczywiście tylko pozornie. Oglądamy sielski pejzaż: pole, wiejski dom. Z przypisów dowiadujemy się, że w nim była przechowywana broń, którą pewien człowiek w latach 80. chciał sterroryzować pilota aeroklubu, by jego sportowym samolotem uciec z PRL-u do Szwecji. Jeszcze kiedy indziej zdjęcia przypominają reportaż społeczny – to rezultat pracy funkcjonariuszy dokumentujących protesty, demonstracje i zamieszki.
Trudno sobie wyobrazić bardziej różnorodny zbiór niż fotografie z archiwum IPN. Na przestrzeni lat ludzie aparatu byli wyposażani w coraz lepszy sprzęt, przechodzili szkolenia. Jedni mieli talent do kamery, inni popełniali błędy, które czasem owocowały wizualnie zaskakującym obrazem.
W tych fotografiach estetykę i formę determinuje charakter policyjnych operacji: śledzenie zagranicznych dyplomatów, inwigilacja opozycjonistów, zbieranie materiałów do szantażu, gromadzenie dowodów potrzebnych do aresztowań. Czasem agenci mogli fotografować otwarcie, kiedy indziej musieli działać pod przykrywką, podchodząc blisko, na wyciągnięcie ręki, do osób niezdających sobie sprawy, że znalazły się w polu widzenia szpiegowskiego aparatu.
Śledztwa i akcje, których pokłosiem są wybrane i opracowane przez Rusznicę zdjęcia, dawno przeszły do historii, zostały zakończone – choć nie zawsze rozliczone. Rozliczeniami zajmuje się IPN. My jesteśmy na wystawie, więc interesujemy się formą; to ona, dla funkcjonariuszy produkt uboczny ich fotograficznej praktyki, wysuwa się tu na pierwszy plan.
Propozycja, by spojrzeć na policyjne zdjęcia z perspektywy formalistycznej – a nawet się nimi zachwycić – to prowokacja. Rusznica zmusza nas do zadania sobie pytania o istotę fotografii. Na tej wystawie jesteśmy w świecie, w którym każdy obraz ma drugie dno. Martwa natura jest dowodem w sprawie. Krzaki w parku to skrzynka kontaktowa szpiegowskiej siatki. Rozmowa dwóch ludzi na ulicy to początek intrygi tkanej przez dysydentów. Za estetyką policyjnych zdjęć kryje się poetyka podejrzeń i uparte dążenie do uchwycenia w kadrze prawdy. Kto? Co? Gdzie? Z kim? Jednak w tym wypadku prawda nas nie wyzwoli. Przeciwnie – została zaprzęgnięta w służbę kontroli, nadzoru, represji. Fotografia jest narzędziem władzy, instrumentem zniewolenia. Naciśnięcie migawki to akt przemocy.
***
Projekty Rusznicy i Gęsickiej są od siebie tak odległe, jak rzeczywistość PRL-u i futurystyczna teraźniejszość. A jednak te dwie wystawy ujmują Fotofestiwal, a także jego przewodni temat „Uwalnianie”, w symboliczną klamrę. Algorytmy produkują wysokiej rozdzielczości, realistyczne obrazy rzeczywistości, która nie musi istnieć, aby zostać pokazana. Policyjne zdjęcia z wystawy Rusznicy wykonywane były przez ludzi, ale one również są produktem systemu, algorytmu władzy, po to szukającej prawdy o obywatelach, aby nad nimi zapanować. W tej perspektywie informacja i dezinformacja, których nośnikiem jest fotografia, zdają się zbliżać do siebie, są niczym Scylla i Charybda, mitologiczne potwory, które w Odysei czyhały na żeglarzy pragnących wypłynąć przez Cieśninę Messyńską na otwarte wody.
Co zatem z przewodnią ideą tegorocznej łódzkiej imprezy: uwalnianiem? Jeżeli fotografia jest narzędziem przemocy i manipulacji, czy może nas również uwalniać? Nie zrzucajmy odpowiedzialności na kamery. Uwolnić musimy się sami. O tym jest tegoroczny Fotofestiwal.
Uważność (mindfulness) jest starożytną praktyką buddyjską, posiadającą głębokie znaczenie dla współczesnego świata.
To znaczenie nie ma nic wspólnego z buddyzmem per se ani z byciem buddystą, lecz wypływa z przebudzenia i życia w harmonii ze sobą i światem; z dociekania, kim jesteśmy, ze zgłębiania naszego poglądu na świat i naszego miejsca w nim, z kształcenia w sobie uznania dla pełni każdej chwili życia. A nade wszystko z utrzymywania kontaktu.
Z buddyjskiego punktu widzenia zwykły stan naszej świadomości jest poważnie ograniczony i ograniczający, przypominając pod wieloma względami bardziej przedłużenie snu niż czuwanie. Medytacja pomaga nam przebudzić się z tego snu mechaniczności i nieświadomości, dzięki czemu możemy korzystać z pełnego zakresu swoich świadomych i nieświadomych możliwości. Mędrcy, jogini i mistrzowie zen przez tysiące lat systematycznie penetrowali to terytorium; nauka, jaką wyciągnęli z tych badań, może stworzyć na Zachodzie dobroczynną przeciwwagę dla właściwych naszej kulturze dążeń do kontrolowania i ujarzmiania natury zamiast uznania, że jesteśmy jej nieodłączną częścią. Ich wspólne doświadczenie wskazuje, że poprzez uważną i systematyczną samoobserwację, służącą wewnętrznemu badaniu własnej natury, a w szczególności natury własnego umysłu, możemy w swoje życie wprowadzić więcej zadowolenia, harmonii i mądrości. Równocześnie proponuje spojrzenie na świat, które dopełnia zasadniczo redukcjonistyczne i materialistyczne podejście dominujące obecnie w zachodnim sposobie myślenia. To spojrzenie nie jest ani wyłącznie „wschodnie”, ani mistyczne. W 1846 roku w Nowej Anglii Thoreau dostrzegł ten sam problem, związany z naszym zwykłym stanem umysłu, i z wielką pasją pisał o jego niepomyślnych następstwach.
Uważność bywa nazywana sercem buddyjskiej medytacji. Jest to zasadniczo prosta koncepcja, której moc ujawnia się w praktycznym zastosowaniu. Oznacza szczególny rodzaj uwagi: świadomej, skierowanej na obecną chwilę i nieosądzającej. Taka uwaga wykształca wielką świadomość, jasność i akceptację bieżącej sytuacji. Budzi nas do faktu, że życie rozwija się tylko w pojedynczych chwilach. Jeśli przez wiele chwil nie jesteśmy w pełni przytomni, możemy nie tylko przeoczyć to, co najcenniejsze w życiu, ale również możemy nie uświadomić sobie własnych możliwości rozwoju i przemiany.
Zmniejszona świadomość obecnej chwili stwarza nieuchronnie dalsze problemy, również z powodu naszych nieświadomych i automatycznych działań i zachowań, często kierowanych przez głęboko zakorzenione lęki i niepewność.
Jeśli nie rozwiązujemy tych problemów, one z czasem rozrastają się i w końcu rodzą uczucie ugrzęźnięcia i braku kontaktu. Skutkiem tego możemy stracić wiarę w możliwość ukierunkowania swoich energii w sposób prowadzący do większego zadowolenia i szczęścia, być może nawet do większego zdrowia.
Uważność pozwala nam w prosty, lecz pewny sposób ruszyć z martwego punktu, ponownie skontaktować się z własną mądrością i witalnością. Daje nam możliwość decydowania o kierunku i jakości naszego życia, włączając w to związki z rodziną, pracą, otoczeniem, całą Ziemią i, co najważniejsze, związek ze sobą samym jako osobą.
Kluczem do tej ścieżki, leżącej u korzeni buddyzmu, taoizmu i jogi, którą znajdujemy również w pracach takich ludzi jak Emerson, Thoreau i Whitman oraz w mądrości rdzennych mieszkańców Ameryki, jest docenienie obecnej chwili i pielęgnowanie bliskiego z nią związku poprzez nieustanne obserwowanie jej z troską i wnikliwością. Jest to dokładne przeciwieństwo postawy traktującej życie jako coś oczywistego.
Prostą konsekwencją nawyku ignorowania chwil obecnych na rzecz tych, które mają dopiero nadejść, jest dotkliwy brak świadomości wątku życia, w który jesteśmy wpleceni. Oznacza to również brak świadomości i zrozumienia własnego umysłu oraz jego wpływu na nasze postrzeganie i postępowanie. Drastycznie ogranicza to nasze zrozumienie własnego człowieczeństwa, naszych związków z innymi i otaczającym nas światem. Tradycyjnie obszarem takich fundamentalnych dociekań duchowych była religia. Uważność jednak niewiele ma wspólnego z religią, jeśli pominąć najbardziej podstawowe znaczenie tego słowa, które wskazuje na usiłowanie przeniknięcia głębokiej tajemnicy życia i uznania swego ścisłego związku ze wszystkim, co istnieje.
Kiedy podtrzymujemy uważność w sposób otwarty, nie ulegając swoim chęciom i niechęciom, opiniom i uprzedzeniom, wyobrażeniom i oczekiwaniom, otwierają się nowe szanse i mamy okazję uwolnienia się z kajdan nieświadomości.
Dla mnie uważność jest po prostu sztuką świadomego życia. Żeby ją uprawiać, nie musisz być buddystą czy joginem. W istocie, jeśli wiesz cokolwiek o buddyzmie, to rozumiesz, że najważniejszą sprawą jest być sobą i nie próbować stać się czymś innym, niż jesteś. Buddyzm polega w gruncie rzeczy na utrzymywaniu kontaktu ze swoją najgłębszą naturą i pozwalaniu, by ona swobodnie z nas wypływała; na przebudzeniu się i widzeniu rzeczy takimi, jakimi są. Słowo „budda” oznacza po prostu kogoś, kto przebudził się do swojej własnej natury.
Dlatego uważność nie będzie sprzeczna z żadną wiarą czy tradycją – religijną bądź naukową – ani nie będzie próbowała niczego ci sprzedać, szczególnie nowego systemu wiary albo ideologii. Jest jedynie praktycznym sposobem utrzymywania ściślejszego kontaktu z pełnią naszego istnienia przez systematyczny proces samoobserwacji, badania siebie i świadomego działania. Nie ma w niej niczego zimnego, analitycznego ani nieczułego. Praktykę uważności znamionuje ton łagodny, rozumiejący i ożywczy. Można by ją również określić jako „serdeczność”.
Fragment książki Jona Kabat-Zinna Gdziekolwiek jesteś, bądź, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2022. Skróty i usunięcia przypisów pochodzą od redakcji „Przekroju”.
Zmysłowe, dowcipnie niepoprawne i surrealistyczne. Cykl fotograficznych kolaży „Nagie” Magdy Hueckel rozprawia się z wąską perspektywą spojrzenia na ludzkie ciało.
Magda Hueckel jest artystką wizualną, autorką scenariuszy i filmów oraz fotografką teatralną. Jej prace wystawiane były na ponad 40 indywidualnych i ponad 60 zbiorowych wystawach nie tylko w Polsce, lecz także, m.in. w Tate Britain w Londynie czy Center for Contemporary Art w Berlinie. Jej projekt „Nagie”, który miał swoją premierę na Fotofestiwalu 2024 w Łodzi, to cykl kolaży i instalacji przestrzennych przedstawiających fantastyczne postaci przypominające kobiety.
Ania Diduch: Skąd pochodzą fragmenty fotografii, których użyłaś do tworzenia kolaży w cyklu „Nagie”?
Magda Hueckel: Moim punktem wyjścia był podręcznik z lat 50. ubiegłego wieku autorstwa Philipa Gotlopa The Technique of Nude Photography poświęcony kobiecemu aktowi w fotografii. Wszystkie zamieszczone w nim zdjęcia przedstawiały praktycznie tak samo wystylizowane modelki, które spełniały oczekiwania stereotypowego męskiego spojrzenia: były gładkie, białe, szczupłe, usytuowane w dziwnych pozach i zupełnie pozbawione indywidualności. Ta jednolitość była dla mnie irytująca. Do tego zaszokowały mnie uprzedmiotawiające komentarze autora. Mówił na przykład, że niewiele kobiet ma perfekcyjny biust lub że przedstawicielki danej narodowości mają lepsze sylwetki albo że atrakcyjność zależy od długości nóg. Dziś jest podobnie ‒ gdy patrzę na reklamy czy okładki w kolorowej prasie, widzę prawie jednakowe, ustandaryzowane twarze. Pozbawione zapisu życiorysu, wyidealizowane i nudne.
Jak produkty w katalogu.
Im dłużej przyglądałam się temu podręcznikowi, tym bardziej mi to przeszkadzało. Więc postanowiłam go zdekonstruować. Pocięłam te fotografie i stworzyłam autorską wersję cielesności, która wydaje mi się bliższa prawdy.
Stworzyłaś kolaże, dodając fragmenty z zupełnie innych zdjęć.
Dodawałam elementy fotografii pochodzących z albumów z historii sztuki, krajoznawczych, atlasów zwierząt. W zwierzętach odnaleźć można prawdziwą naturalność, nieograniczoną wymogami kulturowymi, poza oceną. Odnosiłam się też do różnego rodzaju mitologii, religii czy legend. Przy tym projekcie splotły się dwie kwestie. Pierwszą jest praca doktorska, nad którą pracuję na Uniwersytecie Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie. Badam w niej różnego rodzaju archetypy i religie. Jestem tym tematem bez reszty pochłonięta. Drugą rzeczą było zdiagnozowanie u mnie ADHD kilka lat temu. Spojrzałam na siebie z nowej perspektywy, zrozumiałam wiele rzeczy z mojego życia. Dużo zastanawiam się nad definicjami normy, normalności, normatywności. W moim poczuciu osoby odbiegające od tzw. normy są niezwykle potrzebne w społeczeństwie. Siła społeczeństwa powinna tkwić w jego różnorodności. Podobnie jak fotografka Diane Arbus uwielbiam odmieńców i osoby, które nie poddają się biernie utartym schematom, tylko szukają alternatyw.
W nowym cyklu przeciwstawiasz się szkodliwym, przestarzałym oczekiwaniom wobec kobiet. Wymieńmy, jakim konkretnie.
Najbardziej irytuje mnie przekonanie, że kobietom wciąż wolno mniej i że pewnych rzeczy im nie wypada. W trzeciej dekadzie XXI wieku nadal mamy wyraźny podział na zachowania przypisane poszczególnym płciom. Wszystkie dychotomie są zupełnie bez sensu. Jesteśmy przecież płynni i elastyczni. Cykl „Nagie” jest pochwałą wolności i różnorodności. Zawsze bardzo irytowało mnie wyrażenie, że coś się powinno. Wiąże się ono mocno z oczekiwaniami innych oraz społeczeństwa. Dla mnie najważniejsze jest, żeby być sobą. I być szczerym wobec siebie. A także tolerancja względem innych.
Autorem podręcznika fotograficznego, na którym bazuje Twój projekt, jest Philip Gotlop.
Tak, choć nie chcę skupiać się na autorze. Jego książki są symptomatyczne dla epoki, w której powstały, czyli dla lat 50. XX wieku. Nie chcę oceniać autora, ponieważ tworzył on w określonym czasie i środowisku. Za 30 lat my też będziemy ocenieni przez młodsze pokolenia. Staram się być szczera i działać fair, ale wiem, że tkwię w swojej epoce i nie mam innej perspektywy. Może część mojego światopoglądu za jakiś czas okaże się zupełnie absurdalna. Dlatego te podręczniki do fotografii są zaledwie punktem wyjścia. Istotą pracy nie jest krytyka autora, lecz wprowadzenie zmian, stworzenie przestrzeni wolności ekspresji, autentyczności. Bez dyktatury najsilniejszych. Jestem za bardziej horyzontalnym rozumieniem rozkładu sił, trochę jak w muzyce symfonicznej. Wiem, że to utopia, ale starać się warto.
Czy projekt czegoś nowego Cię nauczył?
Pogłębiłam swoją miłość do materii. Zachwycam się strukturą papieru, fakturami, odcieniami kolorów. I błędami! Uwielbiam brak możliwości wciśnięcia klawisza „cofnij”. Podejmowane decyzje są ostateczne, a każdy błąd staje się szansą na jego kreatywne przetworzenie. To praca niezwykle intymna – można wejść w bardzo bliską relację z materią. Wycinanie, zestawianie i sklejanie stają się rodzajem medytacji. Wyłączam myślenie i prostu jestem, podążam. To oczyszczające.
Jak wygląda u Ciebie proces twórczy – to tropienie granic oraz ich przekraczanie?
Pracuję intuicyjnie, bazując na swobodnych skojarzeniach. Zwykle na początku pojawia się jakaś myśl, obraz – i to jest punkt wyjścia. A potem już idę zupełnie za ciałem, za gestem. Szczególnie mocno wybrzmiewa to w kolażach. To niezwykle istotne, że jest to praca bardzo materialna. Jestem znużona digitalizacją i cyfryzacją, w ogóle nie ekscytuje mnie sztuczna inteligencja. Cyklem „Nagie” oddaję hołd materii i brakowi kontroli, która z niej wynika, brakowi doskonałości. Uwielbiam błędy – to właśnie one są dla mnie najciekawsze. Nie boję się zabrudzeń, defektów i niedopasowania. Celowo czasami używałam tępych nożyczek, żeby kontury fragmentów zdjęć były poszarpane.
Kolejną rzeczą, która jest ważna w tym cyklu, jest mój stosunek do książek. Wychowałam się w domu, gdzie było ich bardzo wiele i do tej pory jestem bibliofilką. Kiedyś chodziłam po targu na warszawskim Kole i nagle zaczął padać deszcz. Dziesiątki książek leżały w kałużach, przykryte jedynie prowizorycznymi płachtami. Chciałam je uratować, dać im nowe życie. Zaczęłam więc te starocie skupować. Idea recyklingu jest bardzo ważna dla „Nagie”. Ten projekt to również taki drobny ekologiczny gest.
Jeszcze innym ważnym elementem inspiracji była podróż do Brazylii.
To doświadczenie zmieniło moje życie. Spędziłam cztery miesiące w Salwadorze – mieście dzikim, niebezpiecznym i absolutnie pięknym, ze względu na kulturę, ludzi, położenie. Pojechałam tam w ramach stypendium Nawa Ster i prowadziłam badania nad religiami candomblé i umbanda. Trochę przyglądałam się też obrzędowości rdzennych Amerykanów. Uczestniczyłam w dziesiątkach obrzędów, które całkowicie wymykały się zachodniemu myśleniu. Zupełnie inaczej spojrzałam na świat i sprawy duchowe. To była niezwykła lekcja. Zawarłam tam wiele przyjaźni i wciąż pozostaję w kontakcie z wieloma osobami. Gdy wróciłam do Polski, doceniłam, w jak bardzo bezpiecznym miejscu świata żyjemy – ale też w jak bardzo smutnym. W Brazylii jest więcej życia w życiu.
Twoja twórczość jest bardzo osobista – czy uważasz, że artysta powinien mówić wyłącznie o rzeczach, które dogłębnie zna?
Sztuka jest obszarem wolności i niczego się w niej nie „powinno”. Są artyści, którzy odnajdują się w mówieniu o rzeczach prywatnych, jak również tacy, którzy angażują się społecznie. Każdy robi to, co czuje, w czym jest dobry i co z nim rezonuje. Najważniejsza jest szczerość – to z niej wypływa jakość. Dla mnie łatwiejsze jest bycie bliżej siebie i wypowiadanie się na tematy, które są mi bliskie, które znam i są częścią mojego doświadczenia. Zresztą o tym opowiada ten cykl – żeby być wolnym, żeby być sobą, mieć prawo do autentycznej ekspresji, zamiast wymagać od siebie oraz innych dostosowania się. Akceptacja różnorodności jest podstawą pięknego społeczeństwa.
Czy obawiasz się, że surrealistyczna atmosfera Twoich prac odwróci uwagę od bardzo realistycznego przesłania tej serii, od tej zachęty do bycia wolnym, do myślenia poza kanonami, do poszukiwania własnej tożsamości?
Jedni mogą odebrać kolaże jedynie jako surrealistyczne wizje, ale inni być może podążą za moją intencją. Pewnie pojawią się też tacy odbiorcy, którzy w tych pracach ujrzą coś zupełnie innego, czego ja sama nie wymyśliłam. Z dużą ciekawością czekam na spotkanie z publicznością, na jej reakcje, interpretacje. W momencie, gdy kończę pracę, moja sztuka przestaje być tylko „moja” – oddaję ją widzom. Cieszy mnie również, że premiera tego cyklu odbywa się podczas Fotofestiwalu w Łodzi, w Galerii Łódzkiego Towarzystwa Fotograficznego. Jest to miejsce głęboko zakorzenione w minionym wieku. Mój projekt wchodzi w polemikę z tradycją przedmiotowego traktowania ciała w fotografii. Myślę, że to będzie miało symboliczny wymiar.
Magda Hueckel, „Nagie” (projekt dofinansowany ze Stypendium Prezydenta Miasta Warszawy)
14–23 czerwca 2024
Galeria Fotografii im. Eugeniusza Hanemana ŁTF
ul. Piotrkowska 102, Łódź