Fenomen rządzonych w sposób niedemokratyczny Dubaju i Singapuru stanowi wyzwanie dla USA i szerzej dla Zachodu.
W Azji widać bowiem wyraźnie, że zachodnia demokracja liberalna niekoniecznie jest atrakcyjną alternatywą dla bogacących się państw, którymi na razie – dopóki są pieniądze – z powodzeniem rządzą autokraci. Szczególnie gdy wzorem są coraz bogatsi Chińczycy z ich kontrolowanym przez partię komunistyczną kapitalizmem państwowym czy kwitnące Emiraty Arabskie. To właśnie ośrodki arabskie i chińskie wydają się wyznaczać wzory działania w nowym stuleciu.
Zamachy na wieże WTC w 2001 r. i kryzys amerykańskich banków w 2007 r. odebrano na Dalekim Wschodzie jako przejawy słabości Ameryki, która w dodatku – wybierając Donalda Trumpa na prezydenta – przyznaje się do własnej wściekłości, biedy i kolejek po zapomogi.
Tymczasem państwa Oceanu Indyjskiego mają swoich, podziwianych i cieszących się poparciem przywódców, takich jak szejk Al Maktum w Dubaju, prorynkowy konserwatysta Narendra Modi w Indiach czy chiński prezydent Xi Jinping, który coraz śmielej wkracza do Davos i na salony rozwijającego się świata.
Ocean Indyjski zapowiada świat pozbawiony dominującego ośrodka. Mniejsze i większe państwa regionu tyleż z chińskich inwestycji korzystają, co boją się ich przewagi, więc kompensują je relacjami z innymi partnerami, od RPA po Malezję. Ciągłe kursowanie po wodach oceanu, wymieszanie grup etnicznych i obecność kontrahentów z dalekich krajów spowodowały, że islam w Indonezji czy Indiach dotąd mało się zradykalizował. Mimo powtarzających się zamachów spośród mieszkających tam setek milionów muzułmanów niewielu zasiliło szeregi Al-Kaidy czy tzw. Państwa Islamskiego. Nie powiodło się otwarcie tam południowego frontu ISIS.