Amerykański dziennikarz, wieloletni korespondent „New Yorkera” w Chinach, który w 2011 r. przeprowadził się wraz z rodziną do owładniętego rewolucją Egiptu, mówi o sytuacji społeczno-politycznej we współczesnym Egipcie i swoim najnowszym reportażu.
Aleksandra Lipczak: Po napisaniu czterech głośnych i nagradzanych książek o Chinach autor nagle przeprowadza się na pięć lat do Egiptu. Ciekawe posunięcie.
Peter Hessler: Mieszkałem w Chinach przez 11 lat, moja żona, która również jest dziennikarką – 10. Oboje uwielbiamy żyć w tym kraju i o nim pisać, ale w miarę jak nasz pobyt się przedłużał, zacząłem się coraz bardziej niepokoić. Nie chciałem spędzić całego życia, zajmując się tylko Chinami.
Dlaczego?
Kiedy pisze się o politycznie skomplikowanych miejscach, dobrze mieć alternatywny scenariusz na wypadek, gdyby zostało się zmuszonym do wyjazdu i nie mogło wrócić. To całkiem możliwe, w każdej chwili możesz przecież zostać wyrzucony z kraju, bo akurat podpadłeś władzom. Jeśli zainwestowałeś w jakieś miejsce całe swoje życie, żeby po 20 latach zostać z niczym, może to być naprawdę druzgocące doświadczenie. Nie chciałem więc zależeć od Partii Komunistycznej. Chciałem też pokazać sobie, czytelnikom i wydawcom, że potrafię pisać także o czymś innym niż Chiny. Było to bardzo ważne dla mojej wolności jako pisarza. Inną kwestią było poszerzanie perspektyw. Dotarłem do punktu, kiedy czułem się w Chinach komfortowo i sporo o nich wiedziałem, ale mój świat ograniczał się właściwie tylko do nich i do USA. Pomyślałem, że dobrze będzie pojechać do zupełnie innej części świata i poznać trzecią kulturę. Że pomoże mi to zrozumieć nie tylko nowy region, lecz także same Chiny.
„Chcieliśmy czegoś innego niż Chiny. Chcieliśmy poznać język, który będzie fascynujący i bogaty. Lubię ideę miejsc z długą historią, zwłaszcza starożytną, bo lubię archeologię. Ale potrzebowaliśmy też miejsca, które zainteresuje »New Yorkera«” – mówił Pan w rozmowie z magazynem „Longreads”. „Kiedy wybuchła arabska wiosna, stało się dla nas jasne, że tym miejscem jest Kair. Tylko że nigdy tam wcześniej nie byliśmy”. Nie obawiał się Pan tej zmiany jako pisarz?
Pojechałem do Chin jako 27-latek i dopiero wtedy zacząłem się uczyć języka. Wydarzyło się to więc dość późno i nie czuję, żeby Chiny były całym moim życiem czy przeszłością. Tym sednem jest dla mnie samo pisanie. A ono jest ruchomym świętem, można się nim zajmować gdziekolwiek. Wierzyłem, że jeśli dziś umiem to dobrze robić w Chinach, będę też dobrze pisał jutro w Egipcie i pojutrze w USA. Miejsce w jakimś sensie nie ma znaczenia. Po przyjeździe do Egiptu musiałem się oczywiście sprężyć: nauczyć się języka, dowiedzieć, jak funkcjonuje kraj. Moje doświadczenie jako autora, przekonanie o tym, że wiem, jak składać ze sobą zdania i budować narrację – to wszystko dawało mi pewność siebie, która pozwalała i pozwala wchodzić w nowe sytuacje, płynnie przechodzić między różnymi tematami.
Przeprowadzka z Dalekiego na Bliski Wschód poszła więc gładko?
Pomogło mi przede wszystkim to, co zrozumiałem już w Chinach: nie można oczekiwać, że będzie łatwo. Akceptacja tego faktu bardzo upraszcza życie. Co nie znaczy, że nic mnie nie dziwiło. Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Chin, w 1996 r., był to wciąż bardzo ubogi kraj. Wyjątkowo biedna była też część kraju, w której zamieszkałem. To się zmieniło, ale nie zmienił się autorytarny reżim, który przenika wszystkie poziomy tamtejszego życia. Partia Komunistyczna jest na szczycie, ale rządzi też życiem ludzi na dole, hierarchia jest bardzo jasna i wszechobecna.
Ogromnym zaskoczeniem było więc znalezienie się w takim miejscu jak Egipt, gdzie góra nie ma właściwie kontaktu z dołem. Na szczytach władzy mogą mieć miejsce wielkie przemiany, władzę w kraju może np. przejąć Bractwo Muzułmańskie, ale kiedy pojedziesz na wieś, nie spotkasz tam żadnego z jego członków. Wieś żyje swoim życiem, jest od zawsze rządzona przez określone rodziny. Zdałem sobie sprawę, że tak prawdopodobnie wygląda życie ludzi w większej części rozwijającego się świata. Chiny, z ich stabilnymi i niezmiennymi od siedmiu dekad strukturami władzy, są raczej wyjątkiem. W wielu krajach ludzie muszą się raczej organizować na własną rękę, niezależnie od państwa. Nie rozumiałem tego, dopóki nie zobaczyłem, jak żyją Egipcjanie.
„Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie” – tak brzmi podtytuł Pana książki. Nie jest to jednak opowieść o arabskiej wiośnie, ale raczej jesieni, o ile nie zimie. Obraz zawiedzionych nadziei, przemocy i politycznego klinczu, który Pan maluje, jest bardzo przygnębiający. Czy rewolucja była po nic?
Być może jestem nieco większym pesymistą niż inni autorzy piszący o współczesnym Egipcie, ale uważam, że mam ku temu dobre powody. Wśród członków egipskiej elity społecznej nastroje są bardziej optymistyczne; czują, że arabska wiosna była ziarnem, z którego może coś jeszcze wykiełkować. Ale przeciętni Egipcjanie, jak mój bohater Sajjid, który zajmuje się zbieraniem i segregacją śmieci, skłaniają się raczej do myślenia: nie róbmy tego nigdy więcej. Koszty rewolucji były z ich punktu widzenia zbyt wysokie, postrzegają angażowanie się i działalność polityczną jako coś negatywnego. To część większego problemu, który gnębi dzisiejszy Egipt. Zamieszkuje go klasowe społeczeństwo, pełne głębokich podziałów: tamtejsze elity żyją w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości, która jest udziałem całych rzesz zwykłych Egipcjan. Budowaniem mostów między różnymi grupami powinna się zajmować edukacja, ale to się nie dzieje, można wręcz mówić o załamaniu systemu oświaty.
Czy Sajjid, człowiek zajmujący się odpadkami w Pana kamienicy, wie, że jest jednym z głównych bohaterów książki? Historia waszej znajomości, a może nawet przyjaźni, stanowi osnowę Pogrzebanej.
Oczywiście. Najpierw napisałem o nim tekst dla „New Yorkera”. W ramach fact-checkingu zadzwonił do niego wtedy człowiek, który wypytał go o wszystkie szczegóły tekstu, sprawdzając, czy są zgodne z prawdą. A potem specjalnie dla niego przetłumaczyłem ten tekst na arabski i mu go pokazałem, to jest, przeczytałem, bo on sam jest przecież niepiśmienny.
I co?
Wielu Egipcjanom nie podobał się ten tekst i zarzucali mi, że wykorzystałem Sajjida. Ale były to głosy płynące z elitarnych kręgów, od ludzi, którzy chcieli za niego decydować. Więcej, byli obrażeni w jego imieniu. Sajjid wie, co o nim napisałem – tłumaczyłem im. Jeżeli nie czuje się urażony, dlaczego wy się obruszacie? Sajjid to inteligentny człowiek, który jest w stanie sam o sobie decydować. Nie współczuję mu, nie traktuję go protekcjonalnie. Uważam go za fascynującą osobowość i od początku byłem pod wielkim wrażeniem jego zaradności. Z podziwem patrzyłem na to, jak umiejętnie nawiguje między różnymi światami, jak nauczył się funkcjonować w elitarnej dzielnicy, stworzyć tam prosperujący biznes i całkiem dobrze zarabiać na życie, choć pochodzi z samych nizin. Ktoś, komu się to wszystko udało, musi być otwartym i elastycznym człowiekiem i pewnie dlatego nie miał nic przeciwko temu, żebym o nim pisał.
Sajjid jest po prostu bardzo inspirującą osobą. Ale ludzie z wyższych klas w Egipcie są takimi klasistami, że myślą: to żenujące, nie powinno się pisać o takich ludziach. Myślę, że tak naprawdę właśnie o to chodziło w ich oburzeniu.
Samemu Sajjidowi wydało się zabawne, że po publikacji tekstu zaczęli go zagadywać inni obcokrajowcy. Rozmawialiśmy jakieś półtora miesiąca temu, muszę znowu zadzwonić, bo staram się z nim utrzymywać regularny kontakt. Wszystko u niego okej; wydaje się, że jemu i jego żonie Wahibie powodzi się całkiem dobrze mimo pandemii.
Pogrzebana to portret Kairu od podszewki, często z perspektywy ludzi ze społecznych nizin. Chociażby właśnie zabbalin, czyli kairskich śmieciarzy. Fascynująco pisze Pan o tym, że to problem z wywozem śmieci – w wyniku przekazania tej usługi zagranicznym firmom – był jedną z iskier, która doprowadziła do wybuchu społecznej rewolty w 2011 r.
Jestem wdzięczny Sajjidowi, bo to właśnie on został moim przewodnikiem po świecie zabbalin, a ten pozwolił mi dużo lepiej zrozumieć, jak funkcjonuje Kair. Nie chodzi zresztą tylko o zabbalin, lecz także o aszwa’ijjat, nieformalne dzielnice, w których mieszka dwie trzecie ludności Kairu. Mogłem jeździć do dzielnicy Sajjida, kiedy tylko chciałem, i oglądać na własne oczy, jak żyją i radzą sobie ludzie pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia ze strony państwa. To właśnie tam natknąłem się na wspomnianą w książce nielegalną budowę wjazdu na obwodnicę. Zorganizowali ją mieszkańcy dzielnicy przy wsparciu lokalnego meczetu, bez zgody miasta, ale i bez żadnego dofinansowania. To meczet zatrudnił architektów i inżynierów, to meczet czuwał nad zbiórką datków. Niesamowite, że ludzie potrafią się tak zorganizować, jeśli zmuszają ich do tego okoliczności.
W rozmowie z Davidem Remnickiem, szefem „New Yorkera”, powiedział Pan, że złe pisanie o Chinach bierze pod uwagę tylko skrajności. Jakich pułapek i klisz chciał Pan uniknąć, pisząc o Egipcie?
Prasa ma w każdym kraju odmienne tradycje i zwyczaje, ale w tej amerykańskiej można znaleźć dwa rodzaje spojrzenia na rozwijający się świat: miejsca, których powinniśmy się bać, i miejsca, których jest nam żal. Nic poza tym. Mój pisarski instynkt podpowiadał mi zawsze, że po pierwsze, to nie fair, a po drugie, nie jest to szczególnie wzbogacające ani ciekawe podejście, nie mówiąc już o zgodności z faktami. Zostałem dziennikarzem i pisarzem, kiedy mieszkałem w Chinach jako wolontariusz Korpusu Pokoju. Trafiłem do niezbyt dużego miasta, pracowałem jako nauczyciel angielskiego i byłem jednym z dwóch cudzoziemców w okolicy. Stałem się więc szybko członkiem społeczności i to ukształtowało mój sposób pisania. Czuję, że trzeba wyrywać się ze stolicy i z elitarnych kręgów. To trudne, bo żeby mogło się to udać, trzeba znać język.
Dlatego kupiłem w Egipcie samochód i tak często, jak mogłem, jeździłem na południe kraju. Czułem, że muszę być w Kairze, bo tam wydarzyła się rewolucja, ale wiedziałem też, że muszę z niego wyjeżdżać, kiedy tylko nadarzy się taka okazja. Co było zresztą dość nietypowe: nie znałem innych korespondentów zagranicznych, którzy tak chętnie jeździliby na egipską prowincję.
Z tych samych powodów mieszkam teraz znowu w Chengdu, a nie w Pekinie czy Szanghaju. To sposób, żeby uniknąć stołecznego skrzywienia czy uprzedzeń związanych z uprzywilejowanym oglądem rzeczywistości, które potrafią być prawdziwą pułapką.
W Egipcie ludziom z wyższych klas wydaje się, że wiedzą, jaki jest ich kraj, choć w rzeczywistości mają bardzo ograniczony kontakt ze sporą jego częścią. Potrafią też być mocno pogardliwi wobec innych. Dlatego dziennikarz naprawdę powinien się wysilić i nawiązać kontakt z ludźmi wywodzącymi się z różnych warstw społecznych. Nie może zakładać, że rozumieją się nawzajem czy wchodzą ze sobą w interakcje.
Dużo pisze Pan o antyamerykanizmie Egipcjan, czasem wręcz obsesyjnym, którzy wszędzie dopatrują się imperialistycznych spisków. Nie wydaje się jednak, żeby wpłynęło to na stosunek do Pana.
Przejechałem samotnie cały kraj i nigdy nie miałem nieprzyjemności. Tak właśnie działają teorie spiskowe: chcesz mieć wroga, potwora do straszenia dzieci, ale musi to być ktoś abstrakcyjny, daleki. Jeśli pojawia się człowiek z krwi i kości, który na dodatek mówi po arabsku, przestaje pasować do idei wroga, staje się kimś osobnym.
To samo obserwuję teraz zresztą w Chinach. To bardzo trudny moment w relacjach USA–Chiny, pełen wzajemnej nieufności i gniewu, ale nikomu nie przychodzi do głowy, żeby obwiniać mnie za to, co się dzieje. Moim zdaniem ludzie przyzwyczaili się oddzielać rządy od obywateli państwa, zwłaszcza w autorytarnych krajach. Nie zakładają, że konkretni ludzie są odpowiedzialni za to, co wyprawiają ich politycy.
Gdybym była redaktorką Pana książki, zapytałabym pewnie o to, dlaczego – pośród wielu bohaterów i bohaterek – nie ma żadnego rewolucjonisty z placu Tahrir. To świadome pominięcie?
Częściowo chodziło o czas: nie było mnie w Egipcie w pierwszej połowie 2011 r., kiedy wybuchła arabska wiosna, przyjechałem później. Zanim dotarłem, wielu z uczestników rewolucji zdążyło się już wycofać z działania. Inni zasilili ruch Tamarrud, o którym piszę w Pogrzebanej i który doprowadził do usunięcia ze stanowiska Muhammada Mursiego [pierwszy po rewolucji prezydent Egiptu, członek Bractwa Muzułmańskiego – przyp. A.L.]. Próbowałem się do nich zbliżyć, ale okazało się to dość trudne. Byli raczej aroganccy, niełatwo było nawiązać z nimi kontakt. A żeby prowadzić długofalową dokumentację do książki, potrzebne jest porozumienie. Kiedy towarzyszysz komuś przez kilka lat, żeby o nim napisać, angażujesz się w to też jako człowiek, nie tylko autor.
Literatura faktu nie jest doskonała. Zawsze znajdzie się coś, czego w niej nie ma. Chciałbym np. poznać jakąś kobiecą bohaterkę tak dobrze, jak poznałem mężczyzn, których opisuję, ale ze względu na sztywne normy dotyczące relacji między płciami było to bardzo trudne, o ile nie niemożliwe. Świetnie byłoby też poznać jakiegoś aktywistę i uczynić z niego bohatera, ale po prostu nie udało mi się nikogo takiego spotkać. Musiałem pracować nad materiałem, który miałem do dyspozycji.
W którym momencie pojawił się pomysł, żeby przeplatać egipską teraźniejszość ze starożytnością?
To pisarska strategia, która narodziła się jeszcze w Chinach. Moja druga książka o tym kraju nosi tytuł Kości wróżebne i oprócz współczesności opowiada o wykopaliskach sprzed czterech tysięcy lat. Spędziłem podczas jej pisania sporo czasu z archeologami, którzy opowiadali mi o początkach chińskiego państwa i cywilizacji. O dziwo, wiele z tych informacji swobodnie dawało się zastosować do współczesnej kultury. Kiedy rozmawiasz z archeologami, zdajesz sobie sprawę, że esencja ludzkiego umysłu aż tak bardzo nie zmieniła się przez tysiąclecia. Coś głęboko w środku pozostaje takie samo. W obyczajach dawnych wspólnot jest bardzo wiele elementów, które są rozpoznawalne do dziś. Na przykład idea politycznej odnowy, powrotu do korzeni. W starożytnym Egipcie była to bardzo powszechna strategia polityczna. Wielu faraonów ogłaszało coś w rodzaju odgórnie narzuconego renesansu, powrotu do złotego wieku sprzed tysiąca lat. Kiedy Bracia Muzułmanie doszli do władzy w 2012 r., zrobili dokładnie to samo: obwieścili nahda, czyli odnowę. Nie mówiąc o Trumpie i jego: „Make America Great Again”. Patrzenie w przeszłość w poszukiwaniu rozwiązań odpowiada głębokiemu politycznemu instynktowi, a ludzie kierują się nim, odkąd wykształcili polityczne systemy. Wyciągają z rękawa wyidealizowaną wizję przeszłości i używają jej jako uzasadnienia, żeby przeprowadzić rewolucję w teraźniejszości.
Tak samo głęboki i odwieczny jest instynkt, żeby podążać za autorytarnym przywódcą. Może się ujawnić w każdym społeczeństwie, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z demokracją, czy nie. W Stanach Zjednoczonych znaleźliśmy się przecież bardzo blisko autorytaryzmu. Jest spora grupa ludzi, do których przemawia taki styl przywództwa, a odkrywanie, że podobnie było w odległej przeszłości, jest fascynujące.
Znalezienie sposobu na to, żeby połączyć starożytność ze współczesnością, to wielkie wyzwanie dla pisarza i ćwiczenie dla wyobraźni. Lubię też archeologię z tego powodu, że przypomina o krajobrazie. W książkach o Egipcie zbyt często brakuje tamtejszej ziemi i niesamowitych pejzaży. Ten kraj to przecież wielka pustynia z jedną rzeką, ale z jakiegoś powodu od pięciu tysięcy lat pozostaje ostoją cywilizacji. Przypominasz sobie o tym, kiedy spędzasz czas właśnie z archeologami.
Rozdziały poświęcone wykopaliskom i dawnej przeszłości są dość poetyckie, wchodzi w nich Pan w inny wymiar opowieści. Czuć w nich ducha dżet – nieruchomego, boskiego czasu dawnych Egipcjan.
Za każdym razem, kiedy jechałem na południe, poddawałem się zupełnie innemu tempu i rytmowi życia. Nagle odkrywałem, że istnieje coś takiego, jak głęboki czas.
Rewolucja zaczynała mi się wydawać czymś trywialnym, bo stykałem się z czymś, co wydarzyło się cztery tysiące lat temu. Brałem głęboki oddech i przestawałem się przejmować tym, co powiedział wczoraj Mursi i co zrobi jutro generał Sisi. Poza tym wszędzie dookoła otaczało mnie piękno. Południe Egiptu to jedno z najbardziej urodziwych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałem. Po prostu uwielbiałem tam jeździć i o tym pisać.
Są jednak niepokojące aspekty, jeśli chodzi o relację samych Egipcjan z własnym dziedzictwem. Nie do końca do nich należy, bo od czasów kolonialnych jest raczej własnością zagranicznych archeologów.
Wystarczy spojrzeć na egipskie banknoty. Po jednej stronie jest zawsze wizerunek meczetu, a towarzyszące mu napisy są po arabsku. Z drugiej są z kolei piramidy albo inny starożytny obiekt – tam tekst jest zawsze po angielsku. Pojawia się więc oddziałujące na podświadomość poczucie, że trzeba wybierać, albo jedno, albo drugie. Stoi za tym kilka powodów. Kiedy Chińczycy patrzą na zabytki z okresu dynastii Shang (1600 r. p.n.e. – 1046 r. p.n.e.) z najwcześniejszymi zachowanymi przykładami pisma, są w stanie bez trudu przeczytać te znaki. Istnieje ciągłość, nieprzerwana linia, od tysięcy lat pisze się i czyta mniej więcej tak samo. Tymczasem w Egipcie hieroglify zostały zapomniane. Pojawił się język arabski, który całkowicie zmienił pismo, religię i kulturę. Poza tym ostatnim rodowitym Egipcjaninem, który rządził krajem przed Naserem, był Anchunnefer, który ogłosił się faraonem w 186 r. p.n.e. Od tego momentu aż do 1952 r. nie było w kraju egipskiego władcy, zawsze rządzili nim cudzoziemcy. Nawet Kleopatra była z Macedonii. W chińskim kontekście byłoby to jak brak lokalnych przywódców w okresie od dynastii Han do Mao Zedonga. Coś nie do pomyślenia. To musi mieć psychologiczny wpływ na mieszkańców. Powoduje, że relacja z przeszłością jest fragmentaryczna, pełna dystansu. Weźmy Sajjida i jego rodzinę. Mieszkają trzy kilometry od piramid, ale nie widzieli ich, dopóki sam ich tam nie zabrałem.
Nie przyszło im to nigdy do głowy?
Nie chodziło o pieniądze. Sajjid miałby na to wystarczające fundusze, a bilety wstępu dla Egipcjan i tak są dość tanie. Czuli się tam jednak niekomfortowo. Najpierw Sajjid twierdził, że Wahiba nie może z nami jechać, bo nosi nikab. Powiedziałem, że to nie problem i że widziałem tam wiele kobiet z zasłoniętymi twarzami. Dali się przekonać, ale byli bardzo zdenerwowani. „Pomyślą, że jestem terrorystką” – mówiła Wahiba. Czuła się pod piramidami bardziej cudzoziemką niż ja, co było bardzo smutne. W książce opisuję też naszą wspólną wizytę w Muzeum Egipskim w Kairze. Zanim tam weszliśmy, długo ich przekonywałem: jesteście Egipcjanami, możecie tam iść, to naprawdę jest okej. I co się dzieje? Wchodzimy, a obok nas od razu zjawia się policjant i bierze Sajjida na bok. Poznał, że to biedak, zwykły Egipcjanin, więc co on tu w ogóle robi? Na szczęście okazało się, że był bardzo życzliwym człowiekiem, wpuścił nawet Sajjida za darmo, ale było to przypomnienie, jak sztywne są w Egipcie podziały klasowe. Panuje przekonanie, że ludzie z niższych warstw społecznych nie powinni się pojawiać w określonych miejscach, i rzeczywiście tego nie robią, bo nie czują się tam mile widziani.
Rozmawiałam niedawno z pewną kairską profesorką, która powiedziała mi coś w miarę optymistycznego: arabska wiosna była według niej doświadczeniem, które odmieniło całe pokolenie. I to jest jej światło w tunelu w tych raczej mrocznych, także dla Egiptu, czasach. Ma Pan jakieś własne?
Dla wielu ludzi, zwłaszcza młodych, rewolucja rzeczywiście mogła być doświadczeniem zmieniającym życie. Ale te same przeżycia mogły im równie dobrze pokazać, że polityczna aktywność jest bezcelowa, bo niewiele udało się w gruncie rzeczy zmienić.
Tym, co napełnia mnie otuchą, kiedy myślę o Egipcie, są sami Egipcjanie i Egipcjanki: ich energia, optymizm, tradycje i głęboka tożsamość, która chroni kraj przed rozpadem.
Inna rzecz, która pozwala myśleć o nim z jako takim spokojem, jest taka, że istnieje tam rodzaj podstawowej stabilizacji. Egipt nie stanie się następną Syrią czy Irakiem, bo nie jest kolonialnym tworem. To najstarsze państwo na Ziemi, a jego mieszkańcy mają głębokie poczucie narodowej tożsamości, które jest dla nich ostoją. Pozostaję natomiast pesymistą, jeśli chodzi o możliwość politycznej zmiany. Społeczne i ekonomiczne przemiany są tam bardzo potrzebne, ale nigdzie na horyzoncie nie widać na nie szansy. Egipt musi chyba teraz po prostu przetrwać ten mroczny moment, żeby mogło wyłonić się coś nowego. Teraz nic takiego nie widać, ale może za pięć lat sytuacja zacznie się zmieniać.
Pogrzebaną kończy poetycki pasaż o Kairze jako umm ad-dunja, matce świata, z której rozsnuwają się sieci łączące cały świat. I chyba to właśnie w tym długim trwaniu jest jakaś otucha.
Egipt to trudne miejsce. Wielu ludzi, których tam poznałem, już nie żyje. Kiedy byłem w Chinach w latach 90., również się to zdarzało, kilkoro moich uczniów i znajomych też przedwcześnie zmarło. Przez te wszystkie lata poprawiła się jednak znacznie służba zdrowia i dieta, co w dużym stopniu obniżyło śmiertelność. Tymczasem w Egipcie ludzie wciąż umierają z przyczyn innych niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni – z powodu przemocy albo dolegliwości, które mogą wydawać się błahe. Ciężko jest też dzisiaj być dziennikarzem w Egipcie. Nasze życie tam stawało się coraz bardziej niepokojące, bywało, że bałem się o własne bezpieczeństwo. Jednak tym, co łagodziło napięcia, był fakt, że wybraliśmy się tam z moimi córkami, bliźniaczkami, które miały wtedy siedemnaście miesięcy. Egipt to świetne miejsce do życia dla dzieci. Jest coś w charakterze Egipcjan, coś związanego z ich charyzmą i ekstrawertyczną naturą, co bardzo dobrze działa na dzieci. Nie mówiąc o tym, jakim przeżyciem jest zabieranie cztero- czy pięciolatek na zwiedzanie piramid albo Luksoru.
Chociaż na jakimś poziomie byłem więc coraz bardziej przestraszony, czułem się jednocześnie szczęśliwy, że moje córki mogą dorastać właśnie tam, w tym pełnym życia i energii miejscu. Uwielbiały Kair i miały z nim głęboką więź albo inaczej: było w nim coś takiego, co je uszczęśliwiało. Kair. Co to za miasto! Podupadające i zaniedbane, ale jednocześnie tak piękne i pełne charakteru. Jego siła oddziaływania to coś, za czym tęsknię w Chinach. Tutejszym miastom brakuje silnej lokalnej tożsamości, nie czuje się też w nich związku z przeszłością.
Egipska codzienność była więc naprawdę dobrym doświadczeniem. Trudną częścią była praca. Po pięciu latach tam zdecydowanie potrzebowałem przerwy.
Czy Egipt to dla Pana zamknięty rozdział?
Nie na zawsze. Nawiasem mówiąc, moja żona skończyła wczoraj pisać swoją książkę o Egipcie [żoną Petera Hesslera jest dziennikarka Leslie T. Chang, była korespondentka zagraniczna „Wall Street Journal”, autorka książki o chińskich pracownicach fabryk – przyp. A.L.]. To opowieść o Egipcjankach pracujących w tamtejszych fabrykach. Rozmawiamy więc o tym kraju cały czas i wciąż jesteśmy tam myślami. Nasz sposób działania jest jednak taki, że mieszkamy w jednym miejscu przez pięć lat, a później się przenosimy. Nie lubię komentować wydarzeń z zewnątrz, nie piszę więc o Egipcie, kiedy tam nie mieszkam. Teraz jestem w Chinach, więc zajmuję się właśnie nimi. Mam jednak nadzieję, że wrócę jako pisarz jeszcze raz do Egiptu, w innym momencie mojego życia. To nawet więcej niż nadzieja: mam taki zamiar. Nie wydarzy się to jednak wcześniej niż za 10 lat, bo najpierw planujemy wrócić do Stanów, żeby moje córki mogły tam pójść do szkoły średniej. Takie wracanie do znanych miejsc po latach jest fascynujące. Jestem teraz w mieście, w którym mieszkałem 20 lat temu i od którego zaczęła się moja znajomość z Chinami. Spotykam dawnych przyjaciół, sprawdzam, co się zmieniło. Widzę siebie robiącego to samo za jakiś czas w Egipcie.
Peter Hessler:
Amerykański pisarz i dziennikarz związany z „New Yorkerem”. Autor czterech książek o Chinach, z których po polsku ukazały się Kości wróżebne (tłum. Anna Katarzyna Maleszko), Przez drogi i bezdroża (tłum. Jakub Jedliński) oraz Dziwne kamienie (tłum. Robert Pucek). Laureat Amerykańskiej Nagrody Dziennikarskiej za wybitne osiągnięcia reporterskie; otrzymał też nominację do Amerykańskiej Nagrody Książkowej. Jego książka Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie (tłum. Hanna Jankowska) znalazła się w finale Amerykańskiej Nagrody Stowarzyszenia Krytyków Literackich.