W 2018 r. na środku pustyni Dhofar utworzono marsjańską bazę, w której analogowi astronauci przez cztery tygodnie ćwiczyli chodzenie, pobierali próbki skał, uprawiali rośliny i przeprowadzali eksperymenty.
Kopuły wyglądają z góry jak gomółki białego sera, z wyraźnie odciśniętym sitkiem. Jedna duża i pięć małych. Szczelnie połączone szarymi tunelami. Naokoło jasne prostokąty kontenerów, pomiędzy którymi poruszają się elektryczne ziesele – fotele na gąsienicach. Każdy jest wyposażony w koszyk na znaleziska. Prowadzą je spoceni i powolni kierowcy, ubrani w srebrne, pękate kombinezony i mający na głowach przeszklone kule.
Kombinezon Aouda.X jest obciągnięty skórą z kevlaru i panoxu, specjalnej termostabilnej tkaniny. Jej aluminiowa powłoka lśni w słońcu. Jest bardzo twarda. Nie przejdzie przez nią ani kula, ani gwiezdny pył, ani krzyk. Waży prawie 40 kg, nie sposób jej samodzielnie założyć. Bo kto zakręci śrubki na karku? Kto sprawdzi szczelność? Ustawi należycie okrągłą obrożę? Zakręci filtr CO2? To wszystko trwa. Zakładanie Aoudy.X zajmuje 2 godziny. Od tego zaczyna się dzień. Zamknięci w skafandrze jak w kapsule analogowi astronauci codziennie spacerują po kamienistej powierzchni. Bardzo wolno, krok za krokiem. Jest cieplej, niż się spodziewali. Pot skrapla się na nosie, nie ma jak sięgnąć do niego dłonią. Swędzi. Można tylko liczyć, że w końcu skapnie na szmatkę pod brodą. Ulga.
Analogowi astronauci. Ciemnowłosy Kartik Kumar, niepokojąco przystojny, z kręconymi włosami do ramion. Nieśmiały João Lousada, którego interesują głównie skały powstałe 825 mln lat temu. I komandor misji Gernot Groemer, czerstwy i siwy, w okularach bez oprawek. Oprócz nich w bazie Kepler mieszka kilkanaście innych osób. Poza tym nie ma nikogo. W dzienniku wyprawy zanotowano tylko jedno nieoczekiwane spotkanie. Ze skorpionem. Uciekł w popłochu.
Hydroponiczne grządki
Nie, nie jest to fragment opowiadania Lema. To opis habitatu marsjańskiego na pustyni Dhofar w Omanie na Półwyspie Arabskim. Symulacja życia na Marsie została przeprowadzona w lutym 2018 r. przez Austriackie Forum Kosmiczne. Trwała 26 dni. To etap programu Amadee-18, którego najważniejszą częścią jest właśnie marsjańska baza Kepler – nazwana tak na cześć słynnego astronoma. Stacja przyleciała do Salali, stolicy omańskiej prowincji, z Monachium w 40 kontenerach. Bazę nadmuchano i postawiono na środku kamienistej pustyni, w okolicy Qarat Kibrit, solnych wydm przypominających te na powierzchni Marsa. Analogowi, bo przecież donikąd nie polecieli, astronauci zaczęli swoje spacery i eksperymenty. Zgodnie z planem po niespełna czterech tygodniach stacja Kepler zniknęła bez śladu.
Jednak w połowie lutego 2018 r. eksperyment trwa na dobre. Pięciu analogowych astronautów zbiera próbki skał, próbuje uprawiać rośliny, wykonuje pomiary temperatury i ciśnienia. Carmen Köhler odpowiada za Hortextreme – szklarnię o powierzchni 2×2 m. Uprawy na Czerwonej Planecie to wyzwanie, bo przecież trudno tam o wodę. I tlen. Jednak Carmen pielęgnuje hydroponiczne grządki (czyli takie, które uprawia się bezglebowo), żeby ludzie na Marsie mogli zjeść coś innego niż liofilizowane marchewki. Tymczasem Iñigo Muñoz opiekuje się łazikiem Husky, który z mozołem jeździ po nierównej powierzchni i częściowo zastępuje człowieka. Nieduży, niewywrotny, na grubych oponach. Radzi sobie z piaskiem, żwirem, upałem. Odciąża astronautów w zbieraniu próbek skał.
Nad zdrowiem ekipy czuwa Stefan Dobrovolny, lekarz i inżynier kosmiczny w jednej osobie. Dzięki czujnikom zamontowanym w powłoce Aoudy.X w każdej chwili wie, komu skacze ciśnienie, komu spada saturacja. I kto kichnął. Bo kichnięcie to może nic takiego na Ziemi, ot, mgiełka z nosa, sekunda i po
sprawie. Co innego na Marsie, jak ma się nos uwięziony w kopule z pleksi. Wtedy to mały wybuch. Każde więc przeziębienie, każda alergia stanowi problem. Dlatego Stefan czuwa nieustannie nad szeroko rozumianym dobrostanem analogowych astronautów. Ale nie tylko on. Misję obserwuje także ziemskie oko. Kilkanaście osób w centrali w Innsbrucku. Myślą o sobie „Ziemia”, a zespół omański to „Mars”. Są w stałym kontakcie, ale z 10-minutowym opóźnieniem, bo tak długo w rzeczywistości płynie sygnał z Ziemi na Marsa. Zatem każde marsjańskie „halo” napotyka ciszę i próżnię, zanim odezwie się ziemski głos.
Zespół w Innsbrucku przygotowywał misję Amadee-18 przez ponad dwa lata. Biuro Austriackiego Forum Kosmicznego wygląda zwyczajnie. Tyle że na ścianach wiszą dwa zegary: jeden pokazuje czas lokalny, na drugim widnieje napis „Muskat” (to stolica Omanu) i ten przez 26 dni pokazuje czas marsjański. Poza tym białe blaty, wykładzina, monitory. Równie dobrze mogłyby się tu znajdować biuro rachunkowe albo firma handlowa. W pomieszczeniu nie ma nic kosmicznego. Ale to serce programu. I stąd, z Ziemi, płyną rozkazy. Nie pierwszy raz zresztą, bo to już 12. analogowa operacja „Mars”. Rok wcześniej zespół testował skafander Aouda.X na lodowcu Kaunertal.
Może trochę dziwić, że Austriacy biorą udział w marsjańskim wyścigu. Bo powiedzieć, że Austria nie ma większych sukcesów kosmicznych, to nic nie powiedzieć. 25 lat temu pierwszy i jedyny austriacki astronauta Franz Viehböck dotarł do rosyjskiej stacji Mir. Tak, pokazali go w telewizji. Tak, udzielił siedmiu wywiadów. Odwiedzał szkoły. I tyle. Aż 10 lat temu powstało Austriackie Forum Kosmiczne – prywatna organizacja, której celem są badania nad kolonizacją Marsa. Zespół projektu Amadee-18 jest jednak bardzo międzynarodowy, jego członkowie pochodzą w sumie z 19 krajów. Niemniej mózg i serce programu mieszczą się w dolinie rzeki Inn.
Przez większość czasu trwania misji w Innsbrucku jest szaro, pada śnieg z deszczem. W stacji Kepler astronauci spływają potem. Jest luty, miało być średnio 16°C, lecz termometry pokazują prawie dwa razy więcej. To nieznośny upał, gdy ma się na sobie kilkuwarstwowy skafander.
„To jakby nosić zbroję na pustyni. Trochę absurd – komentuje Kartik Kumar. – Jednak inaczej niż zbroję, bo w skafandrze jest się w połowie człowiekiem, w połowie robotem wspieranym przez osiem różnych systemów. Można spanikować, bo jeśli coś zawiedzie, to w kilka minut się udusisz”.
Ale nic nie zawodzi. Tylko ten upał. Niespodziewany i zaburza warunki eksperymentu.
Na Marsie panuje bardzo niskie ciśnienie, skutkiem czego są niskie temperatury. I to różni Oman od Czerwonej Planety. A także to, że na Marsie jest bardzo mało powietrza, co sprawia, że trudno wyhamować przy lądowaniu. Planeta jest naga, nic jej nie chroni przed kosmicznym wiatrem. Samo lądowanie nie stanowi większego problemu. Planety nie otaczają toksyczne chmury, powierzchnia jest względnie płaska. Tylko ten kłopot z hamowaniem. Z tego powodu nie można wysłać na Marsa dużych ładunków. Nic cięższego niż tona. I dlatego stacja Kepler składa się z elementów dmuchanych. To wspólne założenie większości projektów habitatów marsjańskich. Lekki bagaż. Na przykład w polskim projekcie habitatu marsjańskiego grupy Space is More wykorzystano technologię FiDU Oskara Zięty – zastosowano supercienkie, szczelnie połączone stalowe blachy, które nadmuchano sprężonym powietrzem. Również w stacji Kepler testuje się różne innowacyjne materiały.
„Między innymi dlatego to robimy. Nie tylko po to, żeby przetestować, jak te nowe materiały i technologie sprawdzą się w warunkach marsjańskich. Może się bowiem okazać, że wiele z naszych doświadczeń będzie miało zastosowanie tu, na Ziemi” – opowiada Kumar, który jest inżynierem z tytułem doktora materiałoznawstwa i astronautą z pasji.
Na razie wiadomo, że najlepiej będzie wszystko nadmuchać lub wydrukować. Bo alternatywą dla elementów dmuchanych jest druk 3D. Drukarkę można wysłać na Marsa, to nie problem, ale z czego drukować? W konkursie zorganizowanym dwa lata temu przez NASA pojawiły się różne pomysły. Jak choćby ten, żeby do druku wykorzystać regolit – warstwę luźnej, zwietrzałej skały, która pokrywa większą część powierzchni planety. Z podobnej skały drukują w Keplerze. Ale to nie jedyna opcja. Zwycięski zespół konkursowy drukował z zamarzniętej wody. Tyle że jest jej mało. Razem z dwutlenkiem węgla tworzy marsjańskie czapy polarne na dwóch biegunach planety. Tego w omańskiej wersji Marsa nie znajdziemy. Jak również wielu innych rzeczy, m.in. metanu, kraterów wulkanicznych. Tak więc nie jest to Mars idealny. Ani odpowiedniej wielkości. Stacja i obóz mają powierzchnię 20 km². Wokół stacji omańskie wojsko wyznaczyło obszar buforowy średnicy 5 km, określając tym samym krańce planety. W bezpośrednim otoczeniu znajduje się tylko pustynia.
Bliscy i dalecy sąsiedzi
Tymczasem 15 km od stacji w kierunku miasta Mirbat stoją beduińskie namioty. Jest ich sześć – tyle samo, ile tych marsjańskich, dmuchanych, białych jak gomółki sera. Gdyby zrobić im zdjęcie z góry, byłoby widać kolorowe paski różnych tkanin i wypalone w słońcu namioty, pięć wielbłądów, dwie kozy, kanistry z wodą, śmieci, rozgardiasz, biegające dzieci. Nikt im jednak nie robi zdjęć z drona ani w ogóle żadnych zdjęć. Po co? Trafić tu można tylko przypadkiem, np. jadąc jeepem na spotkanie z analogowymi astronautami. Ale dziennikarze raczej się nie zatrzymują, żeby porozmawiać z mieszkańcami obozowiska. Dlaczego mieliby zajmować się kimś, kto żyje tak, jak żyło się 100 lat temu, skoro mogą się przyjrzeć temu, jak będziemy żyli na innej planecie za 100 lat.
I tak sobie sąsiadują te dwa światy oddalone od siebie o 15 km i 200 lat. Zupełnie różne, choć trochę jednak podobne. I tu, i tam jest kłopot z wodą. Bracia Mehmed i Saleh, lat 20 i 14, noszą wodę w kanistrach. To oni są odpowiedzialni za zaopatrzenie w wodę 6-osobowej rodziny. Mehmed doi wielbłądy. Kupuję od niego litr mleka za jednego riala, czyli równowartość 10 zł. Łamaną angielszczyzną opowiada o życiu rodziny.
„Ojciec nie żyje od pięciu lat. Po jego śmierci Saleh i ja musieliśmy rzucić szkołę. Mały chodził dwa lata, nauczył się pisać, tyle dobrze. Nie da się teraz łatwo oszukać. Za dwa lata pójdzie do wuja do warsztatu, ja zostanę z matką i siostrami”.
Ich codzienność jest dość monotonna. Wypasanie i dojenie zwierząt. Pomoc matce przy kuchni. Wykorzystują to, co mają pod ręką. Gałęzie ciernistego drzewa ghaf służą im jako paliki do uwiązania kóz, większe kamienie – do obciążenia poły namiotu i plandeki prowizorycznej zagrody. Maleńka Fatma razem z Salehem zbiera suche zielsko, żeby na noc rzucić kozom. Nie, nie mają skafandrów, lecz upał doskwiera im podobnie jak marsjańskim badaczom. A nawet bardziej. I podobnie jak tamci nie jedzą świeżych warzyw. Raczej suche placki roti i suszone mięso, wielbłądzie mleko i daktyle. Ich dieta jest mało urozmaicona. Znowu podobnie, tyle że astronauci jedzą specjalne sprasowane suchary i liofilizowane białko.
A jakie są różnice między stacją Kepler a obozowiskiem bez nazwy? Nad Marsem świecą dwa księżyce: Fobos i Dejmos, a nad beduińskim obozowiskiem tylko jeden, ten dobrze nam znany. Zaraz, zaraz, ale przecież austriacki Mars jest na Ziemi! Więc i księżyc ten sam.
– Łatwo zapomnieć, że jesteśmy na Ziemi – mówi astronauta João Lousada. – My naprawdę funkcjonujemy na tamtej planecie.
Wierzę, że tak myślą.
Oni są tam. A Mehmed, Saleh, Fatma i roczne bliźniaki są tu.
Pytam chłopaków, czy słyszeli o stacji Kepler. Wiedzą tylko, że wojsko zabezpieczyło teren. Nic więcej. Pytam o Marsa. Taka planeta? Nie słyszeli. Czy jak spojrzymy nocą w rozgwieżdżone niebo, to da się go zobaczyć? Czy może wskazać drogę podczas wędrówki? Nie? W takim razie nie ma z niego żadnego pożytku.
Marzenia marsjańskie i ziemskie
Przychodzi koniec lutego. Analogowi astronauci spędzili w terenie prawie 750 godzin. Misja zakończona. Spuszczają powietrze z namiotów, zwijają srebrne tunele-gąsienice, demontują instalacje i szklarnię, pakują do kufrów podróżnych skafandry. Kumar, Lousada, Köhler i inni żegnają się ze stacją Kepler. Marzą o kolejnej ziemskiej wyprawie na Marsa. I nieśmiało o tej prawdziwej, na Czerwoną Planetę. Może już za 15 lat. Wracają do Innsbrucka rejsowym samolotem. Z Marsa lecieliby dziewięć miesięcy, z Omanu podróż potrwa niewiele ponad 10 godzin. Jeszcze tego samego dnia będą na miejscu. Przed nimi wiele miesięcy analiz zebranych próbek.
W tym czasie Mehmed i jego brat także zwijają obóz. Nadchodzą wiosenne upały. Chłopcy pętają kozy i doją wielbłądzice, zanim wyruszą. Sprzedają mleko. Składają namioty. Rutyna, jak co roku. Mehmed marzy o agregacie prądotwórczym, a Saleh o nowych butach. Póki co ruszają w drogę w stronę Mirbat. Powoli, krok za krokiem. Czeka ich pięć dni wędrówki.