
Nawet w najbardziej turystycznych miejscach można podróżować tak, by poczuć pradawnego ducha eksploracji i przygody. Czasami wystarczy tylko skręcić w pustą uliczkę.
Rozglądam się w poszukiwaniu znajomych twarzy moich współtowarzyszy. Z trudem trzymam fason – mój układ nerwowy dawno już osiągnął punkt, w którym bodźce po prostu przelatują przeze mnie, nie dotykając po drodze żadnej piękniejszej myśli. Zresztą w tym momencie niewiele chcę rejestrować i zapamiętywać. Tkwię w jednolitej, mozolnie pełznącej pod górę masie. Nie ma mowy, żebym mógł stanąć w miejscu i poczekać – mieniący się wszystkimi kolorami jęzor owej dziwnej substancji nieprzerwanie płynie w kierunku pagody Kiyomizu-dera Sanjunoto, ciasno wypełniając wąską ulicę. Przez chwilę przywodzi mi na myśl lodowiec, tyle że buntujący się przeciw grawitacji, upstrzony tysiącem nieustannie kręcących się głów i najeżony kolcami selfie sticków, bez wytchnienia kiwających się na wszystkie strony jak czułki niemrawego cielska sondujące zapach powietrza.
Dopiero co minęliśmy koronkową sylwetkę Hōkan-ji – innej, mroczniejszej i starszej pagody. Wraz z Kiyomizu-dera należą do obowiązkowego zestawu świątyń odwiedzanych przez turystów w Kioto. Ich sylwetki, niemal odseparowane od historycznego otoczenia, współcześnie stały się instagramowymi memami, powidokami oryginalnych zabytków istniejącymi w oczach wielu ludzi tylko jako kadry elektronicznych zdjęć. Kadry, które koniecznie trzeba mieć – jakby odhaczenie kolejnych dwóch punktów na japońskiej liście must-see było bezdyskusyjnym gwarantem powodzenia każdej wyprawy do Krainy Wschodzącego Słońca.
Zmierzam więc na wpół dobrowolnie ku zatkniętej u szczytu drogi pagodzie, a jednostajny szum – amalgamat wszystkich języków i westchnień świata – przelewa się falami ponad potokiem ludzi. Od czasu do czasu kolektywną uwagę stwora przyciąga jakiś detal. Jadeitowa żaba wystawiona przed małym sklepikiem: pęk selfiestickowych rzęsek zgodnie celuje w konkretny punkt, jakby wykrywszy źródło pożywienia. Trzask cyfrowych migawek, pomruki zadowolenia, pełznięcie wraca na utarte tory. Kawałek dalej alejka Sannen-zaka ze zwieszającą się nad ciasnym gardłem uliczki wiśnią. Organizm natychmiast kieruje tam baterię metalowych tyczek – w końcu to nie lada zdobycz. Znów salwa migawek, które przecież nawet nie istnieją. Gdybym mógł widzieć porywy elektromagnetycznych fal, z cielska owego groteskowego pomrowa uniósłby się teraz tuman słanych w eter zdjęć; chmura identyczności rozlewająca się po kontach, rolkach i relacjach. Nie ma jednak czasu do stracenia, na podziwianie spływających lajków przyjdzie pora po powrocie do domu. Pełznięcie musi trwać, ludzka rzeka sunie więc dalej.
Cudem znalazłszy opływany przez potok turystów kawałek ziemi (zajęty częściowo przez kanciasty automat oferujący najegzotyczniejsze sposoby ugaszenia pragnienia), przystanąłem. Rzeka wypluła mnie niechętnie, jakby chwilowa utrata zainteresowania pochłanianiem kolejnych kadrów nie miała sensu. Ostatnim, co zobaczyłem w jej nurcie, była gorączkowa relacja na oko trzydziestoparoletniej Koreanki – porządny live udostępniany w czasie rzeczywistym z samego epicentrum zdarzeń. Kiedy patrzyłem na kolejne głowy ogniskujące wszystkie swoje zmysły na trzymanych przed twarzą prostokątach ekranów, przyszła mi na myśl Olga Tokarczuk i jej Bieguni: „Kto się zatrzyma – skamienieje, kto przystanie, zostanie przyszpilony jak owad, jego serce przebije drewniana igła, jego ręce i stopy będą przedziurawione i przybite do progu i powały. Ruszaj się, ruszaj. Błogosławiony, który idzie”. Ale tu według mnie nie było błogosławionych, przynajmniej nie takich uświęconych mozolną wspinaczką. U celu większości tych ludzi nie jaśniało chyba pragnienie modlitwy ani pozostawienia jakiegoś dziękczynnego wotum. Celem owych niestrudzonych sprawozdawców i recenzentów oglądanego świata było samo maszerowanie z dłonią uzbrojoną w telefon lub aparat.
Globalna pielgrzymka
Nie powinienem do nikogo mieć pretensji. Doskonale wiedziałem, w co się pakuję, jadąc do Kraju Kwitnącej Wiśni na przełomie marca i kwietnia, w szczycie sezonu polowań na białe i różowe obłoki kwiatów spowijające korony wiśniowych drzew. Sam byłem maleńką częścią globalnej wiosennej pielgrzymki do Japonii, nie powinienem więc może uzurpować sobie prawa do pełnego pretensji prychania na współzwiedzających. Nikt chyba jednak nie mógł mnie przygotować na skalę tego wiosennego najazdu turystów, a już na pewno na sposób zachowania się tłumu. Nie chcę tu bynajmniej zabrzmieć naiwnie; wiem, jak w epoce mediów społecznościowych rozkładają się akcenty tworzonych – i konsumowanych – treści podróżniczych. Chodzi bardziej o to, że wolę poznawać świat w sposób, który zdradza mi jego wciąż niewyjawione sekrety. Te zaś skrywają się tam, gdzie nie podążają rzesze turystów: w bocznej uliczce, w którą nikt nie chce zajrzeć (i nikt nigdy nie zdał z niej elektronicznej relacji); w odgłosach i kolorach lokalnych, często pospolitych zwierząt i roślin, rzadko stających się gwiazdami Internetu; wreszcie – w historiach napotykanych na drodze ludzi, najczęściej zbyt trudnych, by mogły okazać się scenariuszem wiralowej rolki.
Owładnięte turystycznym wzmożeniem Kioto mogłoby się wydawać ostatnim miejscem oferującym ten sposób doświadczania przestrzeni. Dlatego jakież było moje zdziwienie, gdy podążając razem z szumiącym tłumem, za jednym z ciasnych zakrętów dostrzegłem maleńki lokal: kawiarnię wciśniętą w głęboki uskok ziejący między chodnikiem a fasadą przydrożnego domu. Aby do niej zejść, trzeba było odwrócić wzrok od świątyni Hōkan-ji, której czarna zygzakowata sylwetka górowała nad zakręcającą w prawo ulicą. Jasne jest, że nikt nie patrzył za siebie – dla większości pagoda była raptem króciutkim przystankiem na trasie niezmordowanego temple-hoppingu, aktywności polegającej na „kolekcjonowaniu” kolejnych świątyń. Jak na złość u podnóża pagody zatrzymały się dwie gejsze, rozbijając na moment scenariusz przewidziany dla tego miejsca. Nadciągający turyści już gotowali się na dodatkowe sekundy – pagoda i gejsze, wszystko musiało się znaleźć w strumieniu rejestrowanych smartfonami zdjęć. Ci, którzy przeszli dalej, z jękiem zawodu żegnali się z możliwością uwiecznienia barwnych Japonek na tle świątyni. Nikt jednak nie spoglądał na stojący naprzeciw Hōkan-ji dom, na widoczne w jego oknach miniaturowe bonsai i przycupniętą u jego podstawy kawiarenkę.
Moją uwagę przyciągnął zapach kawy – ciężki, zmieszany wprawdzie z papierosowym dymem, ale nie odstręczająco. Chwilę szukałem wzrokiem jego źródła – oślepione rozświetloną ulicą oczy dopiero po dłuższej chwili dostrzegły w czarnej rozpadlinie wąskie schodki, przeszklony front lokalu i ustawiony przy wejściu stolik z dwoma niskimi stołkami. Bez wahania wyswobodziłem się z leniwego nurtu mojej rzeki i ostrożnie zsunąłem schodami. Jednostajny pomruk tłumu nagle osłabł, odcięty krawędzią betonowego urwiska. Nikt poza mną tu nie zszedł, nikt nie przełamał rutyny trasy prowadzącej od świątyni do świątyni. Nagle znalazłem się w innej rzeczywistości, innej przestrzeni i – najwyraźniej – innym czasie.
W Japonii kawę parzy się na kilka sposobów, ale absolutnie najbardziej hipnotyzująca jest metoda, w której wykorzystuje się dość osobliwe urządzenie. Do szklanej kolby, jakby wyjętej z chemicznego laboratorium, wlewa się wodę. Do jej szyjki, poprzez masywny gumowy korek, podłączony jest kielich z wbudowanym w dno filtrem. Cały proces rozpoczyna się od wsypania do kielicha sporej porcji zmielonej kawy. Następnie pod kolbę podstawia się źródło ciepła – najczęściej jest to gazowy palnik lub spirytusowa maszynka wytwarzająca lekko kopcący płomień. Ogień doprowadza wodę do wrzenia, a powstające w szklanej kuli ciśnienie przepycha ją przez wąską rurkę do kielicha z kawą. Gdy cała woda przedostanie się do górnej części aparatu, płomień jest gaszony. Stygnące wnętrze kolby powoduje podciśnienie, które zasysa napój zaparzony w kielichu z powrotem do dolnego naczynia. Kawa jest gotowa.
W kawiarence nie było innych gości. Za kontuarem, na którym stały szklane klosze przykrywające stosy lukrowanych drożdżówek, zobaczyłem zgarbionego staruszka. Gdy wszedłem, właśnie zabierał się do parzenia kawy. Być może zobaczył mnie schodzącego po kamiennych schodach, a może zwyczajnie stwierdził, że nadszedł czas na przygotowanie kolejnej porcji czarnego ekstraktu. Obserwowanie go było prawdziwą przyjemnością. Nie przeszkadzało mi nawet, że wnętrze ciasnego lokalu przepełnione było warstwami tytoniowego dymu. Mało kto wie, że w Japonii wciąż powszechne są miejsca – kawiarnie i herbaciarnie – gdzie można palić papierosy. Mikroskopijny lokal, który odwiedziłem, najwyraźniej był jedną z takich oaz. Jak zauroczony patrzyłem na pomarszczone dłonie baristy (tak powinienem go przecież nazywać, prawda?) starannie odmierzającego zmieloną kawę. W jego ruchach była jakaś taneczność, wynikająca zapewne z wykonywania tych samych gestów przez dziesiątki lat. Zbliżał do dna kolby kopcący płomień dokładnie tak, by doprowadzić ciecz do wrzenia, ale nie do przegrzania całego aparatu. Wiedział pewnie, że przegrzana kawa uwolni zbyt dużo kwasowości.
Zdałem sobie sprawę, że nie złożyłem zamówienia. Mimo to po kilku minutach stała przede mną parująca filiżanka czarnego naparu o gęstym, ciężkim aromacie. Zdążyłem się już rozejrzeć po ciasnej przestrzeni. Na ścianach wisiały japońskie grafiki i wycinki z gazet. Na jednym z nich widniał ubrany w garnitur oficjel, najpewniej usadowiony w tym samym lokalu, ze znajomym szklanym aparatem ustawionym na drewnianym kontuarze. Natychmiast pożałowałem, że wszystko to było opisane kolczastymi znakami kanji. Nie miałem szans na poznanie historii tego miejsca ani na rozmowę z siwym baristą. Mogłem mu tylko zapłacić za filiżankę najlepszej kawy, jaką piłem w Japonii, oraz chłonąć smak, zapach i kolory tego miejsca. Przez kilkadziesiąt minut mojego pobytu w kawiarni nikt inny nie zszedł po kamiennych schodkach. Staruszek zupełnie się tym nie przejmował. Po chwili zniknął za drewnianym kontuarem. Kątem oka zobaczyłem jego zasuszoną sylwetkę na widocznym przez tylne wejście patio. Oświetlało go ostre wiosenne słońce. Nie pamiętał już chyba o mnie – być może swoim jedynym kliencie tego dnia. Przysiadłszy na drewnianym taborecie, długą metalową pęsetą układał drobne kamyki w płytkiej doniczce mieszczącej niewielkie drzewko bonsai. Przez moment, który równie dobrze mógłbym rozciągnąć na całą moją wizytę w Kioto, napawałem się spokojem, harmonią, japońskością tej sceny. Znowu – każdy ruch, położenie każdego kamyka obliczone były na osiągnięcie perfekcji.
Ktoś powiedział mi kiedyś, że podróżowanie to taki rodzaj aktywności, podczas której nie ma czasu na zastanawianie się nad „tu i teraz”. Osoba ta gromadziła na cyfrowym aparacie zdjęcia każdej napotkanej sceny, każdego krajobrazu. Wątpię, czy którykolwiek kadr swoich podróży widziała inaczej niż tylko przez rozświetlony ekran. „Obejrzę wszystko w domu – mówiła. – Teraz chcę zrobić jak najwięcej zdjęć, potem na spokojnie sobie powspominam”.
Podróż zamiast #podróż
Czy zwiedzając właśnie tak – w trybie gromadzenia zdjęć – zobaczyłbym troskliwego perfekcjonistę z lokalu naprzeciw Hōkan-ji? Czy kiedykolwiek postanowiłbym zatrzymać się w sennej wioseczce Katsu’ura, by podążyć za pozbawionym turystów szlakiem na wysepkę Bentenjima, gdzie na nagiej, surowej skale wznosi się czerwona brama torii miejscowej shintoistycznej kapliczki? Nigdy też pewnie nie znalazłbym w ten sposób zakurzonego antykwariatu w Limie, pełnego niezwykłych starych ksiąg medycznych. Nie odkryłbym również obwoźnej kawiarenki na piaszczystym brzegu Watsons Bay, z najwspanialszym widokiem na odległe Sydney.
Wszystkie te i niezliczone inne przygody możliwe były wyłącznie dzięki całkowitemu zignorowaniu podszeptów internetowych wróżek. Porzuceniu nierealnych marzeń, by „zaliczyć” wszystkie miejsca, które w danej lokalizacji są uważane za niepodważalne must-see. Skręcenie w najmniej obiecującą uliczkę, zajrzenie za najmniej malowniczy róg, udanie się w podróż cudownie pustym tramwajem może zaprowadzić w miejsca, które w dzisiejszym świecie – przesiąkniętym przewidywalnością i bezpieczną powtarzalnością – oferują nam maleńką namiastkę pradawnego ducha eksploracji. W końcu niewiele jest na tej planecie obszarów, których nigdy nie dotknęła ręka człowieka, dostępnych nam, niedzielnym podróżnikom. Jak więc możemy inaczej poczuć dreszcz emocji wynikający z kontaktu z nieznanym?
Nie oznacza to oczywiście, że trzeba całkowicie rezygnować z odwiedzania architektonicznych ikon, cudów świata powszechnie uznawanych za pomniki ludzkiej kreatywności. Dlaczego ktoś miałby odmawiać nam prawa i możliwości spotkania się i zmierzenia z tymi najbardziej rozpoznawalnymi symbolami: miejscami oraz zabytkami stanowiącymi cele pielgrzymek niezliczonych rzesz turystów? Niewątpliwie wspaniale jest choć raz w życiu stanąć u stóp wieży Eiffla, skonfrontować swoje wyobrażenie z realnością gmachu opery w Sydney, uwierzyć w surrealizm takich miejsc, jak Machu Picchu czy Mont-Saint-Michel. Cały sekret polega na tym, by nawet w tych do cna wyeksploatowanych przez zmasowaną turystykę przestrzeniach postarać się zatrzymać i po prostu pobyć.
Jeśli już decydujemy się na dryf z rzeką turystów zmierzającą ku szczytom Machu Picchu, zróbmy to analogowo. Przecież zdjęć – dokładnie takich, jakie pewnie byśmy tam zrobili – są w internetowym uniwersum miliony, jeśli nie miliardy. Każdy kadr zaistniał już po stokroć, każdy kąt widzenia czy pora dnia zostały zarchiwizowane. Zamiast dążyć do posiadania tuzina pięknych fotografii, spróbujmy sprawić, by po wizycie w takim miejscu pozostała nam jedna: zapisana w pamięci – nie tylko przez światło wpadające do naszych oczu, ale także przez chropowatość inkaskich kamieni, o które oparła się nasza głowa. Przez zapach mchów porastających prastare ruiny. Przez odgłos wiatru, który spada porywistymi podmuchami na dno doliny Urubamby. Jeśli już całkiem nie potrafimy poradzić sobie bez czynności fotografowania, gorąco polecam, by zastąpić obiektyw smartfona aparatem analogowym. Dostaniemy upragnione zdjęcie, a zarazem w trakcie jego wykonywania wystawimy się na powolny przepływ lokalnego czasu, na chwilę zatrzymania konieczną do tego, by prawidłowo dobrać parametry. Kto wie, może uda nam się wówczas zauważyć coś, czego ekspresowa fotografia cyfrowa dotąd nie była w stanie uchwycić?
Doświadczanie świata offline nie pozbawia nas niczego szczególnie cennego, za to wyposaża w coś bezcennego. Tylko tak, przy odrobinie szczęścia, w mało atrakcyjnym mroku zobaczymy spowity zapachem kawy zakątek pełen prawdziwej magii. Takiej, jakiej nie zazna w ten sam sposób nikt inny. Czy aby nie o to właśnie chodzi w podróżowaniu?