
Nawet w najbardziej turystycznych miejscach można podróżować tak, by poczuć pradawnego ducha eksploracji i przygody. Czasami wystarczy tylko skręcić w pustą uliczkę.
Rozglądam się w poszukiwaniu znajomych twarzy moich współtowarzyszy. Z trudem trzymam fason – mój układ nerwowy dawno już osiągnął punkt, w którym bodźce po prostu przelatują przeze mnie, nie dotykając po drodze żadnej piękniejszej myśli. Zresztą w tym momencie niewiele chcę rejestrować i zapamiętywać. Tkwię w jednolitej, mozolnie pełznącej pod górę masie. Nie ma mowy, żebym mógł stanąć w miejscu i poczekać – mieniący się wszystkimi kolorami jęzor owej dziwnej substancji nieprzerwanie płynie w kierunku pagody Kiyomizu-dera Sanjunoto, ciasno wypełniając wąską ulicę. Przez chwilę przywodzi mi na myśl lodowiec, tyle że buntujący się przeciw grawitacji, upstrzony tysiącem nieustannie kręcących się głów i najeżony kolcami selfie sticków, bez wytchnienia kiwających się na wszystkie strony jak czułki niemrawego cielska sondujące zapach powietrza.
Dopiero co minęliśmy koronkową sylwetkę Hōkan-ji – innej, mroczniejszej i starszej pagody. Wraz z Kiyomizu-dera należą do obowiązkowego zestawu świątyń odwiedzanych przez turystów w Kioto. Ich sylwetki, niemal odseparowane od historycznego otoczenia, współcześnie stały się instagramowymi memami, powidokami oryginalnych zabytków istniejącymi w oczach wielu ludzi tylko jako kadry elektronicznych zdjęć. Kadry, które koniecznie trzeba mieć – jakby odhaczenie kolejnych dwóch punktów na japońskiej liście must-see było bezdyskusyjnym gwarantem powodzenia każdej wyprawy do Krainy Wschodzącego Słońca.
Zmierzam więc na wpół dobrowolnie ku&nbs