
W klasycznym biegu wygrywa ten, który przybiegnie pierwszy. Na Antarktydzie pierwszych może być więcej, czego dowodzi historia pewnego Amerykanina, Brytyjczyka i Norwega.
Amerykanin Colin O’Brady był tuż po studiach, korzystał z życia i zwiedzał świat, aż dotarł na tajlandzką wyspę Ko tao. Tubylcy przy pełni Księżyca organizują tam na plaży Full Moon Party. Nie żeby chodziło o jakąś tradycję, obrzędy czy coś w tym rodzaju, trzeba po prostu dać turystom pretekst do wydania pieniędzy, dużego spożycia (drinki podaje się w… wiaderkach) i całonocnej balangi. Atrakcją imprezy są zabawy z ogniem. Pokazy urządzają profesjonaliści, ale jest też część dla publiczności. O’Brady skakał przez płonącą skakankę trzymaną przez dwóch tubylców. Dziś mówi, że nie był to najmądrzejszy pomysł, zwłaszcza że nie miał nawet butów, ale wtedy, w oparach alkoholu i innych używek jutra przecież nie było. Jeden skok mu się nie udał. Lina wpadła między nogi, O’Brady zaczął płonąć. Zanim dobiegł do wody, poparzeniu uległo już 25% jego ciała. Po ośmiu operacjach usłyszał od lekarzy, że prawdopodobnie nigdy nie będzie normalnie chodził. Mylili się.
W imię Amundsena i Scotta
„Wyścig? W jaki sposób wyobrażasz sobie ściganie się w górach? Każdy chce wejść gdzieś, gdzie nikogo wcześniej nie było. Ale to nie jest rywalizacja w sensie ścisłym. Ja jej nie lubię, jako