Bieg na biegun Bieg na biegun
i
Adam Macedoński – rysunek z archiwum
Wiedza i niewiedza

Bieg na biegun

Andrzej Kula
Czyta się 11 minut

W klasycznym biegu wygrywa ten, który przybiegnie pierwszy. Na Antarktydzie pierwszych może być więcej, czego dowodzi historia pewnego Amerykanina, Brytyjczyka i Norwega.

Amerykanin Colin O’Brady był tuż po studiach, korzystał z życia i zwiedzał świat, aż dotarł na tajlandzką wyspę Ko tao. Tubylcy przy pełni Księżyca organizują tam na plaży Full Moon Party. Nie żeby chodziło o jakąś tradycję, obrzędy czy coś w tym rodzaju, trzeba po prostu dać turystom pretekst do wydania pieniędzy, dużego spożycia (drinki podaje się w… wiaderkach) i całonocnej balangi. Atrakcją imprezy są zabawy z ogniem. Pokazy urządzają profesjonaliści, ale jest też część dla publiczności. O’Brady skakał przez płonącą skakankę trzymaną przez dwóch tubylców. Dziś mówi, że nie był to najmądrzejszy pomysł, zwłaszcza że nie miał nawet butów, ale wtedy, w oparach alkoholu i innych używek jutra przecież nie było. Jeden skok mu się nie udał. Lina wpadła między nogi, O’Brady zaczął płonąć. Zanim dobiegł do wody, poparzeniu uległo już 25% jego ciała. Po ośmiu operacjach usłyszał od lekarzy, że prawdopodobnie nigdy nie będzie normalnie chodził. Mylili się.

W imię Amundsena i Scotta

„Wyścig? W jaki sposób wyobrażasz sobie ściganie się w górach? Każdy chce wejść gdzieś, gdzie nikogo wcześniej nie było. Ale to nie jest rywalizacja w sensie ścisłym. Ja jej nie lubię, jako dziecko startowałem w zawodach wspinaczkowych i nie sprawiało mi to radości. Ścigam się ze sobą”

– mówił kiedyś „Gazecie Wyborczej” Adam Bielecki, czołowy polski himalaista, spytany, czy nakręca go wyścig o to, kto pierwszy zdobędzie zimą K2.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wyprawy na ośmiotysięczniki, eksploracja biegunów, wyczyny, w których porażka jest bliżej śmierci niż rozczarowania, to faktycznie nie biegi na 100 m. Podczas wypraw rywalizuje się z zimnem, wiatrem, a przede wszystkim z samym sobą, by przetrwać. Tam nie można zajmować się tym, czy ktoś dojdzie do celu szybciej. Świat stara się jednak wcisnąć wyprawy himalaistów, polarników i podróżników w ramy klasycznej rywalizacji, bo to zapewnia dodatkowe emocje, a publika łatwiej i chętniej takie wyczyny konsumuje.

To nie jest wymysł naszych czasów. Mark Zuckerberg nie potrafił jeszcze chodzić, gdy Jerzy Kukuczka i Reinhold Messner w oczach świata rywalizowali, kto pierwszy zdobędzie Koronę Himalajów i Karakorum, czyli wejdzie na wszystkie 14 ośmiotysięczników. I nie miało znaczenia, że obaj wcale nie uważali, iż ze sobą nie konkurują.

Na Antarktydzie ściganie zaczęło się jeszcze wcześniej. Pod koniec 1911 r. metą dla Roalda Amundsena i Roberta Falcona Scotta był dziewiczy wówczas biegun południowy. W tle pozostawały badania naukowe, lecz kogo nie niosłaby ambicja, gdyby chodziło o postawienie nogi tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł? Norweg wystartował 11 dni wcześniej, jak się okazało, lepiej się do wyprawy przygotował (m.in. dlatego, że zabrał ze sobą psy; Scott postawił na kuce, które jednak były zdecydowanie mniej wytrzymałe) i pierwszy dotarł do celu. Brytyjczyk doszedł do bieguna 34 dni później, zastał norweską flagę i namiot, w którym znalazł prowiant i list do króla Norwegii z prośbą o doręczenie, gdyby Amundsen nie zdołał wrócić. Był drugi, czyli – tak to właśnie odbierał – przegrany. Scott ruszył w drogę powrotną, ale jego ekipie brakowało sił. Wszyscy zamarzli.

Po wyczynie Amundsena polarnik Ernest Shackleton napisał, że „został już tylko jeden antarktyczny wyczyn – przejść ten kontynent od morza do morza”. Jak się okazało, kolejne pokolenia miały większą wyobraźnię: wyzwaniem stało się przejechanie kontynentu na rowerze, dotarcie do bieguna samotnie albo w rekordowo krótkim czasie. Słowem, antarktyczne osiągnięcia zaczęły być udziwniane.

Dokończyć dzieło mistrza

Po powrocie z Tajlandii matka poradziła O’Brady’emu, by postawił sobie trudny cel, który będzie go motywował. Wybrał triatlon, czyli mordercze zawody składające się z wyścigu pływackiego, rowerowego i biegowego. Dwa lata później wygrał zawody w Chicago, jak się okazało – pierwsze z wielu. Potem zaczął chodzić tam, gdzie zasadniczo nikt nie chodzi. W 2016 r. w 139 dni zdobył Wielkiego Szlema Odkrywców, czyli doszedł na oba bieguny oraz na najwyższe szczyty wszystkich kontynentów.

Kolejne wyzwanie przebiło jednak poprzednie. Antarktydę z przystankiem na biegunie przeszło w sumie 16 polarników. Wszyscy korzystali jednak z jakiejś pomocy. Latawców, żagli i zwierząt, które ciągnęły ich sanie po śniegu, dostarczanych drogą lotniczą paczek z jedzeniem i paliwem do kuchenek. Tych, którzy próbowali samotnie, jak O’Brady, było wcześniej tylko dwóch. Jeden wycofał się po 52 dniach, drugi – Henry Worsley – 200 km od celu musiał wezwać pomoc. Kilka dni później zmarł na zapalenie otrzewnej.

Worsley to nie był amator, tylko ktoś, na kim –40°C nie robi żadnego wrażenia. 36 lat służył w armii, zorganizował wyprawę przez Góry Trans­antarktyczne, dotarł na biegun południowy. Na kolejne wyprawy wyciągał kolegę z koszar Louisa Rudda. On też dużo przeżył. Wstąpił do brytyjskiej armii jako nastolatek, pojechał do Irlandii Północnej, Kosowa, Iraku i Afganistanu. Na początku tej dekady, kiedy był już po czterdziestce, zaczął przemierzać Antarktydę. Mawiał, że co prawda czają się tam różne niebezpieczeństwa, ale przynajmniej nikt nie próbuje go zastrzelić. W sumie przeszedł po tamtejszym lodzie 2500 km. Po śmierci Worsleya postanowił dokończyć dzieło mistrza.

Nie wiadomo, czy Rudd i O’Brady wiedzieli nawzajem o swoich planach, na pewno się nie znali. Kiedy pierwszy w kwietniu 2018 r. ogłosił plany wyprawy, myślał, że poleci na Antarktydę sam. O zamiarach 34-letniego Amerykanina dowiedział się w październiku, kilka tygodni przed rozpoczęciem ekspedycji. Z Instagrama. Pierwszy raz spotkali się w barze Shackleton w chilijskim Punta Arenas, tuż przed odlotem na miejsce startu. Tam ustalili, że będą się ścigać.

Dzień później wsiedli do samolotu Ił-76, który przetransportował ich na Antarktydę. 3 listopada mniejsza maszyna zabrała ich na tzw. start Messnera (stąd w 1989 r. Włoch wraz z Arvedem Fuchsem zaczęli wyprawę przez kontynent). Najpierw wysiadł O’Brady, 1,6 km dalej – Rudd.

Cztery sery siedem razy, poproszę

Skoro Amerykanin i Brytyjczyk mieli polegać tylko na sile mięśni, wszystko, co potrzebne, zabrali ze sobą. Ciągnęli namioty, śpiwory, aparaty, telefony satelitarne na baterie słoneczne, ale, rzecz jasna, najcięższe na ważących około 170 kg saniach było jedzenie. „Każdy gram musiał być tego wart. Dlatego wziąłem tylko jedną zmianę bielizny” – mówił O’Brady. On gustował w owsiance, zupach, żywności liofilizowanej, shake’ach proteinowych. Energetyczne batoniki Colin Bars, składające się z oleju kokosowego, orzechów i nasion, dostał od sponsora. Menu Rudda różniło się przygotowywaną do śniadania gorącą czekoladą oraz kupionymi w Chile salami, serem i odmianą naszej mieszanki studenckiej. W sumie dziennie musieli przyjąć co najmniej 7 tys. kalorii. To tak, jakby zjeść siedem pizz „cztery sery” na cienkim cieście, rozmiar XXL. Weganin musiałby wchłonąć 3 kg humusu, zagryzając siedmioma pitami.

Obaj tracili jednak wagę w zastraszającym tempie. Pokonując ponad 30 km dziennie, spalali 10 tys. kalorii. I tak niemal dwa miesiące i blisko 1500 km, w temperaturach spadających poniżej –30°C. A i tak szli w trakcie antarktycznego lata, czyli wtedy, gdy słońce świeci tam 24 godziny.

„W życiu nie ciągnąłem czegoś tak ciężkiego. A nie robię się coraz młodszy – relacjonował Rudd. – Najtrudniejszy był początek, wtedy te cholerne sanie, na których jednocześ­nie, wybaczcie patos, leżały życie i wycieńczenie, ważyły najwięcej”.

Ale nawet później, gdy jedzenia było mniej, cierpieli każdego poranka. Budzili się między godz. 6.10 (O’Brady) a 7.00 (Rudd). Zanim się oporządzili, przygotowali posiłek, spakowali namiot, mijały blisko dwie godziny.

O’Brady dzielił dzień na osiem półtoragodzinnych etapów. Rudd – na osiem albo dziewięć 70-minutowych. Po zakończeniu każdego wchłaniali kolejne kalorie. Na coś, co nazwalibyśmy lunchem, zatrzymywał się tylko Amerykanin, Brytyjczyk jadł w biegu, a właściwie w trakcie powłóczenia nogami. Choć mieli na nogach narty, w niczym nie przypominali mknącej po śniegu Justyny Kowalczyk. Posuwali się wolno, krok po kroku, zwłaszcza przed dotarciem na biegun, bo mieli pod górkę – to ponad 2800 m wyżej od miejsca, w którym wystartowali. Na tym etapie marsz utrudniały im dodatkowo zastrugi, czyli wydmy i doły uformowane ze śniegu przez wiatr. Piechurowi trudno się po nich przemieszczać, a oni ciągnęli jeszcze sanie.

Gdyby chociaż natura pomagała im wieczorem, byłoby łatwiej. Przy umiarkowanym wietrze rozbicie namiotu zajmowało 20 minut. Ale czasami dęło tak mocno, że operacja przedłużała się do 1,5 godziny. Rudd zabierał się do wszystkiego ciut później, kiedy wykonał dzienny plan, nie zatrzymywał się, tylko robił jeszcze 11 kroków. Bo ktoś wyliczył, że gdyby Robert Falcon Scott każdego dnia pokonał 11 kroków więcej, przeżyłby wyprawę.

Przygotowanie posłania też nie kończyło dnia, przed pójściem spać musieli jeszcze nakarmić media, a właściwie sponsorów. Gdyby nie obiecali regularnych meldunków, nie zebraliby po 200 tys. dolarów na zorganizowanie wyprawy. Ich wyścig relacjonował „The New York Times”, Rudd nagrywał audiobloga, O’Brady wysyłał zdjęcia i sprawozdanie, które żona umieszczała na Instagramie. Całkowitej samotności – Brytyjczyk nazwie ją później największym błogosławieństwem i wyzwaniem – zaznawali zatem tylko podczas dnia. Ale nie cierpieli przez ciszę: Rudd stawiał kroki w rytm piosenek U2 oraz Pink Floyd i w końcu miał czas, by wysłuchać całej biografii Winstona Churchilla. O’Brady wolał podcasty, kiedyś napisał na Instagramie, że w uszach ma album Graceland. Paul Simon skontaktował się z jego ekipą, rozmawiali później przez telefon satelitarny pół godziny.

Po dojściu na biegun obaj spotkali naukowców ze stacji badawczej Amundsena–Scotta. Żeby jednak dotrzymać zasady o przejściu samotnie i bez asysty, nie mogli przyjąć od nich nawet kubka herbaty.

O’Brady’ego i Rudda różniło coś jeszcze. Pierwszy zabrał cztery rolki papieru toaletowego. Drugi używał lodu. To ważne: Antarktyda to nie śmietnik, pingwiny nie założyły tam firmy sprzątającej. Nie ma mowy o wyrzucaniu czegokolwiek, odpadki trzeba zabrać ze sobą. Sikać można na śnieg, ale coś poważniejszego trzeba zakopać 15 cm pod nim i oznaczyć, by pracownicy Antarctic Logistics & Expeditions (to ona organizuje wyprawy na Antarktydę) mogli to później zabrać.

Gdzie zaczyna się i kończy Antarktyda

Na początku prowadził Rudd, ale po tygodniu na czele był już O’Brady. Później jednemu i drugiemu zdarzały się gorsze chwile. Pewnego dnia młodszy Amerykanin stracił kilka godzin na naprawę nart, przez co rywal zbliżył się do niego na 12 mil, ale generalnie daleko przed metą było wiadomo, że pierwszy może być tylko O’Brady. Co więcej, stać go było na spektakularny finisz – ostatnie 124 km pokonał naraz, nie spał 32 godziny. Nie słuchał już muzyki, był jak ten króliczek z reklamy Duracell, który idzie i idzie, a baterie mu się nie wyczerpują. Po dotarciu do celu zostało mu jeszcze tyle energii, by ogłosić na Instagramie, że jako pierwszy samotnie i bez pomocy przeszedł Antarktydę od wybrzeża do wybrzeża oraz że nie ruszy się stąd, zanim nie przyjdzie Rudd. Czekał dwa dni.

Kiedy wszystko co do zwycięzcy wydawało się jasne, pewien Norweg Børge Ousland napisał na Facebooku: „Gratuluję Colinowi O’Brady’emu antarktycznego osiągnięcia, ale przypominam, że to ja pierwszy pokonałem samotnie ten kontynent”. I faktycznie, ten 57-letni eksżołnierz po odejściu z armii pracował w firmach naftowych na Morzu Północnym. W latach 90. dwukrotnie sam i bez pomocy dotarł na biegun północny, za każdym razem startując z innego miejsca. A na przełomie lat 1996 i 1997 w 64 dni przemaszerował przez Antarktydę, pokonując trasę, którą 100 lat wcześ­niej przeszedł Amundsen. Zaczął przy Morzu Weddella, skończył przy Morzu Rossa. Pokonał 3000 km, dwa razy więcej niż O’Brady i Rudd, bo oni nie uznali za część kontynentu lodowców szelfowych. Wystartowali tam, gdzie kończy się lodowiec Ronne, a skończyli w miejscu, gdzie zaczyna się lodowiec Rossa. Norweg szedł zaś od wybrzeża do wybrzeża w sensie dosłownym.

Amerykanin i Brytyjczyk nie brali tej wyprawy pod uwagę, bo Ousland korzystał z żagla. On odpowiadał, że owszem, pomagał mu wiatr, ale dopiero w drugiej części trasy, po przekroczeniu bieguna, gdy i tak jest z górki. W każdym razie to wcale nie oznacza, że korzystał z jakiejś pomocy. Może to słabe wytłumaczenie, lecz kiedy wybuchła polarna awantura i obie wyprawy zaczęto dokładnie analizować, narosły także wątpliwości wokół wyczynu O’Brady’ego i Rudda.

Po minięciu bieguna obaj wybrali najłatwiejszą trasę – szli drogą, którą na antarktyczne warunki można nazwać autostradą. Potężne traktory regularnie ubijają na niej śnieg i ją wyrównują, bo właśnie tędy dostarczane są zapasy do stacji Amundsena–Scotta. Nie ma zastrug, co 100 m mija się chorągiewki, więc nawigowanie staje się niepotrzebne. Wszystko to dwukrotnie przyśpiesza marsz, więc część polarników uważa, że nie da się zakwalifikować tego wyczynu do kategorii „bez żadnej pomocy”.

Ousland szedł inną, dziką i bardziej wymagającą drogą. Korzystał z kompasu, słońca i papierowej mapy, dopiero wieczorem miał czas, by uruchomić bardzo prymitywny jeszcze GPS i dokładnie ustalić pozycję. O pogawędkach z rodziną i postach na Instagramie nie było mowy – nie tylko dlatego, że nie było jeszcze Instagrama. On tam naprawdę był sam, w dodatku wiedział, że w razie kłopotów trudno mu będzie wezwać pomoc, a jeśli już się to uda, może ona nadejść za późno.

„Ja jestem pierwszym, który przeszedł Antarktydę od wybrzeża do wybrzeża solo i bez pomocy. Kropka”

– powiedział Norweg „New York Timesowi”.

Jak rozstrzygnąć ten spór? Trudno sobie wyobrazić komisję decydującą, co jest, a co nie jest pomocą z zewnątrz, gdzie zaczyna się i kończy Antarktyda, co wolno, a czego nie wolno zabrać ze sobą. Bielecki nazywa góry „strefą wolności”, bieguny również nią są. Koniec końców chodzi przecież o to, by iść. Rudd szedł w imię zmarłego na Antarktydzie przyjaciela, O’Brady – bo chciał sobie udowodnić, że na tajlandzkiej plaży nic się nie skończyło. Cała reszta to opakowanie stworzone przez media i publiczność. 

 

Korzystałem z artykułów w „The New York Times” i „National Geographic”.

 

Czytaj również:

Superekspres himalajski Superekspres himalajski
i
zdjęcie: Kalle Kortelainen/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Superekspres himalajski

Paulina Wilk

Sile jego marzeń uległ nawet chiński reżim. Zarażający optymizmem Nepalczyk jako jedyny został w tym roku wpuszczony na położoną w Tybecie Sziszapangmę. Ta góra poddała się mu ostatnia. W rekordowym tempie zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników.

Warunki nie rozpieszczały, aż tu nagle – pogoda dla bogaczy. W nocy z wtorku na środę 22 maja 2019 r. wokół Everestu, najwyższej góry świata, utworzyło się okno sprzyjającej aury. Wiał słaby wiatr, był lekki opad śniegu i przejrzyste niebo. Wszyscy chcieli wejść. Wszyscy, czyli 200 wspinaczy z wydanymi przez Nepalczyków pozwoleniami i ponad 100 pomocników – przewodników i Szerpów. Czekali na tę szansę w namiotach od kilkunastu dni, dla wielu było to marzenie życia, drogo ich kosztowało. Nikt nie zamierzał odpuścić, a na Evereście nie było też nikogo, kto mógłby zapanować nad silnym pragnieniem tak dużej grupy. Spośród 59 oficerów łącznikowych – wyznaczanych obligatoryjnie przez rząd Nepalu do opieki nad ruchem i zdarzeniami na tej górze – w bazie zjawiło się zaledwie pięciu. I nie chcieli wchodzić wyżej. To niezaaklimatyzowani urzędnicy państwowi, źle znoszą duże wysokości, ich kompetencje są teoretyczne. A właśnie ci łącznicy powinni powstrzymać część ekip przed wyjściem na szczyt i udrożnić ruch na pionowej trasie.

Czytaj dalej