Bura natura
i
Przylądek Dobrej Nadziei, RPA, zdjęcie: Sam Goodgame/Unsplash
Marzenia o lepszym świecie

Bura natura

Aleksandra Woźniak-Marchewka
Czyta się 11 minut

Przypływali tutaj z nadzieją na nowe ziemie i spokojne życie zgodne z kalwińskimi zasadami wiary. Burowie, przodkowie dzisiejszych Afrykanerów, przybili do Przylądka Dobrej Nadziei w XVII w.

Kolejne wieki to historia walk i wielkich wędrówek, którym towarzyszyło ciągłe przeświadczenie o byciu narodem wybranym.

Z równin, gdzie skrzypią wozy,
Wzywa głos naszego kraju
Ziemi naszej, Południowej Afryki
Nie oprzemy się wezwaniu
Staniemy pewnie i niezłomnie
Będziemy żyć lub zginiemy
Dla ciebie, Południowa Afryko.

Tak brzmi fragment hymnu państwowego, który został napisany w 1918 r. i obowiązywał przez pół wieku – najpierw (w latach 1936–1957) równolegle z brytyjskim God Save the King, a następnie samodzielnie, aż do upadku apartheidu w 1994 r. Podniosła pieśń wyraża miłość białych osadników do ziemi, która prawie 400 lat temu stała się ich domem. Pokochali ją tak bardzo, że byli gotowi zaciekle o nią walczyć – także z tymi, którzy zamieszkali na niej wcześniej.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Przystanek na przylądku

Na początku XVII w. holenderskie spółki kupiecko-żeglarskie połączyły się, tworząc Zjednoczoną Kompanię Wschodnioindyjską (zwaną też Holenderską w celu odróżnienia od powstałej dwa lata wcześ­niej Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej). Przez kolejne lata obie korporacje rosły w siłę, handel z azjatyckimi krajami stawał się coraz bardziej ożywiony. Przybywało statków, szerokim strumieniem płynęły do Europy przyprawy, tekstylia czy miedź. Ale podczas tak długiej trasy potrzebny był przystanek – port, w którym statki mogłyby zaopatrzyć się w wodę pitną i zapasy żywności. Idealnym miejscem były osłonięte od wiatru, żyzne okolice Przylądka Dobrej Nadziei w południowej Afryce.

Początkowo obie kompanie zamierzały założyć wspólną osadę, ale w końcu do współpracy nie doszło. Holendrzy zaczęli więc realizować pomysł sami. Dokładnie pół wieku po powstaniu Kompanii Holenderskiej, w 1652 r. do południowego wybrzeża Afryki (dzisiejszy Kapsztad) przybiły trzy holenderskie statki. Dowodził nimi Jan van Riebeeck, niderlandzki administrator mający doświadczenie w zakładaniu i prowadzeniu kolonii (według innej wersji – popularnej wśród Polonii afrykańskiej, niepotwierdzonej jednak w źródłach historycznych – w rzeczywistości był gdańszczaninem i nazywał się Jan Rybka). Przybyli razem z nim urzędnicy dobrze znali się na prowadzeniu rachunków, ale już na miejscu okazało się, że zupełnie nie radzili sobie z uprawą ziemi. Konieczne było sprowadzenie osadników, którzy zajęliby się hodowlą bydła, uprawą zboża, produkowaniem wina. Najpierw byli to wyłącznie Holendrzy, lecz z biegiem czasu zaczęli przypływać również luterańscy chłopi z Niemiec i francuscy protestanci. Przyciągała ich wizja wygodnego życia: ziemie tutaj były żyzne, klimat ciepły i wilgotny – wymarzone miejsce, by się bogacić. Rodząca się społeczność zyskała nową nazwę: Burowie (od holenderskiego boer, czyli chłop).

Problem w tym, że tereny, które Burowie chcieli zagospodarować, były już zamieszkane. Żyli na nich rdzenni mieszkańcy: San i Khoikhoi, co w ich językach oznaczało po prostu „ludzie”. Burscy koloniści mówili o nich jednak w obraźliwy, pogardliwy sposób, nazywając Buszmenami i Hotentotami. Pierwsze słowo oznaczało „ludzi żyjących w buszu”, z kolei określenie Hotentoci stanowiło zbitkę dźwięków (hottot), które często występowały w języku używanym przez lokalnych Khoikhoi (później weszło do języka niderlandzkiego jako pogardliwe określenie osoby jąkającej się). Obie strony inaczej rozumiały ideę hand­lu ziemią – osadnicy z Europy zakładali, że płacąc za dany obszar, otrzymują go na wyłączność, natomiast według rdzennych mieszkańców Afryki pieniądze były tylko opłatą za użytkowanie, co oznaczało, że zarówno jedni, jak i drudzy mogą korzystać z dobrodziejstw natury. Przybysze nie zamierzali się godzić na lokalne zwyczaje – już kilka lat po przybyciu Jana van Riebeecka rozpoczęły się regularne walki o ziemię. Rdzenni mieszkańcy byli liczniejsi (do końca XVIII w. liczebność Burów nie przekraczała kilku tysięcy), ale przybysze z Europy dysponowali lepszą bronią i nie wahali się zabijać. Jedną z ciemnych kart historii dzisiejszych Afrykanerów (białych mieszkańców RPA, potomków dawnych Burów) są XVII- i XVIII-wieczne eksterminacje rdzennej ludności.

W XVII i XVIII stuleciu Kapsztad zamieszkiwali głównie urzędnicy, szynkarze i rzemieślnicy. Burowie, początkowo osiedlający się w bliskim sąsiedztwie miasta, z biegiem czasu przenosili się coraz dalej od jego granic, w głąb kontynentu. Im dalej znajdowali się od władz kolonii, tym większą zyskiwali niezależność. Kiedy w 1798 r. upadła Kompania Wschodnioindyjska, a panowanie nad południową Afryką, zwaną od tej pory Kolonią Przylądkową (Cape Colony), objęło imperium brytyjskie, więzy z Europą rozluźniły się już ostatecznie.

W interiorze

Burowie zamieszkujący farmy oddalone od Kapsztadu nie zaakceptowali zwierzchnictwa Wielkiej Brytanii, podobnie jak wcześniej nie aprobowali holenderskich rządów. Pierwsi potomkowie europejskich chłopów czuli się już panami samych siebie i nie zamierzali pozwolić, aby to się zmieniło. Tym bardziej że ustanowione przepisy próbowały kontrolować nawet najdrobniejsze obszary życia; regulowały nawet to, jakie ubrania powinno się nosić albo ile pieniędzy można wydać na własny ślub. Osadnicy cenili swoją niezależność i spokojne życie. Rodziny, bardzo liczne, spędzały czas na modlitwach, śpiewaniu hymnów i psalmów. Do najbliższych sąsiadów było przynajmniej kilkanaście kilometrów, odwiedzano się więc rzadko. Większość mieszkańców interioru nigdy nie wybrała się do miasta. Dzieci uczyły się w domu – ich edukacją najczęściej zajmowały się matki, niekiedy lekcji udzielali też wędrowni nauczyciele. Umiejętność czytania ćwiczono na jedynej dostępnej w domu lekturze, czyli Biblii. Język mówiony miał coraz mniej wspólnego z językiem przodków; rodził się afrikaans – dialekt oparty na XVIII-wiecznym niderlandzkim, wzbogaconym o zapożyczenia z francuskiego, niemieckiego i miejscowych języków.

Uprawa ziemi albo hodowla bydła nie zajmowały Burom wiele czasu – większość prac na farmach wykonywali niewolnicy, zarówno rdzenni mieszkańcy południowoafrykańskich terenów, jak i sprowadzeni z Madagaskaru, Archipelagu Malajskiego i Angoli. Pobożni Burowie byli kalwinistami, wierzyli w predestynację, wedle której ten, kto urodził się w wierze kalwińskiej, jest lepszym człowiekiem i dostąpi zbawienia, podczas gdy pozostali są z góry skazani na potępienie. Religia protestancka stała się jednym ze źródeł przekonania o wyższości białych osadników nad czarnoskórymi Afrykanami, którzy według Burów byli potomkami starotestamentowego Chama, przeklętego przez własnego ojca – Noego. Dominację nad rdzennymi mieszkańcami usprawiedliwiano więc przeznaczeniem.

Anglicy, którzy z końcem XVIII w. objęli władzę nad Kolonią Przylądkową, chcieli zmienić panujące w tamtym czasie stosunki społeczne: przyznać więcej praw rdzennej ludności i przejąć kontrolę nad sprzedażą ziemi. Burskim farmerom bardzo się to nie podobało. Jeszcze mniej entuzjastycznie podchodzili do kolejnego pomysłu nowych władz: zakazu poszerzania granic kolonii. Anglicy, uwikłani w konflikty w Europie i Ameryce Północnej, nie mieli zamiaru wdawać się w zatargi z Afrykanami, tymczasem Burowie, anektując kolejne tereny, gotowi byli toczyć walki – a te stawały się coraz bardziej zacięte. Osadnicy dawno już wyszli poza tereny zajmowane przez San i Khoikhoi, ich ekspansja zatrzymała się na obszarach zamieszkanych przez wojownicze i liczne grupy etniczne Bantu (m.in. Zulusów, którzy dysponowali około 20-tysięczną armią). Od końca XVIII w. przez kolejne 100 lat właściwie nieprzerwanie trwały walki (kiedyś nazywane wojnami kafirskimi – od pogardliwego słowa kaffir, oznaczającego w arabskim „niewierny”, którym Burowie określali czarnoskórych; dziś funkcjonuje nazwa Wojny o Przylądek).

Wiek XIX jeszcze zaostrzył konflikty między Burami a Brytyjczykami, którzy wciąż kontrolowali dawną holenderską kolonię. Feudalne zasady, którym hołdowali ci pierwsi, były wypierane przez angielski kapitalizm: zamiast pozbawiać ludzi wolności, Brytyjczycy woleli po prostu płacić za siłę roboczą. Coraz głośniej mówiono o tym, że konieczne jest zniesienie niewolnictwa, na którym przez ostatnie dziesięciolecia zasadzał się burski dobrobyt (ostatecznie nastąpiło to w 1834 r.). Burowie nie chcieli czekać na zmiany, postanowili jeszcze raz się spakować, ruszyć na północ i osiedlić się gdzieś na nowo.

Wielki Trek

To miała być już ostatnia wędrówka, wyprawa bez powrotu, ostateczne zerwanie z przeszłością. Tym razem wizja ziemi obiecanej w końcu miała się ziścić. Osadnicy chcieli definitywnie zerwać z władzami kolonii, które zamiast dbać jak należy o ich przywileje, zaczęły traktować rdzennych mieszkańców Afryki jako równorzędnych białym. Nie bez znaczenia były kwestie czysto praktyczne: po zniesieniu niewolnictwa brakowało rąk do pracy, a Burowie odwykli już od wysiłku fizycznego. Poza tym przy szybkim przyroście naturalnym nie byli w stanie zapewnić wszystkim swoim dzieciom ziemi, na której mogłyby założyć włas­ne gospodarstwa – tymczasem było to zasadą w burskiej społeczności (oczywiście grunty można nabyć, ale taniej byłoby je po prostu znaleźć i przejąć). Burowie chcieli znaleźć miejsce, w którym nikt nie będzie ich ograniczał, narzucał im praw, wprowadzał reform, ingerował w „naturalny” porządek świata. A przede wszystkim odstąpi od naruszania boskiego podziału na „wybranych” Burów i „niewybranych” Afrykanów. Jeden z późniejszych przywódców Wielkiego Treku, Pieter Retief, tak wyjaśniał decyzję o emigracji: „Chcemy utrzymać wyraźne stosunki między panami a sługami”. Jego siostrzenica Anna Steenkamp doprecyzowała w swoich zapiskach: „Gnało nas w dal nie tyle dążenie do wolności, ile równouprawnienie krajowców z chrześcijanami, sprzeczne z przykazaniami boskimi i naturalnymi różnicami rasy i religii. Poddanie się temu jarzmu było nie do zniesienia dla każdego dobrego chrześcijanina, toteż usunęliśmy się, aby zachować nasze zasady czystości” (cyt. za Jan Balicki, Afrykanerzy, Afrykanie, Apartheid).

Wędrówka zaczęła się w 1836 r. i trwała kilkanaście lat. Doczekała się nawet włas­nej nazwy: Wielki Trek (to od niej pochodzi słowo treking określające turystykę w trudnych warunkach terenowych). Kilkanaście tysięcy Burów – szacuje się, że stanowili około 20% białej ludności zamieszkującej kolonię – zapakowało na wozy cały swój dobytek. (Ossewa, burski wóz, przykryty był plandeką z grubego płótna i zaprzęgano do niego nawet kilkanaście wołów). Karawany ruszyły na północ, pokonując 20–25 km dziennie (zimą nieco więcej). Veeboerowie, czyli Burowie zajmujący się hodowlą bydła, zamienili się w voortrekkerów – pionierów.

Wielki Trek nie miał żadnej struktury. Burowie zazwyczaj poruszali się w kilka lub kilkanaście wozów, chociaż karawany przywódców mogły liczyć ich nawet 50. Ossewy służyły nie tylko jako środek lokomocji i przenośny dom, lecz także pełniły funkcję obozu obronnego – przez cały XIX w. trwały przecież nieustanne walki z grupami Bantu. Wozy ustawione w okrąg tworzyły tzw. laager – przestrzeń między nimi wypełniano gałęziami. Ta konstrukcja pozwalała przetrwać ataki odwetowe Bantu broniących ziemi, którą chciano im odebrać.

Jan Balicki – autor książek o Holandii oraz Afryce Południowej – zwraca uwagę, że choć zazwyczaj cywilizacja rozwijała się od myślistwa przez pasterstwo po rolnictwo, to w przypadku historii Burów było dokładnie odwrotnie. Hodowcy bydła i farmerzy przekształcili się w węd­rownych myśliwych, oczywiście na jakiś czas. Mimo że większość z nich myś­lała jedynie o pozyskaniu nowych ziem, niektórzy mieli większy cel: planowali założenie niepodległego państwa.

Ziemia obiecana

Pierwsza niepodległa republika burska – Natal – powstała już w 1839 r., po zwycięstwie Burów w bitwie nad Krwawą Rzeką. W micie założycielskim podkreśla się różnicę liczebną między Zulusami a pionierami: pierwszych miało być 10 czy nawet 20 tys., drugich – zaledwie 470. Dowodzeni przez Andriesa Pretoriusa – od nazwiska którego pochodzi wciąż aktualna nazwa Pretorii, stolicy RPA (aczkolwiek od kilkunastu lat funkcjonuje też nieoficjalna nazwa Tshwane), ukryci w taborze złożonym z ossew, uzbrojeni w karabiny i lekkie działo Burowie zakończyli starcie, mając tylko trzech rannych. Zulusów zginęło 3 tys., nie wiadomo, jak wielu zostało ranionych. Zwycięstwo było dla Burów potwierdzeniem, że są narodem wybranym przez Boga – aż do zniesienia apartheidu pod koniec XX w. rocznica bitwy nad Krwawą Rzeką była przez Burów (a potem Afrykanerów) hucznie obchodzonym świętem narodowym. Opatrzność jednak bywa kapryśna. Powstały po bitwie Natal przetrwał raptem cztery lata. Kiedy na jego teren wkroczyli Anglicy, Burowie ruszyli dalej w głąb lądu. W kolejnych latach Wielkiego Treku pojawiły się następne efemeryczne państwa liczące kilka tysięcy, a czasem zaledwie kilkuset mieszkańców. Wędrówka zakończyła się w 1848 r. Na podbitych ziemiach utworzono dwie duże republiki: Transwal i Wolne Państwo Orania. Wyprzęgnięto woły, rozładowano ossewy. Burskie farmy pojawiały się w miejscu kraali (osad), których dotychczasowi mieszkańcy stawali się robotnikami pozbawionymi ziemi oraz większości praw obywatelskich. Jedynym sposobem na przetrwanie była dla nich niewolnicza praca w gospodarstwach przybyszów. Okres republik burskich można uznać za wstęp do segregacji rasowej. W konstytucji Oranii zawarto nawet zapis: „nie ma równości między białym i czarnym w państwie i Kościele”. Trwały eksterminacje rdzennych ludności, a przeciwstawiający się im wcześniej Anglicy na kilka dekad stracili zainteresowanie kolejnymi burskimi republikami. Południowoafrykańska kolonia nie przynosiła Koronie zbyt wielu korzyści, szczególnie po otwarciu w 1869 r. Kanału Sueskiego, dzięki czemu statki nie musiały już opływać Afryki, by dostać się do azjatyckich posiadłości. Wydawało się, że Burowie mogą na zabranych siłą ziemiach budować nowe życie, dopóki na ich terenie nie zostały odkryte złoża diamentów, a kilkanaście lat później – złota.

Diamentowa gorączka owładnęła i Burów, i Brytyjczyków. Konflikt, zażegnany zaanektowaniem przez Brytyjczyków Natalu, wybuchł na nowo z jeszcze większą siłą. Pierwsza wojna burska, prowadzona w latach 1880–1881, zakończyła się zwycięstwem Burów. Słynne szkarłatne brytyjskie mundury były łatwym celem dla strzelców – to właśnie po tej porażce angielskie wojsko zamieniło czerwone kurtki na uniformy khaki. Druga wojna, która toczyła się w latach 1899–1902, przynios­ła klęskę burskim osadnikom. Chociaż początkowo mieli przewagę liczebną, byli zdecydowanie gorzej uzbrojeni i wyszkoleni w prowadzeniu walk. Brytyjski generał Horatio Herbert Kitchener – doświadczony w walkach w innych krajach afrykańskich (m.in. stłumił powstanie Mahdiego, o czym z podziwem pisał Sienkiewicz w powieści W pustyni i w puszczy) – stosował taktykę spalonej ziemi. Płonęły burskie farmy, zabijano bydło; brytyjskie wojsko chciało głodem zmusić Burów do poddania się.

W 1900 r. powstał pierwszy z ośrodków nazywanych przez Anglików obozami dla uchodźców, ale de facto były one pierwowzorami obozów koncentracyjnych. Trafiały do nich głównie kobiety i dzieci ze spalonych gospodarstw. Fatalne warunki higieniczne i głód zbierały krwawe żniwo. „Spałyśmy na gołej ziemi. Żadnej pościeli, poduszek, tylko koce z wozów – wspominała swoją pierwszą noc w obozie Hester Johanna Maria Uys (w wywiadzie z 1970 r., cyt. za: Boer Girl in the Concentration Camps of South Africa), która trafiła tam jako ośmiolatka. – Wozy przejeżdżały wzdłuż rzędów namiotów, żeby zbierać ciała. Pogrzeby były każdego dnia”. Do zamknięcia obozów przyczyniło się m.in. zdjęcie siedmioletniej Lizzie van Zyl wysłane do brytyjskich gazet przez niezwykle wówczas popularnego pisarza Arthura Conan Doyle’a, który po wybuchu drugiej wojny burskiej na ochotnika wyjechał do Afryki, by tam służyć ojczyźnie jako lekarz wojskowy. Fotografia miała stanowić dowód przeciwko Burom. Przekonywano, że winę za skrajne wygłodzenie dziewczynki ponosi jej matka. Antywojenna działaczka Emily Hob­house postanowiła sprawdzić to osobiście. W południowej Afryce spędziła pół roku, a po powrocie zdała raport ze swojej misji przed brytyjskim parlamentem. To nie zaniedbania burskich matek doprowadziły do masowych zgonów dzieci, lecz polityka brytyjskiego rządu. Pod presją opinii publicznej władza najpierw poprawiła warunki uwięzionych, a później – w 1902 r. – zamknęła obozy.

Wojnę zakończył traktat z Vereeniging, w wyniku którego republiki burskie zostały włączone do imperium brytyjskiego, jednak Burowie – od tej pory nazywani Afrykanerami – otrzymali szereg przywilejów. Przegrali wojnę, ale za to pokochał ich cały świat. Rodził się mit dzielnego burskiego narodu, który odważył się stanąć przeciwko Koronie: nikt nie wspominał o wcześniejszych wiekach, kiedy chciwość prowadziła do wykorzystywania, dyskryminowania i zabijania rdzennej ludności. Stanisław Cat-Mackiewicz w książce Europa in flagranti pisał: „Boer – to brzmi sympatycznie. Wtedy cały świat kochał tych Boerów wojujących z najsilniejszym wówczas państwem świata, liczącym czterysta milionów ludności, podczas kiedy Boerów było tylko trzysta tysięcy”. I dalej: „W tym ogólnym uniesieniu było coś z tych sympatii, które otaczały sprawę polską podczas naszych powstań w 1830 i 1863 roku – występowano w obronie narodu słabszego, broniącego swych praw do życia”.

Podzielenie

Ostateczne zwycięstwo Anglików nie zakończyło burzliwej historii południowej Afryki. Kilka lat po drugiej wojnie burskiej dawni potomkowie niderlandzkich chłopów wynegocjowali z Brytyjczykami powstanie Związku Południowej Afryki (w 1961 r. przekształcony został w całkowicie suwerenną Republikę Południowej Afryki). Dawne, pochodzące jeszcze z XVII w. przekonanie o naturalnej wyższości jednych ludzi nad drugimi nie zniknęło. W 1924 r. rozpoczęła się oficjalna polityka separacji białych Afrykanerów od czarnoskórych Afrykanów. W 1948 r. – mimo że kilka lat wcześniej ZPA walczył przeciwko hitlerowskim nazistom – proklamowano początek apart­heidu. Rasizm stał się oficjalną ideologią; biali potomkowie burskich osadników, czczonych za ich niestrudzone dążenia do wolności i niezależności, systemowo dyskryminowali czarnoskórą większość i łamali jej prawa.

W historii burskiego narodu nic nie jest jednoznaczne. Wojny z Anglią trudno sprowadzić wyłącznie do podjętej przez zwykłych ludzi walki o wolność przeciwko chciwemu imperium ani też do starcia obrońców uciśnionych z konserwatywnymi feudałami i rasistami. Motywacja żadnej ze stron nie była do końca szlachetna. Bez wątpienia jednak największymi przegranymi w historii południowej Afryki pozostają jej rdzenni mieszkańcy, którzy przez niemal 300 lat byli traktowani jak ludzie gorszej kategorii. I nawet dziś – 30 lat po zniesieniu apartheidu – mieszkają w miastach, których nazwy upamiętniają dawnych najeźdźców.

Czytaj również:

Ubuntu
i
rysunek: Mieczysław Wasilewski
Marzenia o lepszym świecie

Ubuntu

Sylwia Niemczyk

W afrykańskich kulturach ideę wspólnoty i przynależności traktuje się z większym szacunkiem niż gdziekolwiek indziej. To ona 30 lat temu umożliwiła pojednanie skłóconemu narodowi, a społecznościom na całym kontynencie niesie szansę na lepsze życie.

To był doskonały dzień na plażę: sobota, końcówka września, piękny początek wiosny. Co prawda niebo zasnuły chmury, ale i tak miło było usiąść na piasku czy potruch­tać wzdłuż oceanu. Jak potem podawały gazety, grupa zgromadzonych liczyła około półtora tysiąca osób. Wśród nich byli młodzi mężczyźni, starsze osoby, rodziny z małymi dziećmi – w większości czarnoskórzy. Sekcji biegaczy tempo nadawał krępy mężczyzna w białych spodniach i niebieskiej koszulce z napisem: Just call me arch (Mów mi arcy). Arcybiskup Desmond Tutu miał wtedy 58 lat i już po raz kolejny przewodniczył pokojowym protestom na plaży w Strandzie niedaleko Kapsztadu, na której od lat prawo do odpoczynku przysługiwało tylko białym. Jeszcze niedawno, podczas demonstracji w połowie sierpnia, wzywał czarnoskórych plażowiczów, aby zwinęli piknikowe koce i się rozeszli, nie narażali siebie i swoich bliskich na bicie batami przez policję i szczucie psami specjalnie wytresowanymi do atakowania ludzi. Teraz jednak, półtora miesiąca później, policjanci nie byli agresywni; niektórzy z nich, kończąc pracę po południu, unosili nawet rękę, pozdrawiając demonstrujących. Tamtej soboty, 30 września 1989 r., na plaży w Strandzie było tak, jak powinno być w takim miejscu: tłoczno, głośno, wesoło, różnorodnie.

Czytaj dalej