Żeby nakarmić świat, trzeba wizji, uporu i niespożytej siły. W każdym razie właśnie tym dysponował Norman Borlaug, któremu raz taka sztuka się udała.
Na pomniku w Delhi stoi w codziennym kapeluszu i rozpiętej pod szyją koszuli, rękawy ma podwinięte aż za łokcie. Bez marynarki i krawata wygląda, jakby na cokół wskoczył prosto z pola. Nawet jeszcze mruży oczy – kapelusz oczywiście ma rondo, ale to żadna przeszkoda dla palącego indyjskiego słońca. Tak samo zwyczajny Norman Borlaug był w prawdziwym życiu. Kiedy słyszał, że jest bohaterem albo jeszcze częściej: „ojcem zielonej rewolucji”, obruszał się, i to raczej ze złości niż z zawstydzenia. Szumne słowa nie były w jego stylu, podobnie jak figury z brązu i piedestały. Na noblowskie wyróżnienie zareagował chyba z jeszcze mniejszym entuzjazmem niż Wisława Szymborska (która na wieść o nagrodzie bardzo się zdziwiła, a gdy dziennikarze zapytali o emocje, wyraziła nadzieję, że nie przewróci jej to w głowie). Telefon z informacją, że właśnie Borlaugowi została przyznana Pokojowa Nagroda Nobla, odebrała jego żona Margaret, bo chociaż w Meksyku była dopiero czwarta rano, on przebywał już wśród swoich upraw. Pojechała go szukać, znalazła pochylonego – jak zawsze – nad jakąś łodyżką. „Ktoś sobie z ciebie zażartował” – stwierdził. I nawet kiedy w końcu uwierzył, nie dał się namówić na świętowanie. Powiedział, że przyjedzie do domu, gdy skończy to, co ma do zrobienia, i wrócił do swojej pszenicy.
W tej opowieści ważne jest, gdzie urodził się jej bohater. Było to w Iowa, rolniczym stanie USA, wchodzącym w skład tzw. Pasa Kukurydzianego. Jak większość rówieśników z tej okolicy miał norweskich dziadków, którzy niegdyś wyemigrowali za chlebem z rodzimej wsi na amerykańskie równiny. Gospodarstwo, na którym wychował się z siostrami i pracował od najmłodszych lat, liczyło 43 hektary. Ziemię uprawiano ręcznie albo z użyciem koni – pierwszy traktor pojawił się tutaj, gdy Norman był