Czyli o tym, dlaczego zdecydować się na wakacje na czterech kółkach i dlaczego koniecznie „ogórkiem”. A także – a może przede wszystkim – o tym, czy w ogóle wracać.
Samochód. Jedna z najczęściej towarzyszących człowiekowi zdobyczy techniki. Bywa obiektem pasji, wyrazem statusu społecznego, narzędziem pracy, a nawet domem.
Biorąc pod uwagę czas, jaki z nim spędzamy, okazuje się częstszym kompanem niż niejeden kolega, a nawet członek rodziny. W rankingu przedmiotów najbliższych sercu znajduje się niewątpliwie w czołówce. Bo kto słyszał, żeby związać się emocjonalnie z mikserem albo z żarówką, choć i ona jest jednym z najczęściej towarzyszących nam w życiu wynalazków?
Samochód może też stać się legendą, ikoną kultury, symbolem wolności i siłą przewodnią ruchu społecznego.
Niemożliwe?
A jednak.
Był w historii taki jeden, którego widok po dziś dzień wywołuje szerokie uśmiechy na ludzkich twarzach. Osobnik ten charakteryzował się raczej nietypowymi cechami jak na rewolucjonistę: okrąglutkie kształty, przyjazny wyraz maski i ogólnie słodka prezencja.
Mimo tak niepozornego wyglądu samochód ten odegrał najważniejszą rolę w dziejach ze wszystkich osobowych pojazdów czterokołowych. No, może z wyjątkiem tego pierwszego…
Mowa oczywiście o starym, poczciwym Volkswagenie T1, zwanym potocznie „ogórkiem”.
Wiodący rumak hipisowskiej kawalerii, który zawojował świat lat 60. XX w.
Wraz z Beatlesami czy popularną pacyfą stał się symbolem rewolucji hipisowskiej oraz idącej z nią idei wolności. Na jego cześć pisano nawet piosenki, wychwalające jego niesamowity charakter i otaczającą go magię. Wymalowany w kwiatki, ptaszki i motylki transportował setki tysięcy hipisów, którym z pewnością zabawę popsułaby świadomość, że pierwszy Volksvagen powstał na potrzeby Hitlera. Nie zagłębiajmy się jednak w ten niechlubny rozdział jego historii.
Oprócz uroczego wyglądu „ogórek” charakteryzował się jedną cechą, która wyróżniała go spośród innych samochodów: był przestronny i zawierał wiele praktycznych rozwiązań nadających mu funkcje mieszkalne. Tym właśnie zasłużył sobie na sympatię hipisów, którzy ponad wszystko cenili wolność i niezależność.
A cóż może bardziej pomóc w realizowaniu tych wartości niż podręczny dom na kółkach przemieszczający się po świecie wraz z właścicielem?
Tak właśnie wyglądały początki idei, która dziś przeżywa swój ponowny rozkwit i z angielskiego zwana jest vanlife’em.
Z zapomnianego garażu
Współczesne kampery to właściwie domy na kółkach o bardzo wysokim poziomie komfortu i udogodnień. Na kempingach w tych Białych Olbrzymach, wypchanych elektroniką, o której świadczą wystające z dachu anteny satelitarne czy szum grającego telewizora, mieszkają całe rodziny. W tych „nowoczesnych” kamperach normą jest chemiczna toaleta, łazienka z prysznicem, kuchnia i przestrzeń salonowo-sypialna. Nie zapominajmy o górnym pięterku, znajdującym się pod „czapą” Białego Olbrzyma, która mieści przestrzeń bagażową oraz dwuosobowe rozkładane łóżko. To wszystko jest niewątpliwie bardzo przydatne, jednak często można się spotkać z przesadą w kwestii wyposażenia, dyktowaną przez ego właściciela. Plazmy na ścianach, minielektrownie, rozsuwane automatycznie ściany, dachy, markizy plus tysiące gadżetów masowo wciskanych przez sklepy kempingowe jako „niezbędne”. Wszystko po to, aby komfortowo spędzić weekend z rodziną na łonie Natury… Choć wypchane po brzegi pola kempingowe, gdzie z reguły lądują tego typu krążowniki, ciężko nazwać łonem Natury.
Takie podejście do tematu jest absolutnym zaprzeczeniem idei vanlife’u, którego synonimem jest minimalizm.
Człowiek ma tendencję do otaczania się setkami przedmiotów, które w teorii mają sprawić przyjemność i ułatwić życie. Często jednak działa to w drugą stronę. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy założeniem producentów wszelkiej maści dóbr jest zarobienie podobnej kwoty na serwisowaniu produktu, co na jego sprzedaży. Łatwo więc stać się niewolnikiem wiecznej pogoni za udoskonaleniami, późniejszej opieki serwisowej i kosztów z nią związanych.
I tu na ratunek śpieszą nam niezawodne po dziś dzień „klasyki”. W ich przypadku nic się nie zmieniło i wszystko działa jak za starych dobrych lat. Do ich naprawy zamiast skomplikowanych narzędzi i komputerów nadal potrzeba tylko śrubokrętu i zestawu kluczy. Trzydziestoletnia lodóweczka gazowa nadal zamienia jajka w kostki lodu przy nieodpowiedniej regulacji. Gazowe palniki pięknie syczą, podgrzewając herbatę, a tradycyjne żarówki dają niezmiennie to ciepłe, przyjemne światło, umożliwiające pochłanianie kolejnych lektur. Zamiast komputerów pokładowych i setek kontrolek twój spokój zaburzyć może jedynie czerwone światełko informujące o braku oleju. Gdy zaś nieoczekiwanie zabraknie paliwa, stary dobry diesel odpali, zadowalając się nawet butelką oleju rzepakowego.
Brak bodźców w postaci szumiącego telewizora, laptopów i innych „rozrywek” pozwala się skupić na pięknie otaczającego świata, nadrobić zaległości w lekturach bądź też w spokoju napisać artykuł do „Przekroju”.
Minimalizm dotyczy również przestrzeni i rozmiarów. Gdy przemieszczasz się kamperem, który niewiele różni się wielkością od samochodu dostawczego, okazuje się, że otwiera się przed tobą znacznie szerszy wachlarz możliwości. Poruszanie się i parkowanie w mieście niczym nie różni się od codziennej podróży do pracy. Otworem stają także miejsca pośród dzikiej przyrody, gdzie wąską leśną dróżką dojeżdżasz nad brzeg jeziora, nie martwiąc się o to, że zostawisz antenę satelitarną na gałęziach.
W oczach służb państwowych również nie zaliczasz się do kategorii kamperów, co w krajach o większych obostrzeniach dotyczących biwakowania pozwala rezydować na parkingach przy francuskich czy hiszpańskich plażach.
Te właśnie względy sprawiły, że stare volkswageny Transportery, mercedesy „kaczki”, fiaty Ducato powracają w wielkim stylu, często wyjeżdżając do nowych właścicieli z wiejskich obór bądź zapomnianych garaży.
Oczywiście przy większym popycie i niezmiennej podaży ceny tych aut idą w górę. Jeszcze 10 lat temu „ogórek” na chodzie był do znalezienia za około 10 tys. zł. Dziś za wyciągniętą z krzaków, podrdzewiałą karoserię hipisowskiego rumaka trzeba zapłacić 20–30 tys. zł. Wypielęgnowane, w pełni sprawne okazy można znaleźć tylko u zapaleńców i kolekcjonerów, którzy przekazując swoje maleństwo nowemu właścicielowi, rzucają kwotami śmiało wykraczającymi poza 100 tys. zł.
Te zawrotne ceny przestają mieć cokolwiek wspólnego z minimalizmem, dlatego też uwaga wielu osób poszukujących swojego wozu przeniosła się na VW T3, nowszy model, produkowany w latach 80. Wymiarami nie różni się bardzo od swojego starszego brata i – co najważniejsze – silnik nadal znajduje się z tyłu, a przednie fotele nad przednią osią kół. To sprawia, że samochód prowadzi się niczym mały autobusik. T3w dobrym stanie można znaleźć za kilkanaście tysięcy złotych.
Dla często podróżujących osób to genialna inwestycja. Zwraca się nawet w ciągu kilku lat z prostego względu: odpada problem noclegów i wyżywienia, które stanowią główny i z pozoru niezbędny wydatek każdej podróży. Przecież zarówno swoją małą sypialnię, jak i kuchnię z wyładowaną po brzegi spiżarnią masz zawsze pod ręką! A wierzcie mi, żadna restauracja nie da takiej frajdy z posiłku, jak grill rozpalony gdzieś na przydrożnej łące bądź – w wersji bardziej exclusive – na portugalskich klifach z widokiem na ocean. Wakacyjne podróże się wydłużą, staną się bardziej urozmaicone. To nie lot do egipskiego hotelu z all inclusive! Za taki sam koszt możesz przeżyć miesięczną podróż po przeróżnych zakątkach i faktycznie je poznać.
Jednak zjawiska vanlife’u nie można postrzegać tylko przez pryzmat oszczędnego podróżowania. Wchodząc bowiem w przymierze z kamperem, zyskujesz coś bezcennego. Wolność.
A gdy człowiek raz pozna to uczucie, uzależnia się od niego. Nagle cały świat staje się domem, a sentencję „Życie jest drogą” można traktować dosłownie. Niektórych ludzi taki stan umysłu wciągnął na tyle, że postanowili oni „poświęcić” schematyczne, wielkomiejskie życie, przenosząc się do swoich samochodów. Porzucili etaty w dużych firmach, likwidując jednocześnie większość rachunków i kosztów związanych z życiem w mieście. Spakowali niezbędny dobytek, obrali cel i ruszyli, stając się współczesnymi nomadami.
Ludziom przyzwyczajonym do ogólnie przyjętego modelu życia może wydawać się to niepojęte. Od razu pojawiają się pytania: Ale co z pracą, dziećmi, psem i wszelkimi innymi zobowiązaniami? Ot tak, rzucić wszystko? Czy nie lepiej pomyśleć o przyszłości, dzieciach, bezpieczeństwie? Pozostać na stabilnej posadzie, wziąć kredyt na mieszkanie?
Surfer Georg i Pizza Sam
Na wszystkie te pytania odpowiedzi udziela przykład niemieckiej rodziny, którą miałem okazję poznać na jednej z dzikich plaż w portugalskim rejonie Algarve. W cieniu przybrzeżnego pasa roślinności, wokół sporych rozmiarów starego mercedesa – obozowisko. Pomiędzy bambusowym stołem, leżakami a rozwieszonym wśród drzew praniem biegała gromadka dzieci, na którą czujnym okiem spoglądał leżący w cieniu palmy labrador.
Wiatr unosił w moją stronę zapachy pichconego we wnętrzu busa obiadu. Po chwili do obozowiska zbliżył się mężczyzna w średnim wieku z deską surfingową pod pachą. Georg dwa lata temu ruszył wraz z rodziną na wakacje do Portugalii. Spodobały mu się one na tyle, że do dziś z nich nie wrócił.
Z dnia na dzień porzucił pracę w Monachium, wynajął mieszkanie – dochód z wynajmu całkowicie wystarcza mu na pokrycie wydatków na Wiecznych Wakacjach.
Jego żona co jakiś czas dorabia, rozstawiając małe stoisko z robioną przez siebie biżuterią i naturalnymi kosmetykami. On poświęcił się swojej pasji, jaką jest surfing, przyjmując od czasu do czasu zlecenia graficzne, które realizuje na odległość, siedząc w jednym z beachbarów wyposażonych w Wi-Fi.
Dzieci – w wieku trzech i pięciu lat – żyją w istnym raju, spędzając całe dni w towarzystwie rodziców i kolegów z lokalnej społeczności.
Georg żałuje tylko jednego: że wcześniej nie miał odwagi ułożyć sobie życia tak, aby mógł spełniać marzenia. Od chwili przeprowadzki do kampera życie rodziny zmieniło się o 180 stopni. Okazało się, że spełnienie marzenia wbrew pozorom nie było tak odległe, jak mogłoby się wydawać.
W niedalekim sąsiedztwie rodzinnego obozowiska Georga mieszkał Samuel, nazywany przez miejscowych Pizza Samem. Na plażę przyjechał wraz z dziewczyną półtora roku temu, również kamperem, który „na szczęście” mu się popsuł. Sam wraz z dziewczyną zmuszeni byli podjąć pracę, aby móc naprawić busa i ruszyć w drogę powrotną do Irlandii. Wpadli na pomysł, który przeistoczył Samuela w Pizza Sama. Postanowili wokół samochodu urządzić mały barek. Z zebranych skrzynek i palet ułożyli siedziska i stoły, na drzewach powiesili zrobione przez siebie lampiony, zbudowali piec z beczki, kilku cegieł i gliny. W menu pojawiło się kilka przystawek, owocowe shaki, pizza i jakże popularne na gorącej plaży piwo.
Biznes rozkręcił się na tyle, że naszej parze surferów przestał opłacać się powrót do domu. Gdy się żegnaliśmy, byli na etapie odkładania pieniędzy na większy kamper i kolejną podróż w nieznane.
Jak się później okazało, zarówno Georg, jak i Sam nie byli odosobnionymi przypadkami. Plaża, na którą trafiłem, była znana w okolicy z tzw. camp-village. Odkrywając jej kolejne zakamarki, trafiałem na coraz to nowe obozowiska i kryjące się za nimi historie ludzi, którzy na stałe wybrali minimalistyczne – jednak jakże cudowne – życie nomadów. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że dla chcącego nie ma nic trudnego. Trzy lata temu kupiłem mojego Volkswagena T3. To była najlepsza inwestycja mojego życia.
Kończąc ten pean pochwalny na cześć odradzającego się vanlife’u, spoglądam na taflę rozciągającego się przede mną jeziora i zastanawiam się, co przyniesie jutrzejsza Droga.