Legenda głosi, że rzecz miała miejsce jesienią 1775 r. Zakurzona polna droga, zdyszane konie, zepchnięty na pobocze powóz właśnie się zatrzymał. Do młodego oficera, który swoim ciałem stara się zasłonić przerażoną dziewczynę, podchodzi dwóch drabów. Po krótkiej szamotaninie oficer bez przytomności pada na ziemię, obok niego na wietrze podryguje biała chusteczka.
Kilka miesięcy wcześniej młody, niespełna 30-letni absolwent warszawskiego korpusu kadetów wraca do kraju po kilkuletnim pobycie na studiach w Paryżu. Goszcząc w rodzinnych stronach, w jednym z położonych po sąsiedzku dworków zapoznaje o pięć lat młodszą pannę, w której z wzajemnością się zakochuje. Jednak próba oświadczyn kończy się bolesną rekuzą.
To właśnie wtedy młody Tadeusz Kościuszko podejmuje owianą awanturniczą legendą próbę uprowadzenia Ludwiki Sosnowskiej. W zależności od źródła – celem miała być granica kraju lub osoba księdza, który udzieliłby im ślubu. Przy okazji Kościuszko dostanie od ojca swojej wybranki lekcję, którą popamięta do końca życia. Słowa pisarza polnego litewskiego Józefa Sosnowskiego, zawierające brutalną prawdę o hierarchicznej strukturze społecznej ówczesnej Rzeczypospolitej, brzmiały: „Synogarlice nie dla wróbli, a córki magnackie nie dla drobnych szlachetków”.
Prawdopodobnie właśnie z obawy przed Sosnowskim, który mógł go ścigać za pohańbienie córki, Kościuszko opuszcza kraj, a już w czerwcu następnego roku wsiada na statek, który zabierze go do Ameryki. Spędzi tam następne osiem lat.
Jednak Ludwika, którą ojciec wydał w końcu za księcia Lubomirskiego, pozostała miłością jego życia. Kiedy 15 lat po tamtych dramatycznych wydarzeniach spotkali się ponownie: „obydwoje byli tak daleko przejęci, że nie mogli mówić ze sobą, jedno i drugie oddaliło się do kącika mieszkania i płakało”. Podobno w ostatnich latach życia Naczelnika, już po śmierci męża, Ludwika przyjeżdżała z zapewnieniami miłości do Szwajcarii.
Późniejszy stosunek Kościuszki do kobiet historycy określają z reguły sformułowaniami w rodzaju: „nie pozostawał obojętny na uroki kobiet” albo „był człowiekiem potrafiącym kochać sentymentalnie”. Jednak cechą przebijającą z wielu relacji jest tkliwość połączona z pewną galanterią wobec wielbicielek, które w różnych fazach jego życia – w salonach Warszawy, Filadelfii czy Londynu – odwiedzały go, by dać wyraz swojemu uwielbieniu.
Kościuszko potrafił zresztą do kobiet przemawiać nie tylko na salonach, ale także w odezwach. W tej wydanej w pierwszych dniach insurekcji Naczelnik wpierw nazywa kobiety „ozdobą rodzaju ludzkiego”, by potem – wzorem rewolucji francuskiej – zwrócić się do nich jako do „współobywatelek”… i poprosić o bandaże.
Również w swoim podejściu do idei małżeństwa, którego błogosławieństw sam nie zaznał, wydaje się Kościuszko całkiem nowoczesny. Przyjacielowi mającemu wstąpić w związek małżeński radził:
„Za najpierwsze prawidło miejcie obopólny szacunek, delikatność, obchodzenie się zawsze przystojne między sobą. […] Szukajcie przewidzieć i dogodzić życzenia drugiej osoby. Nie można uszczęśliwić się bez uszczęśliwienia drugiego z nami towarzysza”.
Czy i w tym wyprzedzał swoją epokę, czy może był tylko uważnym czytelnikiem sentymentalnych powieści? Tak czy inaczej, pozostał samotny. Dla Polaków stał się przede wszystkim wzorem cnoty. Być może była to cena tego pierwszego miłosnego zawodu. A może miłością jego życia stała się ojczyzna? Polska, która jak wiadomo, bywa zaborczą i zazdrosną kochanką. Byłby Kościuszko pierwszym ukąszonym przez tę upiorzycę?
cdn.