Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz (na muchę) Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz (na muchę)
Ziemia

Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz (na muchę)

Wojtek Antonów
Czyta się 15 minut

Nasz specjalny wysłannik zaczaja się w Sanie na rzeczne drapieżniki i… łapie przynętę.

San jest jedną z najpiękniejszych rzek w Polsce. Ma swoje źródło na Ukrainie (choć tylko 30 m od polskiej granicy), w górnym biegu przepływa przez cały Bieszczadzki Park Narodowy, wije się w dolinach, tworząc malownicze przełomy i rzeźbiąc kraj-obraz. Według legendy nazwa San pochodzi od imienia najsilniejszego z ludzi, który stanął do walki ze złym Biesem i jego Czadami – w rezultacie tego pojedynku powstały góry, Bieszczady, i rzeka, którą nazwano na cześć bohatera. Latem w jej chłodnych i krystalicznie czystych wodach ulgę znajdują wędrujący po szlakach turyści, a pomiędzy kamieniami chowają się dorodne pstrągi potokowe i lipienie. Nic więc dziwnego, że San, znany do tej pory głównie z piosenek Starego Dobrego Małżeństwa, zdobywa popularność jako idealne miejsce dla wszystkich zafascynowanych wyjątkową formą wędkarstwa – łowieniem na sztuczną muchę.

Odcinek specjalny

San jest uznawany za najlepszą „muchową” rzekę nie tylko w kraju, lecz także w całej Europie (z wyłączeniem Skandynawii). Składa się na to kilka czynników, a pierwszym z nich jest oczywiście to, że rzeka biegnie przez objęty ścisłą ochroną park narodowy i w większości swojego górnego odcinka zachowuje naturalny, górski, nieuregulowany charakter. Wyjątkiem jest rejon Soliny i Myczkowca, gdzie w latach 50. i 60. powstały zapory z elektrownią wodną, tworząc Zalew Soliński, który jest największym sztucznym zbiornikiem w Polsce.

Na ogół wędkarze nie są zwolennikami zapór, które ograniczają możliwości migracji ryb i zmieniają ekosystem rzeczny. Jednak w tym przypadku powstanie sztucznego Zalewu Solińskiego paradoksalnie przyczyniło się do wzmocnienia i utrzymania populacji pstrąga i lipienia. Woda ciągnięta do turbin prądotwórczych pochodzi z dna, gdzie zostaje bardzo dobrze natleniona, a wypuszczona z powrotem do Sanu jest bardzo zimna i czysta, dzięki czemu nawet podczas ostatnich upalnych lat rzeka stanowiła idealną ostoję dla ryb łososiowatych – tak bardzo lubianych przez wędkarzy muchowych pstrągów, lipieni czy legendarnych w tym środowisku głowacic. Właśnie w rejonie wylotu wody z turbin w Zwierzyniu zaczyna się wyjątkowy odcinek łowiska specjalnego San Zwierzyń–Hoczewka, gdzie miałem okazję spełnić marzenie i spróbować, jak łowi się na sztuczną muchę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mucha dla arystokratów

Wędkarstwo muchowe polega na użyciu specjalnych przynęt imitujących owady. To najczęściej sztuczne muchy, ale są też odpowiedniki jętek czy chruścików – w różnych stadiach rozwojowych, od larw po dorosłe osobniki. Wykonanie sztucznej muchy na haczyku wymaga precyzji i szerokiego wachlarza materiałów – od ptasich piórek po różne rodzaje nici i innych dodatków zmieniających się w zręcznych palcach w małe dzieła sztuki, umożliwiające złapanie wyjątkowych okazów. Do połowów używa się innego sprzętu niż do wędkarstwa spławikowego czy spinningu. Wędki są bardzo lekkie i giętkie, a kołowrotek, na którym zamocowana jest pływająca po powierzchni wody linka, znajduje się na samym końcu rączki. Dopiero do końca linki przywiązuje się przypon z żyłki i do niego przyczepia się „muchy”. Linka rzucona na wodę spływa z prądem rzeki, a wędkarz cierpliwie czeka, aż ryba zechce zaatakować przynętę.

O sposobie łowienia ryb na sztucz­ne owady po raz pierwszy wspomniał w II w. n.e. rzymski pisarz Elian Klaudiusz. W pracy O właściwościach zwierząt opisał macedońskich rybaków, którzy do połowu ryb używali wabików naśladujących muchy. Ludzie od wieków łowili w ten sposób ryby, jednak dopiero w XVIII stuleciu stało się to rozrywką angielskiej arystokracji – już nie chodziło o zdobycie pożywienia, ale po prostu o sport.

Gwałtowny rozwój „fly fishing” nastąpił w XIX w., gdy emigranci ze Starego Kontynentu przenieśli to hobby do Ameryki. Tam mogli zmierzyć się z dzikimi, nieodkrytymi rzekami oraz ich wyjątkowo dużymi i walecznymi rybami. W powstających Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej wędkarstwo muchowe osiągnęło tak wysoki status, że nawet dziś każdy z prezydentów wprowadzających się do Białego Domu otrzymuje własny, „prezydencki” zestaw do łowienia. Wśród wyjątkowych pasjonatów sztucznej muchy wymieniani są: Jerzy Waszyngton, Franklin D. Roosevelt czy Dwight Eisenhower, który – jak podaje anegdota – w latach 50. został przyłapany na przekroczeniu limitu połowu troci w rzece Kolorado. „Na muchę” łowili także obaj Bushowie oraz Barack Obama. Donald Trump jest wyjątkiem również w tej dziedzinie, gdyż ryb nie łowi.

Do wzrostu popularności wędkarstwa muchowego przyczyniło się wielu celebrytów, którzy łowienie ryb w górskich rzekach wymieniali jako ulubione hobby. Aktorzy Lee Marvin, Steve McQueen, Gregory Peck czy Marilyn Monroe (!) mogli spotkać się na łowisku i wymienić doświadczeniami. Z „muchówką” w ręku zostały także sfotografowane królowa Elżbieta i księżna Diana.

Dla miłośników sportu

Pod koniec XIX w. wędkarstwo muchowe zaczęto praktykować również w Polsce. Pierwszym autorem, który opisał taki rodzaj połowu, był Józef Rozwadowski. W 1900 r. w Krakowie wydał Poradnik dla miłośników sportu wędkowego, czyli sztuka łowienia pstrąga, lipienia i łososia na wędkę, w którym propagował sportowe podejście do wędkarstwa. Aż do 1979 r. była to jedyna polska pozycja dotyczącą łowienia ryb sposobem „na muchę”.

Pomimo braku wielowiekowej tradycji i materiałów szkoleniowych Polacy szybko odnaleźli się w środowisku „fly fishing”. Od ponad dwóch dekad nasze reprezentacje regularnie zdobywają pierwsze miejsca w mistrzostwach świata i Europy. Jako anegdotę przytacza się wspomnienie jednego z czołowych polskich wędkarzy Adama Sikory dotyczące jego pierwszych mistrzostw świata w Walii, podczas których organizator stwierdził, że Polakom w zasadzie pierwsze i drugie miejsce można przyznać od razu na kilka lat do przodu, a reszta niech się bije o pozostałe.

Pan Adam jest autorem najaktualniejszego podręcznika łowienia na sztuczną muchę, a także założycielem jednej z pierwszych w kraju szkółek „muchowych”.

Kręcenie muchy

Do Zwierzynia przyjechałem w piątek, przed długim sierpniowym weekendem. Umówiony na kurs, mający wprowadzić mnie w tajniki najwyższego stopnia wtajemniczenia w wędkarstwie, z niecierpliwością oczekiwałem „wejścia do wody”. „Na muchę” łapie się bowiem nie z brzegu czy z łódki, ale stojąc po kolana lub po pas w rzece.

Aby to było możliwe i przyjemne w tak zimnej wodzie, jaka jest w sierpniu na tym odcinku Sanu, trzeba ubrać się w specjalne spodnie (wodery) i buty wyglądające jak do chodzenia po górach – w tym przypadku umożliwiają poruszanie się po kamienistym dnie rzeki. To jedna z największych atrakcji tego rodzaju wędkarstwa – wchodzimy w nurt rzeki, stając się uczestnikiem akcji, a nie tylko widzem.

Pierwszy wieczór upływa mi na uczeniu się niezbędnych do połowu węzłów i poznawaniu rodzajów „muszek”. Kiedyś sprawnie wiązałem węzły żeglarskie, więc teraz też bez większych problemów radzę sobie z umocowaniem przyponów i muchy do żyłki. Pierwszy raz mam też okazję z bliska zobaczyć „muchową” wędkę – z ciekawością biorę ją do ręki. Jest dużo lżejsza i inaczej wyważona niż sprzęt spinningowy, z którym miałem do czynienia parę razy w życiu. Kołowrotek też inny, a nawinięta na niego linka jest dla mnie czymś zupełnie nowym. Zastosowanie tych nowości w praktyce poznam jutro, tymczasem mam okazję spróbować „skręcić” swoją własną muchę. Chcę zrobić „nimfę”, czyli imitację larwy jętki będącej przysmakiem tutejszych lipieni. Wkładam mały haczyk w specjalne imadło i zaczynam nawijać na niego kolejne warstwy „owada”: dubbing, czyli syntetyczny materiał naśladujący tułów, dodaję fragment pióra kuropatwy jako „ogonek”, wszystko staram się przewiązać nicią i zabezpieczyć bezbarwnym lakierem. Niestety, kręcenie zdecydowanie mi nie idzie i na „to”, co zrobiłem pod okiem instruktora, raczej niewiele złowię. Z pewną zazdrością patrzę na Gabrysia, młodego wędkarza, który na ryby przyjechał z tatą – nastolatek kręci swoje muchy z precyzją robota, ale też z fantazją wirtuoza. Dużo jeszcze muszę poćwiczyć, na szczęście jutro dostanę do dyspozycji całe pudełko różnego rodzaju gotowych przynęt, których wędkarz, będąc w wodzie, nie powinien bać się zmieniać nawet co 10 minut.

Skrzydła w kolorze krwi

Sztuczne muchy generalnie dzielą się na cztery kategorie. Suche, które odpowiadają żywym owadom na powierzchni wody, mokre – pływające tuż pod powierzchnią, a także nimfy, które jako larwy mają kusić ryby pod wodą. Ostatnim, i trochę podobnym do spinningu, rodzajem są streamery, czyli zdecydowanie większa od pozostałych przynęta imitująca małe rybki i kijanki. W jaki sposób i z jakiego materiału będzie zrobiona „mucha”, zależy w dużej mierze od doświadczenia wędkarza, a także jego wiedzy o upodobaniach ryby i o tym, jakie owady można znaleźć na danym łowisku.

Wyjątkiem są „muchy” tak skuteczne, że nie trzeba wymyślać nic nowego, niektóre wzory stosowane są od prawie 200 lat. Jedną z nich jest „Coachman” (Woźnica) – mucha stworzona w 1830 r. przez Toma Boswortha, który był woźnicą trojga brytyjskich monarchów: Jerzego IV,Wilhelma IV i królowej Wiktorii. Bosworth chciał mieć przynętę widoczną nawet o zmroku, więc jego mucha miała czerwony tułów i białe skrzydełka – i w takim kształcie jest z powodzeniem stosowana także obecnie. „The Butcher” (Rzeźnik) to kolejna z klasycznych sztucznych much, stworzona w pierwszej połowie XIX w. przez braci rzeźników. „Muszka rzeźnika” ma opalizujące skrzydła w kolorze fartucha rzeźnickiego pokrytego zakrzepłą krwią, czerwony ogonek, a tułów srebrny jak rzeźnicki nóż. Dziś w niezmienionej formie jest często wykorzystywana podczas polowania na duże trocie.

No kill

Sobota rozpoczyna się od wizyty strażnika łowiska specjalnego, który przyjechał wypisać wymaganą licencję na połów, a także pouczyć w kwestii reguł obowiązujących na rzece. Na odcinku Zwierzyń–Hoczewka są one bardzo restrykcyjne – liczba wydawanych licencji jest ściśle limitowana, a główną zasadą jest traktowanie ryb z szacunkiem. Panuje całkowity zakaz zabierania z rzeki ryb łososiowatych i bezwzględny zakaz zabijania. To właśnie dzięki tym przepisom udaje się utrzymać na łowisku tak wysoki stan zarybienia, a sam odcinek specjalny stał się słynny wśród wędkarzy, którzy do Zwierzynia przyjeżdżają z całego świata. W późniejszej rozmowie Adam Sikora podkreśla, że to dzięki amatorom wędkarstwa muchowego i ich staraniom udało się w Polsce ustanowić wiele odcinków, na których obowiązuje zasada catch & release – złap i wypuść. Odróżnia ona wędkarstwo muchowe od praktykowanego zwykle w Polsce „złap i usmaż”. Dodatkowo na odcinku specjalnym wprowadzono nakaz używania podbieraków do wyciągnięcia zdobyczy z wody, a haczyki, na których „skręcone” są muchy, nie mogą mieć zadziorów mocno raniących złapane ryby. Nie wszędzie jednak do pstrągów i lipieni podchodzi się w tak „sportowy” sposób. Plagą polskich rzek jest kłusownictwo i połów bez pozwolenia. Kary dla kłusowników są niewielkie, a sprawy sądowe często umarzane, więc walka z nielegalnymi wędkarzami przypomina tę z wiatrakami. Dzięki działalności edukacyjnej Adama Sikory i podobnych mu aktywistów świadomość wędkarzy powoli rośnie, sytuacja zmienia się na lepszą – jednak dużo wody w rzekach upłynie, zanim w etyce wędkarskiej dorównamy krajom skandynawskim czy chociaż Słowacji.

Pierwszy rzut

W końcu jesteśmy nad wodą i w ręku mam wędkę. Jeszcze nie wchodzimy do rzeki – na razie musimy nauczyć się rzucać linką. Od początku próbuję zapomnieć wszystko, co wiem o spinningu i rzucaniu „blachą”. Technika rzutu muchowego jest zupełnie inna. Moim instruktorem jest Piotr Gybej, który jako najmłodszy w Polsce uzyskał certyfikat instruktorski amerykańskiej federacji wędkarstwa muchowego IFFF. Wyciągniętą z kołowrotka linką mamy machać nad głową tak, aby przy rzucie w przód linka mogła wyprostować się do końca, a wtedy cofnąć ją za siebie, by zrobiła to samo z tyłu, po czym powtórzyć wystrzelenie linki do przodu z taką prędkością, że będziemy mogli posłać ją i położyć tam, gdzie będziemy chcieli. Na trawie nie jest to takie trudne, choć wymaga chwili ćwiczeń i złapania odpowiedniego timingu. Piotr koryguje moje postępy i w końcu moment, na który czekałem – wchodzę do wody! Wcześniej oczywiście przywiązałem wskazane mi przez instruktora muchy i włożyłem wodoodporne spodnie z piankowymi kapciami. Na kapcie zakładam i sznuruję buty. Jestem gotowy wskoczyć w nurt Sanu.

Wejście do rwącej rzeki w „ubraniu” to przyjemne, acz niecodzienne uczucie. Znajdujemy się na łowisku nazwanym „Pod wiatą Vision”. San jest tu płytki, znakomita miejscówka na pstrągi i lipienie – w sam raz zarówno dla początkujących, jak i dla doświadczonych wędkarzy. Prąd rzeki bywa momentami dość silny, więc brodząc, czuję się niezdarnie i uważam, żeby się nie przewrócić – po chwili jednak nabieram pewności i przedzieram się przez nurt na wskazane przez Piotra łowisko. Buty i wadery świetnie się sprawdzają i tak stoję sobie pośrodku Sanu, machając wędką. Linka nie zawsze chce polecieć tam, gdzie ja chcę, więc póki co nie skupiam się na rybach, ale na prawidłowym rzucie. Nie sposób też nie zauważyć, gdzie się znajduję – Rezerwat Przełom Sanu pod Grodziskiem to unikatowa okolica, co chwilę nad głową przelatują czaple, perkozy, a także rzadkie ptaki drapieżne. Brzeg rzeki i dno są czyste i zupełnie pozbawione śmieci, co sprawia radość, ale też uświadamia, jak wyjątkowe jest to miejsce.

Ryby są mądre

Pierwszego dnia nic nie złapałem. Starałem się, jak mogłem, zmieniałem przynęty i miejsca, brodząc po rzece. Wszystko na nic. Jak kurtuazyjnie pocieszał mnie instruktor: „Ryby są tutaj bardzo mądre i nie tak łatwo zahaczyć doświadczonego pstrąga”. Marne to pocieszenie, gdy wszyscy wokół coś trafili, ale przynajmniej nauczyłem się ładnie rzucać. Postanowiłem dowiedzieć się czegoś o rybach, z którymi się mierzyłem.

Pstrąg i lipień to najbardziej popularne „muchowe” odmiany w Sanie. Jak twierdzi Adam Sikora, każda ryba ma swój charakter i może zaskoczyć. Generalnie pstrąg potokowy jest odważnym drapieżnikiem, który w pogoni za zdobyczą potrafi wyskoczyć nad powierzchnię wody. Złapany walczy dzielnie i da się na niego polować za pomocą wszystkich rodzajów muchy. Pstrągi, którymi chwalą się wędkarze, mają powyżej 50 cm.

Lipień natomiast jest mniej aktywny i zdecydowanie woli „dania” owadopodobne – najlepiej smakują mu larwy jętek, więc nastawiając się na tę rybę, warto z pudełeczka z przynętami wyciągnąć nimfę.

Najbardziej pożądana przez doświadczonych wędkarzy muchowych jest głowacica, zwana też głowatką. Ten duży drapieżnik, dorastający w naszych warunkach nawet do 150 cm, jest rybą tak sprytną i wybredną, że trzeba umieć trafić na moment, kiedy będzie żerowała. Sam mistrz Sikora zanim złapał swoją pierwszą wymiarową głowatkę, chodził za nią dwa lata – świadczy to o poziomie trudności złapania tej legendarnej ryby.

Wszystkie rzeczne gatunki są bardzo wyczulone na jakiekolwiek „nienaturalne” zachowanie się przynęty, więc wędkarz musi umieć biegle posługiwać się swoim sprzętem i muchami. Dodatkowo raz „zapięta” ryba uczy się ostrożności w dobieraniu przekąsek, więc łowiska no kill nie są łatwymi miejscami do połowu.

Mucha wciąga

Następnego dnia udaliśmy się na łowisko o bardzo obiecującej nazwie „Eldorado”. Postanowiłem, że nie wyjdę z wody, dopóki czegoś nie złapię. Czułem już większą pewność i swobodnie zarzucałem linkę z nimfą dokładnie tam, gdzie spodziewałem się żerujących ryb. Dosłownie po kilku rzutach poczułem na wędce opór, który świadczył o tym, że w końcu złowiłem rybę na muchę! Kropkowany pstrąg był malutki i szybko wrzuciłem go z powrotem do Sanu – takich maluchów złapałem tego dnia jeszcze kilka. Niestety, wymiarowe ryby dane mi było obejrzeć tylko na zdjęciach, którymi chwalili się spotkani na brzegu doświadczeni wędkarze. Tego dnia od łowienia woleli popijanie zimnego piwa i czekanie na wieczór, aby zaatakować powierzchnię rzeki suchą muchą w nadziei na duże okazy potokowca.

Kończąc moją pierwszą przygodę z wędkarstwem muchowym, przypomniałem sobie słowa Adama Sikory, który w jednym z filmów z poradami zamieścił następujące ostrzeżenie: „Jeśli raz spróbujesz łowić na muchę, to jest duża szansa, że twój sprzęt spinningowy czy zestaw spławikowy będą stać w szafie i się kurzyć, a ty będziesz myślał o tym, jak wrócić na rzekę i wyciągnąć tego wymarzonego pstrąga”.

Racja, panie Adamie. Cały czas o tym myślę.

Czytaj również:

Z dziobem w chmurach Z dziobem w chmurach
i
zdjęcie: archiwum Sebastiana Kawy
Pogoda ducha

Z dziobem w chmurach

Wojtek Antonów

Sebastian Kawa lata na szybowcach od 16. roku życia. Już 12 razy zdobył mistrzostwo świata, co oznacza, że jest najbardziej utytułowanym szybownikiem na świecie. Do tego dochodzi kilka worków medali, kilkadziesiąt pucharów i wiele wybitnych rekordów. Jego niespełnionym pragnieniem jest wciąż lot nad Antarktydą. I rekord wysokości w locie nad Tatrami.

 

Czytaj dalej