
Bruno Bettelheim, psychoterapeuta dziecięcy, chciał leczyć baśniami, troską i dobrocią. W jego szpitalu psychiatrycznym nie było krat w oknach, mali pacjenci mieli zdrowieć w miłej atmosferze, spokojnie wracać do sił. Opowieść o dobrym doktorze brzmi jak bajka. I kto wie – być może nią była.
Dawno, dawno temu, za lasami, za Dunajem przyszedł na świat Bruno Bettelheim. Gdyby spojrzeć na jego życie właśnie jak na baśń, przypominałaby opowieść o walce ze złem – i to takim, o którym nie przeczytamy nawet u braci Grimm. Byłaby to historia o śladach, jakie to zło pozostawia w ludzkiej psychice, oraz o tym, jak owe trudne doświadczenia przekuć w coś pozytywnego. Coś cudownego i pożytecznego. Ta baśń nie kończy się jednak happy endem, choć ma dokładnie taki finał, jakiego życzył sobie jej bohater.
Ratunek zza oceanu
Bettelheim urodził się 28 sierpnia 1903 r. w Wiedniu, w zamożnej, zlaicyzowanej rodzinie żydowskiej. Trudno teraz dociec, jakich bajek słuchał, kiedy był dzieckiem. Można jednak założyć, że matka lub piastunka czytały mu Baśnie domowe i dziecięce braci Grimm – dziś już klasyczny, a wtedy niezwykle popularny zbiór ludowych opowieści, w których czar i fantazja mieszają się ze strachem i z okrucieństwem. Jak pisze Celeste Fremon na łamach „Los Angeles Times”, po latach – już jako dorosły człowiek – Bettelheim przyznał, że jego ulubioną baśnią jest Jaś i Małgosia, ponieważ „chłopiec i dziewczynka potrzebowali siebie nawzajem”. Być może to właśnie chęć współdziałania z innymi młodymi ludźmi sprawiła, że w 1917 r. nastoletni Bruno wstąpił do wiedeńskiego Jung-Wandervogel (Młody wędrowny ptak) – lewicowego ruchu młodzieżowego, ukierunkowanego pacyfistycznie. Podobnie jak pozostali członkowie tej grupy buntował się m.in. przeciwko autorytarnym rodzinom oraz rygorowi panującemu w austriackich szkołach.
Drugą pasją dojrzewającego Bettelheima była psychoanaliza – nowa wówczas i intrygująca dziedzina wiedzy, której adepci śmiało zapuszczali się w ukryty świat ludzkich instynktów oraz pragnień.