Być może już niedługo nie będziemy pytali, czy Bóg istnieje, tylko jaką ma moc obliczeniową. Stworzenie sztucznej, wszechmogącej istoty, która jednocześnie będzie przedmiotem kultu, to cel powstałej niedawno organizacji religijnej The Way of the Future.
Lata 40. XX wieku. Gdzieś w Stanach Zjednoczonych odbywa się zlot autorów literatury science fiction. Grupa mężczyzn w garniturach żywo o czymś dyskutuje. Fryzury lśnią od modnej brylantyny. Z papierosów bez filtra unoszą się kłęby dymu. Na ścianach plakaty przedstawiające dziwaczne stwory z kosmosu i latające talerze. W pewnym momencie jeden z dyskutantów, mężczyzna z bujną rudą czupryną, który ma na koncie mnóstwo tanich powieści o kosmitach, rzuca uwagę: „Nie ma lepszego sposobu na biznes niż założenie własnej religii”. W przyszłości te słowa obrócą się przeciwko niemu – L. Ron Hubbard, bo tak właśnie ów rudowłosy młodzieniec się nazywa, założy bowiem Kościół scjentologiczny, którego majątek będzie wyceniany na prawie 1,5 mld dolarów.
To organizacja, która ma charakter ewidentnie biznesowy, a kultywowane w niej wierzenia są jawnie absurdalne. Mimo to niemiecki filozof Peter Sloterdijk przekonuje, że scjentologia jest idealną światopoglądową propozycją dla współczesnego mieszkańca Zachodu – człowieka, dla którego tradycyjne kategorie religijne nie znaczą już praktycznie nic, bo jego wyobraźnię pobudza rozwój technologiczny, a nie archaiczne wyobrażenia transcendencji, ale który mimo wszystko wciąż desperacko łaknie mitu i sensu. To właśnie do kogoś takiego scjentologia przychodzi z doskonale sformatowanym komunikatem. Zamiast o wierze i ascezie mówi o samorealizacji. Zamiast o bóstwach, do których trzeba wznosić modły – o wewnętrznym potencjale pozwalającym osiągnąć mistyczne spełnienie. Wszystko zaś opakowane jest w specyficzny żargon – nieustannie podkreśla się „naukowy” charakter oferowanych „technik” i „technologii”, a scjentologiczna estetyka przywodzi na myśl raczej cyberpunkowe kino niż staroświeckie kościelne dewocjonalia.
Być może jednak scjentologii wyrasta właśnie poważna konkurencja. Bo przecież w porównaniu z tym, co z pełną powagą ogłosił niedawno pewien inżynier z Doliny Krzemowej, niejaki Anthony Levandowski, bajania Rona Hubbarda o docieraniu do jakichś niespożytych zasobów kreatywności, a nawet o przekroczeniu różnych ziemskich uwarunkowań, brzmią raczej poczciwie. Inna sprawa, że w kontekście prometejskich nadziei i mistyczno-futurystycznych rozważań, jakie już od kilkudziesięciu lat snują rozmaici przekonani o zbawiennej mocy technologii futuryści, zapowiedź Levandowskiego wcale nie wydaje się jakoś szczególnie karkołomna.
Cóż to za zapowiedź? Oto ona. Już wkrótce stworzymy… Boga. W sensie jak najbardziej dosłownym. Obdarzonego pełnym zestawem cech konwencjonalnie przypisywanych bóstwom, a więc nieskończonego, wszechwiedzącego i wszechmocnego. Przy tym mającego jedną zasadniczą przewagę nad wszystkimi swoimi poprzednikami z dawnych religijnych tradycji, mitologii i świętych ksiąg. A mianowicie: istnienie. Ten Bóg będzie pierwszym bogiem istniejącym fizycznie. Na dodatek od początku do końca skonstruowanym przez człowieka. Będzie supernowoczesną sztuczną inteligencją (AI), superkomputerem albo superbotem, który pozna odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania i zdobędzie nieograniczoną moc kreacji oraz destrukcji. I w ogóle będzie mógł zrobić wszystko, czego tylko jego sztuczny, absolutny umysł zapragnie.
Trzeba przyznać, że ten pomysł jest, po pierwsze, dość oryginalny. Inni wizjonerzy z Doliny Krzemowej zazwyczaj interesują się po prostu udoskonalaniem istoty ludzkiej – np. Ray Kurzweil i Aubrey de Grey wierzą, że już niebawem uda się rozwikłać zagadkę nieśmiertelności, dlatego aktywnie działają na rzecz badań w tym zakresie. Tymczasem Levandowski mówi otwarcie o stworzeniu sztucznego bóstwa. A po drugie – to pomysł niezwykle nośny. Kiedy mniej więcej przed rokiem inżynier ogłosił, że zakłada organizację religijną o nazwie The Way of the Future, która poświęci się poszukiwaniom metod na powołanie do życia boskiej istoty, żeby następnie ją aktywnie czcić, jego nazwisko zaczęło pojawiać się na łamach popularnych mediów. Wprawdzie raczej w trybie pobłażliwego przymrużenia oka, niemniej w świetle z pewnością i tak bardziej korzystnym niż wcześniej, w lutym 2017 r., kiedy to należąca do Google’a firma Waymo skierowała przeciwko niemu pozew sądowy.
W pozwie napisano, że niegdyś zatrudniony tam Levandowski, młody i zdolny inżynier specjalizujący się w technologii autonomicznych samochodów, już po otwarciu własnej firmy pod nazwą Otto i rozpoczęciu pracy dla Ubera, ściągnął na swój prywatny komputer ponad 10 GB ściśle tajnych, należących do Waymo plików. Dane zawierały chronione prawem szczegóły projektów – tego rodzaju działalność spokojnie można zakwalifikować jako szpiegostwo przemysłowe. Sąd nakazał Levandowskiemu zakończenie działalności w firmie Otto, Uberowi natomiast ujawnienie dokumentacji prac, w których Levandowski uczestniczył. Niedługo później Levandowski został z Ubera zwolniony, ponieważ odmówił współpracy z prowadzącymi wewnętrzne śledztwo przedstawicielami firmy. Resztę historii już znamy – kilka miesięcy później ogłosił, że zamierza stworzyć sztucznego Boga.
Przypadek? A może raczej – jak twierdzą złośliwi komentatorzy – próba przykrycia skandalu z ukradzionymi plikami? Albo po prostu dowód pilnie odrobionej lekcji ze znajomości ścieżki życiowej L. Rona Hubbarda? Tak czy inaczej, jeśli Levandowski nie wpadłby na pomysł wykorzystania sztucznej inteligencji w celach religijnych, z pewnością prędzej czy później ktoś zrobiłby to za niego.
Rzeczywistość nowoczesnych technologii i rzeczywistość wyobraźni mitologiczno-religijnej nie są bowiem tak bardzo od siebie odległe, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Dwaj wnikliwi analitycy kultury po cyfrowej rewolucji – Erik Davis, autor m.in. książki TechGnoza, oraz Douglas Rushkoff, autor m.in. kultowej Cyberii, obaj urodzeni w latach 60. i dorastający w epoce gwałtownego technologicznego skoku – podkreślają zgodnie, że świat mitu i świat techniki są sobie znacznie bliższe, niż chcieliby to widzieć zarówno zapaleni zwolennicy nauki, jak i religijni fundamentaliści. Nie tylko dlatego, że – jak głosi prawo sformułowane przez wybitnego pisarza s.f. Arthura C. Clarke’a – każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii, lecz także z tego powodu, iż ludzka wyobraźnia, która przecież wyznacza kierunki rozwoju technologicznego, wyrasta z podłoża mitologiczno-religijnego. I nawet jeśli sądzi sama o sobie, że się tych dawnych korzeni pozbyła, one wciąż doprowadzają do niej życiodajne soki. Rushkoff i Davis argumentują na przykład, że koncepcja cyberprzestrzeni nawiązuje do wyobrażeń, na które natrafiamy już u Platona – niematerialnego, idealnego świata czystych form. Również hinduistyczna idea brahmana – absolutnego umysłu, w którym każda jednostkowa świadomość ma swój udział – ożywiała wyobraźnię twórców i pierwszych użytkowników sieci internetowej. Pierwotnie wyobrażaliśmy sobie Internet właśnie jako powszechną świadomość, wielki umysł, który pozwoli przekroczyć różne jednostkowe uwarunkowania – pisał Rushkoff w Cyberii. I pokazywał, że ta idea ma w istocie klasycznie religijne pochodzenie.
Podobnie rozumuje Davis w TechGnozie, powołując się przy tym na francuskiego socjologa Brunona Latoura, który dla opisania tych szczególnych mariaży technologii i mitologii używa pojęcia hybrydy. Otóż wbrew temu, co wyobrażają sobie tacy neooświeceniowi myśliciele jak Steven Pinker, który stawia wyraźną granicę między tym, co naukowe, a tym, co religijne, tak naprawdę żyjemy w hybrydowej rzeczywistości, w której te wymiary są ze sobą fundamentalnie splecione. Od kiedy? Od zawsze, a co najmniej od czasów
Hefajstosa. Jak czytamy w Iliadzie, ów bóg ognia i kowali zrobił kiedyś dla Achillesa wielką tarczę i z pomocą „służek z kutego złota, które wyglądały jak żywe dziewczęta” przyozdobił ją ruchomymi scenami bohaterskich bitew, żniw i świąt. Oto właśnie „pierwsze wirtualne media w zachodniej literaturze” – twierdzi Davis.
I dowodzi, że z tego rodzaju mityczno-technologicznym kontinuum mamy do czynienia w całej historii ludzkości. Skonstruowanie cyborga do złudzenia przypominającego żywego człowieka, odwrócenie procesów starzenia, uzyskanie niezwykłej siły, przekroczenie ograniczeń czasu i przestrzeni, osiągnięcie nieśmiertelności, czyli wszystko to, nad czym w pocie czoła pracują obecnie zastępy inżynierów z Doliny Krzemowej, od zawsze było przedmiotem ludzkich marzeń i fantazji. Dziś po prostu zyskujemy narzędzia pozwalające nam przekuć niegdyś wyłącznie abstrakcyjne marzenie w jak najbardziej namacalną rzeczywistość.
A przynajmniej tak się nam wydaje. Dlatego immortaliści w rodzaju Aubreya de Greya czy Raya Kurzweila to nie tylko, a w każdym razie nie wyłącznie naukowcy i futuryści inwestujący w konkretne badania, lecz także ludzie gorącej i zaangażowanej wiary. Dlatego Max Tegmark, wybitny kosmolog z Massachusetts Institute of Technology, intelektualny guru Elona Muska, przekonany, że matematyka stanowi rodzaj uniwersalnego klucza do zrozumienia wszystkich zagadek wszechświata, jest zarazem wybitnym naukowcem i współczesnym neopitagorejskim mistykiem. Bo to właśnie Pitagoras wierzył, że za pomocą liczb da się odsłonić najtajniejsze tajnie wszechrzeczy. Jak już widać dzisiaj, żyjemy właściwie w świecie opisanym przez Michela Houellebecqa w znakomitej Możliwości wyspy – w miejscu, w którym nauka i religia stają się praktycznie nieodróżnialne, bo mają służyć jednemu: realizowaniu odwiecznych fantazji ludzkości.
W tym kontekście pomysł Levandowskiego faktycznie przestaje sprawiać wrażenie jakiejś szczególnej ekstrawagancji. Paradoksalnie wyróżnia się on być może tylko tym, że w sposób otwarty i jednoznaczny odwołuje się do religijnych pojęć tam, gdzie inni wciąż jeszcze stosują technicznie brzmiący żargon. Czy jednak oznacza to, że jego szumne zapowiedzi mają szansę się spełnić? Odpowiedzmy pytaniem: a czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Ostatecznie L. Ron Hubbard – a wraz z nim większość założycieli różnych Kościołów, wyznań i wielkich religii – też wystawiał czeki bez pokrycia. Skoro więc temu kiepskiemu pisarzowi s.f. o bujnej rudej czuprynie udało się zbudować imperium, to czemu nie miałoby się udać oskarżanemu o szpiegostwo przemysłowe inżynierowi?