Czy jesteś tą samą osobą co dawniej? Czy jesteś tą samą osobą co dawniej?
i
zdjęcie: Eric Ward/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Czy jesteś tą samą osobą co dawniej?

Joshua Rothman
Czyta się 22 minut

Czy wciąż jesteśmy tą samą osobą co dziecko na fotografii sprzed lat? A może w rzeczywistości mamy już niewiele wspólnego ze swoim dawnym ja? Odpowiedź nie jest oczywista, ale jeśli czegoś możemy być pewni, to tego, że jedyną stałą jest zmienność.

Niewiele pamiętam z czasów, kiedy miałem cztery lata. Dziś, gdy sam jestem ojcem czterolatka, trochę mnie to niepokoi. Robię z synem dużo ciekawych rzeczy; ostatnio budujemy z klocków Lego repliki znajomych miejsc (kawiarnia, łazienka) i doskonalimy „przewrotkę” – biorę go na barana i chwytam za ręce, a on wykonuje salto w tył i ląduje na ziemi. Ile jednak z tych radosnych chwil zapisze się trwale w jego pamięci? Z tego samego okresu własnego życia pamiętam czerwony lakier na paznokciach surowej opiekunki; srebrną wieżę stereo w naszym mieszkaniu; ­pewien korytarz wyłożony pomarańczową wykładziną; kilka skąpanych w słońcu ­roślin doniczkowych; wreszcie prze­błysk twarzy ojca, który zapewne przedostał się do mojej pamięci z jakiegoś zdjęcia. Te oderwane kadry nie łączą się w spójny obraz. Nie rzucają też światła na żadną wewnętrzną rzeczywistość. Nie pamiętam własnych uczuć, myśli ani cech osobowości – podobno byłem wesołym, gadatliwym dzieckiem, lubiącym monologować przy kolacji, ale wiem to jedynie z opowieści. Kiedy patrzę na swojego syna, pogodnego chłopca pełnego dziecięcej energii, nieraz robi mi się przykro na myśl, że w przyszłości mógłby nie pamiętać siebie takiego, jaki jest teraz.

Człowiek zwielokrotniony

Gdybyśmy mogli wyraźniej zobaczyć siebie z czasów dzieciństwa, może potrafilibyśmy lepiej zrozumieć przebieg i charakter swojego życia. Czy w wieku czterech lat jesteśmy tą samą osobą, którą będziemy, mając lat 24, 44 albo 74, czy też w miarę upływu czasu zmienimy się zasadniczo? Wszystko jest już ustalone czy może czekają nas zaskakujące zwroty? Niektórzy ludzie mają poczucie, że przez lata dokonała się w nich głęboka zmiana. Takim osobom przeszłość wydaje się obcą krainą, pełną dziwnych zwyczajów, gustów, wartości. (Ci chłopcy! Tamta muzyka! Te ubrania!) Inni z kolei odczuwają silną więź ze swoimi dawnymi ja – dla nich przeszłość pozostaje domem. Moja teściowa, mieszkająca niedaleko swoich rodziców w mieście, w którym się wychowała, upiera się, że jest taka sama, jaka była zawsze, i do dziś z wielkim żalem wspomina swoje szóste urodziny, na które nie dostała obiecanego kucyka. Jej brat ma zgoła odmienny pogląd na swoje dotychczasowe życie: wyróżnia w nim kilka odrębnych epok, a każda z nich to osobny zbiór postaw, okoliczności, znajomych. „Przeszedłem przez wiele drzwi” – usłyszałem od niego. Ja również tak czuję, chociaż większość ludzi, którzy mnie dobrze znają, twierdzi, że w ogóle się nie zmieniam.

Spróbuj sobie przypomnieć, jak przed laty wyglądał twój typowy jesienny dzień. Pewne rzeczy były dla ciebie bardzo ważne (dziewczyna? Depeche Mode?), inne (polityka? dzieci?) w ogóle cię nie interesowały. Niektóre istotne zdarzenia (studia? wojna? małżeństwo? mityngi AA?) były dopiero przed tobą. Czy tamto ja, które dziś przywołujesz w pamięci, wydaje ci się tobą, czy kimś obcym? Czujesz się tak, jakbyś wspominał swoje wczoraj czy jakbyś czytał powieść o fikcyjnej postaci?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Jeśli to pierwsze, prawdopodobnie jesteś kontynuatorem, jeśli drugie – separatorem. Może być też tak, że chciałbyś być jednym albo drugim, ale trudno ci zmienić perspektywę. W wierszu Tęcza William Wordsworth napisał, że „dziecię jest ojcem człowieka”. Słowa te są często przytaczane jako stwierdzenie faktu, w zamyśle poety jednak wyrażały pewną ambicję: „I daj mi Boże, niech w jednym kole/Rodzeństwa uczuć dni me zespolę” [tłum. Stanisław Koźmian]. Innymi słowy: dobrze by było, gdyby nasze dzieciństwo i dorosłość łączyły się ze sobą jak dwa krańce tęczy, lecz to zespolenie może być iluzją zależną od miejsca, w którym stoimy. Na zjazd absolwentów szkoły średniej ludzie wybierają się m.in. po to, by przez chwilę wczuć się w swoje dawne ja – przypominają się żarty sprzed lat, odżywają stare przyjaźnie i zauroczenia. Ale podróż w czasie kończy się z chwilą opuszczenia sali gimnastycznej. Człowiek uświadamia sobie, że jednak się zmienił.

Z drugiej strony niektórzy pragną się odciąć od swojej przeszłości; obciążeni balastem dawnego lub zamknięci w klatce obecnego ja marzą o życiu złożonym z wielu części. W opasłej autobiograficznej powieści Moja walka Karl Ove Knausgård – mężczyzna w średnim wieku, który chce być lepszym człowiekiem, niż był za młodu – zadaje sobie pytanie, czy używanie tego samego nazwiska przez całe życie w ogóle ma sens. Patrząc na własne zdjęcie zrobione krótko po narodzinach, zastanawia się, co ten mały człowieczek, który „wywija rączkami i nóżkami, z buzią wykrzywioną od krzyku”, ma wspólnego z 40-letnim ojcem i pisarzem, którym jest teraz, albo z „siwy[m], zgarbiony[m] star[cem], który za czterdzieści lat może będzie trząsł się i ślinił w domu starców”. Może należałoby zatem co pewien czas zmieniać imię? „Płód mógłby na przykład nosić imię Jens Ove, niemowlę – Nils Ove, […] chłopak w wieku od dziesięciu do dwunastu lat – Geir Ove, od trzynastu do siedemnastu – Kurt Ove, […] od dwudziestu trzech do trzydziestu dwóch – Tor Ove, od trzydziestu trzech do czterdziestu sześciu – Karl Ove i tak dalej, i tak dalej”. W takim układzie „imię reprezentowałoby wtedy wyjątkowość danego wieku, drugie imię oznaczałoby ciągłość, a nazwisko przynależność do rodziny” [tłum. Iwona Zimnicka].

Mój syn ma na imię Peter. Myśl, że mógłby kiedyś zmienić się do tego stopnia, że potrzebowałby nowego imienia, napawa mnie trwogą. Ale przecież Peter z każdym kolejnym dniem uczy się i kształtuje; jak więc miałby pozostawać wciąż tym samym człowiekiem? Żywię wobec niego sprzeczne aspiracje: rozwijaj się, bądź sobą. Któż jednak wie, jak on sam będzie postrzegał siebie? Filozof Galen Strawson uważa, że niektórzy ludzie są po prostu bardziej „epizodyczni” niż inni; żyją z dnia na dzień, nie patrząc na swoje życie jak na fabułę, i dobrze im z tym. „Siebie umieszczam bliżej epizodycznego końca tego spektrum – pisze Strawson w eseju The Sense of the Self [Poczucie ja]. – Nie odczuwam własnego życia jako narracji i mało mnie zajmuje moja przeszłość”.

Być może Peter wyrośnie na osobę epizodyczną, która żyje chwilą, nie zastanawiając się nad tym, czy jego życie bardziej przypomina spójną całość, czy zbiór części. Cokolwiek się wydarzy, nie zdoła uciec od paradoksów zmienności, które co rusz wkradają się do naszego życia. Wspominając wstydliwy postępek sprzed wielu lat, mówimy sobie: „Zmieniłem się!”. (Tylko czy na pewno?) Zniecierpliwieni zachowaniem przyjaciółki obsesyjnie powracającej do wydarzeń z odległej przeszłości, stwierdzamy: „To było w poprzednim życiu, teraz jesteś inną osobą!”. (Ale czy rzeczywiście?) Przebywając na co dzień ze znajomymi, partnerami, rodzicami, dziećmi, zastanawiamy się, czy są to wciąż ci sami ludzie, czy może zaszły w nich zmiany, które uchodzą naszej – lub ich własnej – uwadze. Mimo całej pracy nad sobą stale się przekonujemy, że samych siebie nie przeskoczymy (a skoro tak, to po co się starać?). A jednak zdarza nam się wspominać nasze dawne ja nie bez pewnej fascynacji, tak jakby chodziło o poprzednie wcielenie. Ludzkie życie jest długie i trudne do objęcia wzrokiem. Czego możemy się dowiedzieć, zadając sobie pytanie, czy zawsze byliśmy tym, kim jesteśmy?

Dynamika burzy

Na pytanie o ciągłość ludzkiego doświadczenia w jego aspekcie empirycznym da się odpowiedzieć w sposób naukowy. W latach 70. XX w. zatrudniony na University of Otago w Nowej Zelandii psycholog Phil Silva pomógł zainicjować projekt badawczy obejmujący tysiąc trzydzieści siedmioro dzieci. Uczestników – wszyscy byli mieszkańcami miasta Dunedin lub okolic – badano najpierw, gdy skończyli 3 lata, a potem jeszcze w wieku 5, 7, 9, 11, 13, 15, 18, 21, 26, 32, 38 i 45 lat. Przy czym badacze często przeprowadzali wywiady nie tylko z nimi, lecz także z ich rodzinami oraz przyjaciółmi. W 2020 r. czworo psychologów związanych z tym projektem – Jay Belsky, Avshalom Caspi, Terrie E. Moffitt i Richie Poulton – podsumowało dotychczasowe wnioski w książce The Origins of You: How Childhood Shapes Later Life [Korzenie ja. O tym, jak dzieciństwo kształtuje dalsze życie]. Uwzględnili w niej wyniki kilku podobnych badań przeprowadzonych w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – odwołują się więc do zmian zaobserwowanych w ciągu kilkudziesięciu lat u około 4000 osób.

John Stuart Mill napisał kiedyś, że młody człowiek jest jak „drzew[o], które roś­nie i rozwija się na wszystkie strony zgodnie z dążeniem sił wewnętrznych, które czynią je żywą istotą” [tłum. Amelia Kurlandzka]. Obraz ten przywodzi na myśl ogólny wzrost, na który wpływ będą miały gleba i klimat, a który można też wspomóc metodą ostrożnych, dobrze przemyślanych cięć. Autorzy The Origins of You… proponują bardziej chaotyczną metaforę. Twierdzą, że ludzie są jak układy burzowe. Każda pojedyncza burza ma własną dynamikę i określony zestaw cech, a jej przyszłość zależy od licznych czynników atmosferycznych oraz ukształtowania terenu. Na to, jak się rozwinie Harvey, Allison, Ike czy Katrina, może wpłynąć m.in. „ciśnienie atmosferyczne w innym miejscu” albo „czas, jaki huragan spędza na morzu, zbierając wodę, zanim dotrze do brzegu”. Donald Trump w 2014 r. powiedział swojemu biografowi, że po sześćdziesiątce jest tym samym człowiekiem, którym był, kiedy szedł do pierwszej klasy. Autorzy pracy zwracają uwagę, że akurat w jego przypadku łatwo dać temu wiarę. Burze są jednak kształtowane przez świat zewnętrzny i przez inne burze; tylko egocentryczny układ burzowy może sądzić, że jego indywidualny charakter jest czymś absolutnym i niezmiennym.

Próby zrozumienia ludzkiej pogody – np. wykazania, że maltretowanie dzieci odciska piętno na całym ich późniejszym życiu – są przewidywalnie niedokładne. Jednym z problemów jest to, że wiele badań dotyczących ludzkiego rozwoju ma charakter retrospektywny: badacze najpierw przyglądają się temu, jak ludzie radzą sobie w chwili obecnej, a następnie spoglądają w przeszłość, by dowiedzieć się, jak wyglądała ich droga do tego miejsca. Takie próby są jednak najeżone trudnościami. Weźmy chociażby zawodność pamięci: niektórzy nie potrafią sobie przypomnieć nawet podstawowych faktów sprzed kilkudziesięciu lat. (Wielu rodziców nie jest w stanie określić, czy u dziecka zdiagnozowano ADHD; niektórzy ludzie nie pamiętają, czy byli dobrze traktowani przez rodziców). Inny problem dotyczy wyboru uczestników. Retrospektywne badanie dorosłych osób lękowych może wykazać, że wiele z nich przeszło przez rozwód rodziców – co jednak ze wszystkimi dziećmi, które też miały rozwiedzionych rodziców, ale nie rozwinął się u nich lęk, a więc nie zostały włączone do grupy badawczej? W badaniach retrospektywnych trudno ustalić rzeczywiste znaczenie każdego pojedynczego czynnika. Duża wartość projektu w Dunedin wynika zatem nie tylko z jego długiego czasu trwania, lecz także z faktu, że jest on prospektywny. Najpierw było 1000 losowo wybranych dzieci, a dopiero później obserwowano zachodzące zmiany.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Prospektywnie nastawieni badacze z Dunedin zaczęli od kategoryzacji trzylatków zakwalifikowanych do udziału w eksperymencie. Z każdym odbyli półtoragodzinną rozmowę i na jej podstawie oceniali 22 różne aspekty osobowości dziecka: nerwowość, impulsywność, upór, uważność, przyjazność, komunikatywność itd. Uzyskane w ten sposób wyniki posłużyły im do wyróżnienia pięciu ogólnych typów. Około 40% dzieci uznano za „dobrze przystosowane”, z typową mieszanką dziecięcych cech osobowości. Jedna czwarta badanych okazała się „pewna siebie” – nadzwyczaj śmiała w kontaktach z nieznajomymi oraz w nowych dla siebie sytuacjach. „Rezerwę”, czyli nieprzystępność, z początku przejawiało 15%. Mniej więcej jedno na dziesięcioro było „zahamowane”, podobny odsetek określono mianem „słabo kontrolujących się”. Dzieci zahamowane były na tle innych nieśmiałe i bardzo wolno przełamywały lody; słabo kontrolujące się jawiły się z kolei jako porywcze oraz kłótliwe. Na tej kategoryzacji, przeprowadzonej przez obcych ludzi po krótkich rozmowach, oparto rozpisaną na pół wieku w przyszłość dalszą część badania.

Gdy uczestnicy mieli 18 lat, ujawniły się już pewne prawidłowości. Dzieci pierwotnie opisane jako pewne siebie, nieprzystępne lub dobrze przystosowane wprawdzie nadal demonstrowały wskazane cechy, ale w mniejszym natężeniu. Te przypisane do grupy zahamowanych lub słabo kontrolujących się zachowały natomiast swoje wczesne skłonności: pierwsze w wieku 18 lat pozostawały nieco z boku, były „wyraźnie mniej przebojowe i zdecydowane niż cała reszta”; z kolei dzieci słabo kontrolujące się mówiły o sobie, że są impulsywne i lubią ryzyko, były też „najmniej skłonne ze wszystkich młodych dorosłych do unikania groźnych, ekscytujących i niebezpiecznych sytuacji oraz do zachowywania się w sposób przemyślany, ostrożny, uważny lub zaplanowany”. Nastolatkowie z tej ostatniej grupy częściej wpadali w złość i postrzegali siebie jako ofiary niesprawiedliwego traktowania.

Badacze dostrzegli możliwość uproszczenia kategorii wyjściowych. Tych nastolatków, których droga nie wydawała się z góry określona, wrzucono do jednego worka. Następnie skupiono się na dwóch mniejszych grupach, które różniły się najbardziej. Jedna z nich odsuwała się od świata – jej członkowie wiedli życie, które zdecydowanie mogło być dla nich satysfakcjonujące, ale niewątpliwie cechowały je ostrożność i wycofanie. Druga podobnej wielkości grupa zderzała się ze światem. W kolejnych latach naukowcy odkryli, że zaliczone do niej osoby częściej zwalniano z pracy, częściej również miewały one problemy z hazardem. Ich skłonności były trwałe.

Ta trwałość wynika po części z siły oddziaływania temperamentu nazywanego przez autorów „maszyną projektującą inną maszynę, która następnie wpływa na rozwój”. Ową drugą maszyną jest otoczenie społeczne danej osoby. Człowiek, który stale zderza się ze światem, będzie odpychał innych, a ich zachowania, nawet gdy stoją za nimi dobre intencje, interpretował jako rewanż; takie negatywne sprzężenie zwrotne tylko pogłębi jego konfrontacyjną postawę. Jednocześnie osoba ta będzie – jak to ujmują psycholodzy – szukała dla siebie niszy, czyli preferowała takie sytuacje społeczne, w których jej cechy ulegają wzmocnieniu. Dobrze przystosowana absolwentka szkoły podstawowej może się cieszyć na myśl o rozpoczęciu nauki w liceum; niewykluczone, że już w pierwszych tygodniach dołączy do jakiejś paczki. Jej koleżanka, która odsuwa się od otoczenia, w przerwie obiadowej zapewne będzie wolała czytać książki. Z kolei jej zderzający się ze światem brat – w tej grupie przeważają osoby płci męskiej – najlepiej odnajdzie się w sytuacjach niebezpiecznych.

Wpływając w ten sposób na własny rozwój – piszą autorzy – budujemy sobie życie, które sprzyja utrwalaniu się naszej osobowości. Są jednak metody na wyrwanie się z tego kręgu. Ludzie zmieniają się m.in. pod wpływem bliskiej relacji z drugim człowiekiem. Badanie prowadzone w Dunedin wskazuje, że osoby ze skłonnością do zderzania się ze światem nieraz zaczynają podążać w bardziej pozytywnym kierunku, jeżeli zwiążą się z właś­ciwą osobą lub znajdą odpowiedniego nauczyciela. Współtworzenie prywatnego świata z drugim człowiekiem wpływa na nie korzystnie. Nawet jeśli znaczna część historii została już napisana, zawsze można spróbować ją trochę przerobić.

Współtworzenie zmiany

Projekt zrealizowany w Dunedin wiele mówi o dalekosiężnych konsekwencjach różnic między dziećmi. Ale jak podobne badania mają się do bardziej osobistych pytań o naszą ciągłość lub zmienność? To zależy, co mamy na myśli, gdy pytamy, kim jesteśmy. W końcu jesteśmy czymś więcej niż tylko swoimi skłonnościami. Każdego da się przypisać do wielu rozmaitych kategorii, co nie znaczy, że można nimi objąć całą tożsamość człowieka.

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na teorię, według której to, kim jestem, zależy nie od tego, jaki jestem, lecz od tego, co robię. Wyobraźmy sobie dwóch braci, którzy dzielą ze sobą pokój i mają podobne osobowości: obaj są inteligentni, twardzi, władczy i ambitni. Jeden z nich zostaje senatorem stanowym i rektorem uniwersytetu, drugi zaś szefem mafii. Czy zbieżne temperamenty czynią ich podobnymi ludźmi? Badacze, którzy prześledzili życiorysy Williama Bulgera i Jamesa „Whiteya” Bulgera – bostońskich braci, z których jeden kierował pracami senatu stanu Massachusetts, a drugi przestępczym podziemiem – niekiedy wskazują, że więcej ich łączyło, niż dzieliło. („Obaj są bardzo mocni w swoich dziedzinach” – odnotował autor podwójnej biografii). Takie postawienie sprawy może jednak budzić uzasadniony sceptycyzm, wymaga bowiem od nas, abyśmy całkiem zignorowali diametralnie różne życiorysy braci. U bram raju nikt raczej nie pomyli Williama z Jamesem.

Bracia Bulgerowie są niezwykli, bo uosabiają dwa skrajne przypadki. Ale przecież nam wszystkim zdarzają się zaskakujące wybory, które wpływają na dalszy bieg życia. W 1964 r. filmem Seven Up! w reżyserii Michaela Apteda rozpoczęto serię dokumentalną o losach kilkunastu Brytyjczyków. Twórcy odwiedzali ich co siedem lat, począwszy od siódmego roku życia. (Najnowsza część zatytułowana 63 Up ukazała się w 2019 r.). Apted zamyślił sobie ten projekt jako społeczno-ekonomiczne studium o „dzieciach, które mają wszystko, i tych innych, które nie mają nic”. Z biegiem czasu do tego klarownego podziału wdarł się jednak chaos indywidualności. Jeden z bohaterów zaangażował się w politykę i działalność kościelną; drugi zaczął pomagać sierotom w Bułgarii; jeszcze inni uprawiali teatr amatorski, badali fuzję jądrową, zakładali zespoły rockowe. Jeden sam został dokumentalistą i zrezygnował z udziału w projekcie. Prawdziwe życie, nieokiełznane w swoich szczegółach, wzięło górę nad schematycznymi zamiarami filmowców.

Na to, kim jesteśmy, wpływają też rzeczy pozornie błahe. Pod koniec lata wraz z ojcem i wujkiem brałem udział w rodzinnej uroczystości. Siedzieliśmy przy stole w ogrodzie i prowadziliśmy luźną rozmowę, która po jakimś czasie zeszła na serial Star Trek. Po raz pierwszy wyemitowano go w telewizji w roku 1966 i od tamtej pory ojciec i wujek oglądali go wiele razy w najróżniejszych odsłonach; zwłaszcza mój tata uważał się za wiernego fana. Podczas gdy impreza trwała w najlepsze, recytowaliśmy z pamięci monolog rozpoczynający pierwotną wersję („Kosmos. Ostatnia granica. Oto przygody statku ­kosmicznego »Enterprise«”), a potem ­gratulowaliśmy sobie znakomitego wykonania. Star Trek to linia ciągła w życiu mojego taty. Mamy skłonność do bagatelizowania tego rodzaju dziwactw i namiętności, ale one także kształtują nasze ja. ­Kiedy Leopold Bloom, bohater Ulissesa Jamesa Joyce’a, przemierza­ dubliński cmentarz, odczuwa niedosyt, czytając ogólniki na płytach nagrobnych; jego zdaniem epitafia powinny być dokładniejsze. „Taki a taki, kołodziej” – wyobraża sobie Bloom. Albo na kamieniu z wyrytą patelnią: „Dobrze dusiłam baraninę” [tłum. Maciej Słomczyński]. Poproszeni o opisanie siebie często mówimy dość ogólnie, krępujemy się opowiadać o szczegółach ze swojego życia. Przyjaciel wygłaszający mowę na naszym pogrzebie dobrze by jednak zrobił, wspominając o tym, że graliśmy na gitarze, zbieraliśmy stare telefony, uwielbialiśmy Agathę Christie i drużynę New York Mets. Zbiory detali są jak odciski palców. Niektórzy z nas przez całe życie mają jeden zestaw odcisków; inni w tym samym czasie zmieniają je kilkakrotnie.

Koncentracja na faktach z własnego życia może zakłamywać odczucia na temat naszej ciągłości lub zmienności. Galen Strawson – filozof, który podkreśla, że nie postrzega swojego życia w kategoriach opowieści – zasłynął argumentami przeciwko ideom wolnej woli oraz odpowiedzialności moralnej; utrzymuje, że nie mamy wolnej woli i ostatecznie nie jesteśmy odpowiedzialni za swoje uczynki. Lecz jego ojciec, Peter Strawson, również filozof, był znany m.in. z tego, że bronił tych pojęć. Galen Strawson może nas przekonywać, że jego życie z perspektywy pierwszoosobowej jawi się jako „epizodyczne”. W ujęciu trzecioosobowym hipotetycznego biografa jest on jednak częścią dłuższej opowieści, obejmującej życie więcej niż jednego człowieka. Możemy czuć się nieciągłymi wewnątrz, ale być ciągłymi na zewnątrz – i odwrotnie. Od podobnych sprzeczności zapewne nie ma ucieczki. Chyba na każde życie da się spojrzeć z obu stron.

Znam dwóch Timów. Ich odczucia na temat własnej ciągłości są przeciwstawne. Tim numer jeden, mój teść, jest przekonany, że od drugiego roku życia, czyli od 70 lat, ma tę samą jowialną, rozdyskutowaną osobowość. W dodatku właściwie od zawsze interesowały go te same rzeczy: czytanie, druga wojna światowa, Irlandia, Dziki Zachód, drużyna New York Yan­kees.­ To jedna z najbardziej wewnętrznie spójnych osób, jakie znam. Tim numer dwa – mój przyjaciel z liceum – postrzega swoje życie jako skrajnie nieciągłe i ma po temu wszelkie powody. Kiedy go poznałem, był tak chudy, że ze względu na niedowagę nie pozwolono mu zostać honorowym krwiodawcą. Dręczony i wyśmiewany przez większe dzieci, pocieszał się tym, że jego rodzice urośli stosunkowo późno. Koledzy nie kryli sceptycyzmu. Tymczasem po ukończeniu szkoły średniej Tim nagle zmienił się w potężnego mężczyznę o posturze bohatera filmów akcji. Studiował fizykę i filozofię, potem pracował w laboratorium neurobiologicznym, a jeszcze później został oficerem piechoty morskiej i wyjechał do Iraku; po powrocie zainteresował się branżą finansową, lecz ostatecznie zrezygnował z niej na rzecz studiów informatycznych.

„Zmieniłem się bardziej niż większość ludzi, których znam” – stwierdził. Podzielił się ze mną żywym wspomnieniem rozmowy, którą odbył z matką, gdy siedzieli w samochodzie przed wjazdem do warsztatu: „Miałem wtedy 13 lat, rozmawialiśmy o tym, jak ludzie się zmieniają. Moja mama, która jest psychiatrą, powiedziała mi, że po trzydziestce ludzie już tak bardzo się nie zmieniają. Zaczynają akceptować siebie takimi, jakimi są. A mnie, może dlatego, że byłem wtedy nieszczęśliwy i nosiłem w sobie dużo złości, ten pomysł wydał się obraźliwy. Przyrzekłem sobie w tamtej chwili, że nigdy nie przestanę się zmieniać. I nie przestałem”.

Czy ci dwaj Timowie mają pełny obraz siebie? Teścia znam dopiero od 20 lat, ale nawet przez ten czas wyraźnie się zmienił, stał się bardziej cierpliwy i współczujący. Z tego, co mi wiadomo, w jego wcześniejszym życiu też dało się wyróżnić kilka rozdziałów. Z drugiej strony mój przyjaciel z liceum pod jednym zasadniczym względem nie zmienił się wcale. Odkąd go znam, pozostaje wierny idei zmiany. W jego przypadku prawdziwą metamorfozą byłaby stabilizacja; nieustanna zmiana jest rodzajem ciągłości.

Mit nieciągłości

Galen Strawson zauważa, że istnieje wiele rozmaitych sposobów myślenia o upływającym czasie. „Jedni żyją w trybie narracyjnym” – twierdzi – podczas gdy inni „w ogóle nie są skłonni patrzeć na swoje życie jak na historię czy rozwój”. Nie da się jednak tych różnic sprowadzić wyłącznie do podziału na kontynuatorów i separatorów. Niektórzy żyją epizodycznie w imię „dyscypliny duchowej”, a innym nie przyświeca w tym żadna idea. Prezentyzm może być „zarówno odpowiedzią na ekonomiczne ubóstwo – na przytłaczający brak możliwości – jak i na ogromne bogactwo”. Dalej Strawson pisze tak: „Są ludzie, którzy bujają w obłokach, mistycy dryfujący przez życie, i są tacy, którzy ciężko pracują w swoim tu i teraz. […] Niektórzy są kreatywni, lecz nie mają ambicji ani dalekosiężnych celów, więc tworzą drobne rzeczy jedna po drugiej, względnie popełniają wielkie dzieła w sposób niezamierzony, przez przypadek lub akumulację. Niektórzy są z natury bardzo konsekwentni, choć niekoniecznie muszą zdawać sobie z tego sprawę; taki rodzaj stałości może wzmacniać poczucie ciągłego ja. Jeszcze inni są niezmienni w swoim braku konsekwencji, a co za tym idzie, stale odczuwają własną zagadkowość i fragmentaryczność”.

Historie, które sobie opowiadamy na temat własnych przemian lub ich braku, siłą rzeczy będą uproszczeniem skomplikowanej rzeczywistości. To jednak wcale nie oznacza, że są one jałowe. Przypadek mojego przyjaciela Tima, który przyrzekł sobie, że nigdy nie przestanie się zmieniać, pokazuje, jak wielką wartość mogą skrywać takie opowieści. To, czy widzimy zastój, czy fragmentację, jest kwestią bez mała ideologiczną. Być zmiennym to być nieprzewidywalnym i wolnym; to pozostawać nie tylko bohaterem opowieści, w którą układa się życie, lecz także jej autorem. W niektórych przypadkach będzie to oznaczało dramat kruchości, decyzji i przemiany; może też oznaczać niezgodę na skończoność będącą rewersem indywidualności.

Alternatywna perspektywa – wedle której jesteśmy wciąż tą samą osobą – również ma swoje zalety. James Fenton uchwycił niektóre z nich w swoim wierszu Ideał:

„Ja” jest tylko jedno,
„ja” to nie zasłona.
Trzeba dziś szanować tego,
kim się było wczoraj.
To jest moja przyszłość
nie do przekreślenia.
To jest mój ideał
trudny do ziszczenia.

W tym ujęciu życie jest czymś pełnym i zmiennym, a każdemu zdarzają się przygody, które mogą go odmienić, najbardziej jednak liczy się suma przeżyć. Ten sam ja, choćby i zmieniony, chłonął to wszystko, robił te wszystkie rzeczy. Takie spojrzenie pozwala też zadeklarować niezależność – nie od swojego dawnego ja i minionych warunków, ale od mocy obecnych okoliczności i wyborów, których dokonujemy, aby nadać sens naszemu życiu. Opowieść separatorów jest o tym, jak przebudowali swój dom, po drodze stając się architektami. Opowieść kontynuatorów jest historią o nobliwej posiadłości, która pozostanie taka sama bez względu na to, co zostanie na niej wybudowane. Te dwie perspektywy mogą się wydawać bardzo różne, lecz mają wiele wspólnego. Obie pomagają człowiekowi się rozwijać. Mój przyjaciel Tim, stawiając sobie za cel nieustanną zmianę, zapewne ją przyśpieszył. Mój teść poprzez skupienie się na trwałości charakteru mógł pielęgnować i doskonalić swoje najlepsze cechy.

Upływ czasu poniekąd wymusza, byś­my opowiadali sobie jakąś historię: pewne zmiany są nieuniknione i musimy na nie reagować. Młode ciała zachowują się inaczej niż stare; pierwsze dekady życia obfitują w możliwości, których później stopniowo ubywa. Mając 17 lat, codziennie przez godzinę ćwiczyłaś grę na fortepianie i pierwszy raz się zakochałaś, a teraz spłacasz kredyty i oglądasz seriale na Amazon Prime. Absurdem byłoby stwierdzenie, że dziś jesteś tą samą osobą co kilkadziesiąt lat temu. Opowieść, która elegancko dzieli twoją przeszłość na rozdziały, również może być sztuczna. A jednak porządkowanie chaosu ma niezaprzeczalny walor. To coś więcej niż samoukojenie: przyszłość nadciąga i opierając się na przeszłości, musimy zdecydować, jak postępować. Nie da się dopisać dalszego ciągu do nienapisanej historii.

Trwanie przy jednym sposobie myślenia o własnej zmienności bywa ograniczające. Historie, które sobie opowiadamy, z biegiem czasu mogą się dla nas okazać zbyt ciasne. W książce Life is Hard [Życie jest trudne] filozof Kieran Setiya przekonuje, że pewne wyzwania – takie jak samotność, porażki, dolegliwości zdrowotne, żałoba oraz wiele innych – są nieuniknione; tymczasem wychowuje się nas i kształci w optymistycznej tradycji, która każe „skupiać się na tym, co najlepsze”. Z przekonania, że mamy w sobie pewną stałość, płynie m.in. korzyść – dzięki takiemu myśleniu łatwiej nam się otrząsnąć po trudnych zdarzeniach, które zachwiały naszym życiem. Setiya pokazuje jednak, że zamiast wypierać niełatwe doświadczenia, warto sobie zadać pytanie, czy nie uczyniły nas one silniejszymi, życzliwszymi, mądrzejszymi. Mówiąc ogólniej: jeśli bardzo długo patrzyłeś na kwestię ciągłości w jeden sposób, spróbuj na nią spojrzeć inaczej. Pomyśl dla odmiany, że jesteś mniej lub bardziej ciągły, niż ci się zawsze wydawało. Sprawdź, co przed tobą odkryje ta nowa perspektywa.

Akty autonarracji mają charakter rekurencyjny. Opowiadam sobie historię na swój temat po to, aby zsynchronizować się z własną opowieścią; później, w miarę jak się zmieniam, nieuchronnie poddaję ją kolejnym modyfikacjom. Ta bezustanna praca nad jej ulepszaniem sama w sobie może być źródłem ciągłości w naszym życiu. Jeden z uczestników projektu Up mówi Aptedowi: „Zrozumienie, kim jestem, zajęło mi praktycznie 60 lat”. Niemiecki filozof Martin Heidegger twierdził, że tym, co wyróżnia istoty ludzkie, jest zdolność do „zajęcia stanowiska” w kwestii tego, czym i kim jesteś­my; w istocie nie mamy innego wyjścia, jak tylko wciąż zadawać pytania o to, co znaczy istnieć i czym jest życie postrzegane jako całość. Zadawanie pytań, a także wypróbowywanie odpowiedzi, jest dla nas tym, czym dla drzewa wzrost – nieodłącznym elementem ludzkiej tożsamości.

Ostatnio do mojego syna zaczęło docierać, że się zmienia. Zauważył, że wyrósł z ulubionej koszuli. Pokazuje mi też, że w swoim dziecięcym łóżeczku leży na skos. Przyłapany na chodzeniu po domu z prawdziwymi nożyczkami oznajmił:­­ ­„Jestem teraz dużym chłopcem i mogę ich używać”. Mijając ulubione miejsce na plaży, mówi do mnie: „Pamiętasz, jak bawiliśmy się tu ciężarówkami? Te czasy były super”. Nie jest również tak, że przez całe życie był tylko Peterem: kiedy się ­urodził, mówiliśmy na niego „Tyci”, ­a teraz nazywam go „Panem Dużym”. Świadomość własnego wzrostu sama w sobie jest kolejnym etapem wzrastania; Peter staje się w coraz większym stopniu ­istotą dwojaką: drzewem i pnączem. Podczas gdy ­drzewo rośnie, pnącze wije się ­wokół niego, znajdując oparcie w kolejnych, nowych punktach. To proces, który będzie trwał przez całe życie. Zmieniamy się do samego końca, a razem z nami zmienia się ­nasze postrzeganie tej zmiany.

ilustracja: Marek Raczkowski
ilustracja: Marek Raczkowski

Pierwotnie tekst ukazał się w magazynie „The New Yorker” (10.10.2022). Lead i śródtytuły pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Ile dziecka w dziecku? Ile dziecka w dziecku?
i
„Zabawy dziecięce” (fragment), Peter Bruegel starszy, 1560 r., Kunsthistorisches Museum, Wiedeń (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Ile dziecka w dziecku?

Marcin Orliński

Średniowieczna Europa posługiwała się zupełnie innym pojęciem dzieciństwa niż współczesna. Jak rodzice traktowali wówczas swoje potomstwo? I czy w ogóle mamy narzędzia, by to badać?

Wyobraźmy sobie świat, w którym nie ma dzieci. Wszędzie otaczają nas dorośli i tylko niektórzy z nich są nieco inni niż my – trochę mniejsi, jakby nie do końca jeszcze ukształtowani.

Czytaj dalej