250 kilometrów biegiem po najsłynniejszej pustyni świata – z plecakiem wypełnionym rzeczami niezbędnymi do przeżycia. Spróbujecie?
„Najtrudniejszy bieg świata”, „piekło na ziemi”, „inne ultramaratony są dla dzieci” – to tylko kilka nagłówków i określeń, jakimi media opisują Marathon des Sables, czyli 250 km po najsłynniejszej pustyni globu Saharze. Bieg trwa sześć dni i de facto składa się z czterech „zwykłych” maratonów, jednego zdecydowanie dłuższego oraz dnia przerwy. W 2009 r. etap specjalny liczył aż 92 km i był najdłuższy w historii, zazwyczaj jest jednak około 10 km krótszy.
Choć zawodnicy startują skoro świt, to i tak dogania ich palące słońce, a temperatura na marokańskiej części Sahary, gdzie organizowany jest rokrocznie MdS, osiąga nawet 50°C. Uczestnicy mówią, że najważniejsze to przyzwyczaić się do wszechobecnego piasku. Przylega on do spoconej skóry, zbiera się w zakamarkach ubrań, we włosach, pod paznokciami, między zębami. Anglik Tobias Mews, który ukończył trzy edycje, pisał w „The Telegraph”, że najważniejsze to nauczyć się jeść z piaskiem zgrzytającym między zębami, bo nie ma sposobu, żeby usunąć go z jamy ustnej.
Lekkie kalorie
Jedzenie i tak jest luksusem i należy być przygotowanym na to, że się będzie głodnym. Cholernie głodnym. Idea MdS jest bowiem okrutnie prosta: każdy, kto zdecyduje się stanąć na mecie, musi być samowystarczalny. Organizatorzy zapewniają tylko otwarte, 10-osobowe namioty do spania i po dwie butelki wody dziennie. O resztę uczestnicy muszą zadbać we własnym zakresie. A jako że cały swój dobytek w trakcie biegu noszą ze sobą w plecaku, to równolegle do MdS trwa inny wyścig – o ograniczenie liczby kilogramów na plecach.
Jako pierwsze odpada jedzenie – dlatego wszyscy chodzą głodni, po cichu licząc na to, że może któryś towarzysz z namiotu zechce się podzielić swoją racją. Albo przynajmniej pójdzie na wymianę, bo po pięciu dniach jedzenia ultralekkich wafli ryżowych nie mogą już na nie patrzeć. Doświadczeni wyliczają, ile zużyją przez te sześć dni na pustyni kremu przeciwsłonecznego, pasty do zębów i listków papieru toaletowego, by nie taszczyć żadnego zbędnego grama.
Gdyby jednak ktoś wpadł na pomysł, że da radę biegać po Saharze w ogóle bez jedzenia, to niestety się rozczaruje. Każdy uczestnik musi mieć na plecach jego zapas o wartości minimum 2000 kalorii dziennie i organizatorzy pilnują, by nikt nie złamał tego przepisu. Tobias Mews pisze, że w miesiącach poprzedzających start rozpoczyna się polowanie na najbardziej kaloryczne, a jednocześnie najmniejsze i najlżejsze produkty nadające się do jedzenia: „Zanim się zorientujesz, wizyta w supermarkecie sprowadzać się będzie do przyglądania się z żarłocznym zachwytem opakowaniom najbardziej kalorycznych rzeczy świata”.
Przepisy określają też ciężar plecaka. Minimalnie musi ważyć 6,5, a maksymalnie 15 kg. Oprócz dwóch butelek wody, bez których nikt nie zostanie wypuszczony na trasę, każdy musi zmieścić w plecaku obowiązkowy zestaw bezpieczeństwa. Znajdują się w nim flara – niezbędna, jeśli ktoś zgubi się na pustyni i będzie poszukiwany przez organizatorów – kompas, scyzoryk i strzykawka. Zawodnicy spędzają więc tygodnie na odpowiednim skomponowaniu plecaka i ważą go po kilka razy dziennie.
Co mnie złamie i pokona
Mimo to rokrocznie na starcie staje coraz więcej chętnych. W 2005 r. zgłosiło się 777 osób, pięć lat później już 1013, a w 2015 r. – 1300. Pomysł narodził się w latach 80. w głowie Patricka Bauera, wówczas zajmującego się organizowaniem koncertów, którego zmęczyły narkotyki, seks i rock and roll. Postanowił, że samotnie przejdzie Saharę. W 1984 r. pojechał do Maroka i w 12 dni pokonał 340 km. Po drodze nie spotkał żadnego człowieka, nie minął żadnej wioski czy oazy. Wszystko, co było mu potrzebne do przeżycia, niósł w ważącym blisko 40 kg plecaku. Największy ciężar stanowił oczywiście tygodniowy zapas wody. „Chciałem znaleźć coś, co mnie złamie i pokona. Udało się. A później chciałem się przekonać, czy uda mi się z powrotem pozbierać” – mówił Francuz w jednym z wywiadów.
Dwa lata później wrócił na Saharę, tym razem już jako organizator. Na starcie pierwszego Marathon des Sables, czyli Maratonu Piasku, stanęło 23 uczestników. Początkowo większość chodziła – czasem truchtała, dopiero później, gdy z każdą kolejną edycją rosła rywalizacja, zaczęto biegać. Bauer od momentu sformalizowania biegu został jego dyrektorem i na tym stanowisku trwa do dziś.
W 2007 r., w noc po długim etapie, Bauer musiał rano zarządzić minutę ciszy. We śnie zmarł 49-letni Francuz – Bernard Julé. Poprzedniego dnia ukończył etap na bardzo dobrym, 45. miejscu (z 750 startujących), wieczorem zachowywał się normalnie, odwiedzał nowo poznanych przyjaciół w innych namiotach. A jednak trzy godziny przed wschodem słońca zmarł. Julé w żadnym momencie biegu nie potrzebował pomocy medycznej, a wynik elektrokardiografii (EKG) miał w normie, gdyż w innym przypadku nie zostałby dopuszczony do startu. Podczas feralnego długiego etapu temperatura spadła do 33°C, co dla większości było błogosławieństwem…
Połknięty przez piasek
Blisko tragedii było w 1994 r., gdy na trasie czwartego etapu nad Saharą rozszalała się burza piaskowa. Mauro Prosperi, 39-letni wówczas Włoch, olimpijczyk w dziesięcioboju, a na co dzień sycylijski policjant konny, stracił orientację i zaczął biec w złym kierunku. Po latach opowiadał swoją niesamowitą historię w BBC. „W 1994 r. bieg wyglądał inaczej niż teraz, gdy ponad 1000 osób staje na starcie. Dziś nie sposób się zgubić, nawet gdyby ktoś chciał. Wtedy jednak było nas 80 uczestników i tylko kilku faktycznie biegło. Reszta szła lub truchtała. Dlatego przez większość czasu byłem całkowicie sam”.
I właśnie wtedy, gdy był sam, dopadła go burza: „Zostałem połknięty przez żółtą ścianę piasku. Zostałem oślepiony, nie mogłem oddychać, piasek bił mnie po twarzy. Czułem, jakby to była burza igieł. Odwróciłem się plecami do wiatru, owinąłem twarz szalikiem, by piasek przestał mnie ranić. Straciłem orientację, nie miałem pojęcia, w którą stronę mam się posuwać, ale musiałem się ruszać, by nie zostać żywcem pogrzebany”.
Gdy burza ustała, był środek nocy, więc Włoch przespał się w załomie skalnym. O pierwszym brzasku ruszył, licząc – jako sklasyfikowany na czwartym miejscu w chwili wypadku – że dogoni maraton. Przyznawał, że myślał głównie o tym, by ukończyć wyścig z niezłym czasem. Po czterech godzinach wspiął się na wydmę i nie zauważył żadnych śladów po wyścigu. Wtedy zdał sobie sprawę, że ma problem.
Po kilku dniach marszu w złym kierunku i po tym, jak dwukrotnie nie został zauważony przez załogi helikopterów („Był tak nisko, że widziałem hełm pilota”), trafił w końcu pośrodku niczego na kaplicę i grobowiec marabuta – beduińskiego mędrca, szamana. Postanowił tam poczekać na pomoc, przeżył kolejną burzę piaskową, żywił się krwią nietoperzy mieszkających pod dachem grobowca, pił własny mocz, którym napełnił butelkę tuż po tym, jak zdał sobie sprawę z tego, że się zgubił. („Pamiętałem, że póki człowiek jest dobrze nawodniony, jego mocz nie jest tak szkodliwy i można go pić. W innych przypadkach ma tyle soli i uryny, że tylko bardziej odwadnia”).
Po kilku dniach w grobowcu, gdy pomoc nie nadchodziła, Prosperi przerażony wizją powolnej agonii zdecydował, że popełni samobójstwo. Związał sobie ręce w nadgarstkach i podciął żyły scyzorykiem, który miał w obowiązkowym zestawie do przetrwania. Wskutek odwodnienia jego krew zgęstniała i zaczopowała rany. Włoch odczytał to jako znak. Postanowił walczyć. Gdy odzyskał nieco sił, zaczął iść w kierunku, gdzie gromadziły się co rano chmury (taką radę jeszcze przed startem dał wszystkim uczestnikom biegu stary Tuareg) – żywił się insektami i gadami. Cudem dotarł do oazy, został napojony kozim mlekiem, wezwano policję i przetransportowano go do wojskowego szpitala. Jak wyliczono, odnalazł się 299 km od miejsca wypadku, stracił 18 kg, a gdy w końcu po 10 dniach od zdarzenia zadzwonił do żony, pierwsze pytanie, jakie jej zadał, brzmiało: „Czy wyprawiłaś już mój pogrzeb?”.
Cztery lata później znów stanął na starcie MdS – chciał ukończyć bieg. Tłumaczył, że nie może żyć bez pustyni. Bolesne obtarcie palca sprawiło, że i tym razem nie osiągnął mety. Udało mu się wreszcie w 2012 r. – za trzecim podejściem, w wieku 57 lat.
Choć motywacje miłośników ekstremalnych przygód z całego świata są różne, co roku na starcie staje ich coraz więcej. Niestraszne im nawet to, co stanie się z ich stopami. Bo jak podkreślają wszyscy uczestnicy – cokolwiek by się zrobiło, jakkolwiek by się zszyło ochraniacze z cholewkami, piasek i tak dostanie się do butów, a to oznacza paskudne rany.
Gromadzą się więc w Maroku, podpisują oświadczenie, że robią to z własnej woli, informują, gdzie ma zostać wysłane ich ciało w przypadku śmierci, po czym przy ogłuszających dźwiękach utworu Highway to Hell zespołu AC/DC, który jest nieomal oficjalnym hymnem MdS, ruszają na Saharę.