Pierwszy wróbel w rodzinie Pierwszy wróbel w rodzinie
i
Robert Havell after John James Audubon, „Two-colored Sparrow”, 1831 r., Gift of Mrs. Walter B. James, Birds of America, no. 108 (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Pierwszy wróbel w rodzinie

Mikołaj Golachowski
Czyta się 10 minut

Kuba pojawił się w moim życiu niespodziewanie. Miałem jakieś 12 lat, kiedy nagle podczas narady mojej podwórkowej bandy przypałętało się kilkoro młodszych dzieciaków z podlotem wróbla w rękach.

Na skutek ich entuzjastycznej opieki wróbelek miał już złamaną nogę i wyglądał jak ktoś, kto potrzebuje konkretnej pomocy. Byłem od nich starszy, przyrodą interesowałem się od niepamiętnych czasów, więc bez większych protestów ze strony znalazców zabrałem go do siebie.

Przy okazji ustalmy jedną rzecz: podloty nas nie potrzebują! Zdarza się, że młody ptak już się w gnieździe nie mieści i z niego wypada, ale nadal jest pod czułą opieką rodziców. Na tym etapie maluch nie umie jeszcze latać, więc chowa się po krzakach, udając, że jest myszą. Ale absolutnie – poza szczególnymi sytuacjami – nie potrzebuje naszej interwencji. Rodzice podlotów mają pełną świadomość istnienia swoich potomków i wiedzą, gdzie one przebywają. W dalszym ciągu je karmią i systematycznie uczą dorosłości.

Dlatego gdy wiosną widzimy istotę w takim nie całkiem upierzonym stanie, która się przemyka po manowcach, należy dać jej spokój – no chyba że właśnie znalazła się na jezdni albo przed nosem psa czy kota. Wtedy wystarczy ją przesunąć kilka metrów dalej. Kuba był już jednak ukradziony, pozbawiony rodzicielskiej opieki. Co więcej, jego lewa noga wystawała spod przerażonego ciałka pod bardzo dziwnym kątem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

To wszystko działo się na początku lat 80. poprzedniego stulecia, w szeroko rozumianym pobliżu nie znajdował się żaden ptasi azyl, a jeśli był, to nie wiedziałem o jego istnieniu. Przyniosłem zatem wróblego pisklaka do domu i oznajmiłem, że odtąd z nami zamieszka. Moja mama nie miała nic przeciwko kolejnej osobie w dotychczas tylko ludzkiej rodzinie, mój tata wyrażał pewne wątpliwości. Jednak to właśnie z nim Kuba uformował najsilniejszy i najbardziej czuły związek. Ponoć zawsze tak jest.

Byłem wtedy pod ogromnym wpływem książek Jana Sokołowskiego, który chyba najpiękniej opisywał ptaki. W jego wspomnieniach przeczytałem o młodym wróblu o imieniu Kuba i jakoś naturalnie uznałem, że pierwszy wróbel w rodzinie powinien właśnie tak się nazywać. Ale kiedy nasz podlot trochę się ogarnął i przyzwyczaił do pipet z wodą i cukrem, a później do ziaren różnych zbóż z podawanymi okazjonalnie pasikonikami albo muchami, zaczął okazywać pełnię swojego charakteru, która daleko wykraczała poza krótkie słowo Kuba. Nadawałem mu zatem kolejne imiona: Kubeusz, Kubenty, Kubicjusz, Kubon, Czykczyrykarz i Pimpilator. Kuby było po prostu za dużo, żeby mógł się zmieścić w niewielkim ciałku albo w jednym wyrazie. W całym swoim życiu nie poznałem osoby z innego gatunku (z naszego również), której osobowość byłaby tak wyraźnie potężniejsza niż fizyczność.

Dziobanie na śniadanie

Kuba dorastał w świecie pełnym przyjaz­nych olbrzymów, czyli nas. Dzisiaj wiadomo, że neurony w ptasich mózgach są upakowane znacznie gęściej niż w ssaczych. Jeśli mamy więc dwa zwierzęta podobnej wielkości i jedno z nich jest ssakiem, a drugie ptakiem, to drugie z nich ma dużo więcej neuronów. Czy w związku z tym jest generalnie mądrzejsze? Nie mamy pojęcia, ale powinniśmy uwzględnić taką możliwość.

Kuba z pewnością był mądry. Bardzo szybko zdecydowaliśmy, że nie będzie mieszkał w klatce. Latał więc po całym mieszkaniu, przysiadając albo na półkach, albo na ramionach członków i członkiń rodziny. Nikt nie uczy ptaków siadania na ludzkim ramieniu – one po prostu wiedzą, że tam jest wysoko i wygodnie. Początkowo miało być inaczej. Złamana noga zrosła się w igielitowych łupkach, choć stopa Kuby już na zawsze pozostała trochę podkulona. Jednak w niczym mu to nie przeszkadzało, dlatego z czasem zacząłem wyprowadzać go na spacery, uważałem bowiem, że gdy tylko dorośnie, będzie naszym wolnym przyjacielem. Sam wprawdzie nie mogłem nauczyć tego ptasiego dziecka, jak się lata, ale Kuba bardzo szybko zaczął trenować po swojemu.

Wystarczyło posadzić go na dłoni, żeby po chwili siedział już w trawie kilkadziesiąt metrów dalej. Na jednym z treningów postanowił wylądować na kolanie mojej koleżanki z klasy, która siedziała w pobliżu ze swoim psem. Nie wiem, jak to się stało, ale byłem na miejscu niemal równocześ­nie z wróblem i w ostatniej chwili zgarnąłem go sprzed nosa owego czworonoga, zdumionego pierzastą przekąską podarowaną przez niebiosa; notabene pies też miał na imię Kuba. Okazało się, że Kuba wróbel nikogo się nie boi, więc jego życie na wolności mogłoby być bardzo krótkie.

Poza tym mieszkaliśmy w dużym bloku i obawiałem się, że nie potrafiłby odnaleźć naszych okien. Czyli jednak miał pozostać wróblem mieszkaniowym, niewylatującym. Nigdy nie wspomniał, że mu to przeszkadza, choć faktycznie dość często przesiadywał przy oknie. Kuba większość czasu spędzał wśród książek na górnej półce mojego regału, a w czasie posiłków zawsze był z nami w kuchni, na czyimś ramieniu lub głowie. Ćwierkał wtedy głośno, domagając się swojej porcji, a jak dostawa się opóźniała, to nas dziobał. Każda kanapka i każdy kęs na widelcu musiały być podniesione do jego dzioba w celu szczegółowej inspekcji i ewentualnej partycypacji. I tak się jakoś wszyscy przyzwyczailiśmy, że ramiona mamy ozdobione epoletami z odchodów. We włosach było gorzej, ale do usuwania wróblich kup z głowy też można przywyknąć – nie rozlewają się, nie są ogromne. Stały się po prostu naturalnym elementem naszego życia. Kuba do tego stopnia lubił na nas siedzieć (zwłaszcza na moim tacie), że nawet kiedy któreś z nas ściągało ubranie, ptak umiał przemieścić się w taki sposób, aby nie utknąć w bluzie i cały czas pozostawać na jej wierzchu. Dla niego wszystko było wstęgą Möbiusa.

Rządy twardym dziobem

Ulubioną zabawą Kuby było dziobanie. Niby nas kochał, towarzyszył nam przy domowych działaniach i czasem czule mus­kał, łaskawie dawał się głaskać i pieścić, lecz tak naprawdę najbardziej lubił się bić. Wystarczyło wystawić ku niemu palec, a cały się stroszył, wydawał z siebie bojowe czykczyryki i łapał za ten palec tak moc­no, że można go było podnieść, a on zwisał w powietrzu, uczepiony ofiary. Dziób był jego głównym środkiem komunikacji. Kuba szybko się zorientował, że do szkoły wstaję o siódmej rano, dlatego codziennie o tej porze przylatywał na moją poduszkę i ćwierkał mi głośno do ucha. Tak się jednak składa, że czasem przychodzi sobota albo niedziela, kiedy wczesna pobudka w ogóle nie jest konieczna. Kuba uważał inaczej. Kiedy nie reagowałem na ćwierkanie, skubał moje wargi, a jak zasłaniałem je kołdrą, zaczynał dziobać przegrodę w moim nosie. Zawsze wiedział, gdzie jest najwrażliwsze miejsce.

Niedziela czy nie, trzeba było wstawać, bo tak zarządził Jego Niewysokość Wróbel. Możliwe, że to dzięki niemu przeczytałem wtedy sporo książek, bo po obudzeniu łaskawie pozwalał mi jeszcze zostać w łóżku. Jadł głównie proso – swoje ulubione ziarno. Mieszał je jednak z kawałkami naszych kanapek wydziobywanymi jako codzienne ofiarowania w kuchni. Wodę pił wyłącznie z napełnionej po brzegi butelki po mleku, bo wtedy jeszcze przynoszono mleko w butelkach pod drzwi. Nie przepadał za miskami, robił do nich kupy i wrzucał różne paprochy, ale butelkę akceptował. Siadał na jej krawędzi i czasem się w niej kąpał, chociaż bez nurkowania. Nikt nie miał wątpliwości – a już Kuba na pewno – że to on jest szefem całej rodziny. My mieliśmy mu tylko służyć.

ilustracja: Natka Bimer
ilustracja: Natka Bimer

Nic się pod tym względem nie zmieniło, gdy w rodzinie pojawił się Bilbo, kapitalny kundel z przygarnięcia. Dołączył do nas jako niemal dwumiesięczny szczeniak, ale już wtedy Kuba był zaledwie wielkości jego ucha. Dorosły pies Bilbo ważył 40 kg i wyglądał niczym malamut skrzyżowany z owczarkiem niemieckim. Jednak po kilku konkretnych strzałach w nos Bilbo wiedział już doskonale, kto tu rządzi. Kuba zawsze pierwszy dobierał się do psiej miski. A kiedy Bilbo ogryzał kość, wróbel siadał mu w paszczy i skubał zdobycz albo wydziobywał resztki spomiędzy jego zębów. Miłość psa do ptaka była ślepa, lecz Kuba podchodził do ich relacji bardzo utylitarnie.

Jeśli Bilbo do czegoś się przydawał, to był akceptowany, a jeśli nie – tym gorzej dla niego. Wyżeranie z psiej miski było na porządku dziennym, siadanie z nudów na kudłatym domowniku – również, podobnie jak skubanie włosów innych członków rodziny, gdy zachodziła potrzeba umoszczenia sobie wśród książek ciep­lejszego gniazdka. Pamiętam minę Bilba, w sumie najlepszego kumpla mojej nastoletniości, gdy kiedyś wybiegając z pokoju i skręcając w korytarz, niechcący musnął przednią łapą wróbla, który akurat podskakiwał w przeciwną stronę.

Widok jak w kreskówkach: pies zastygł w pół ruchu, z nogą nienaturalnie uniesioną w zamrożonym biegu, a wściekły wróbel cały się nastroszył i próbował mu tę łapę oddziobać. Czasem aż przykro było patrzeć, kiedy Bilbo, najmilsza osoba na tej planecie, próbował się z Kubą zaprzyjaźnić. Wielki psi nos wysuwał się w ptasią stronę, merdający ogon mało mu się nie urywał, ale nasz pierzasty tyran do zaoferowania miał jedynie dziobanie. Kiedy zaś pies rozkładał się na plecach w komforcie dobrze zasłużonej drzemki, Kuba – chyba najzwyczajniej z nudów – zlatywał na podłogę i podkradał się, żeby dziobnąć go albo w błonę pławną między palcami (Bilbo był i z charakteru, i z anatomii owczarkiem wodnym), albo w ufnie wyeksponowane jądra. W każdym razie w coś wrażliwego. A potem, gdy pies gwałtownie podskakiwał i zaskoczony warczał, Kuba znowu się stroszył, czykczyrykał i mógłbym przysiąc, że wystawia pięści niczym podochocony zielony skrzat z irlandzkiej tradycji. Straszny był z niego zabijaka.

Don Kuban

Kilka lat po Kubie na naszym balkonie zjawiła się zeberka. Nie chodzi mi tu o niewielkiego przedstawiciela gatunku z rodziny koniowatych, tylko o bardzo kolorowego ptaszka z Australii, amadynę zebrafinkę, który często ląduje w europejskich klatkach. Najwyraźniej samiec komuś uciekł. Ogłoszenia nic nie dały, więc Amadyn dołączył do naszej rodziny. Kupiliśmy mu dużą klatkę z całym wyposażeniem, a także życiową partnerkę o imieniu Finka.

Mieli swój domek i czasem mogli polatać po okolicy, ale szybko się okazało, że w odróżnieniu od Kuby nie potrafią zrozumieć okiennych szyb, więc dla swojego bezpieczeństwa na ogół oboje siedzieli w klatce. Wróbel był zachwycony pierzastym towarzystwem. Całe dnie przesiadywał na ich dachu, a Finka pozostawała zawsze tuż pod nim. Sfrustrowany Amadyn, dwa razy od Kuby mniejszy, wprawdzie pro­dukował z partnerką wiele jaj, lecz jej serce ­należało do wróbla. Niestety ten związek nie trwał długo i rok później Finka umarła po jakimś dwudziestym jaju, a jej fascynacja Kubą udzieliła się owdowiałemu samcowi. Któregoś dnia, przy kolejnej ucieczce z klatki, znalazłem go utopionego w Kubowej butelce – chciał być taki jak on, ale wpadł do środka i nie dał rady wyjść. Nieodparty urok naszego kubodziciela zebrał wtedy śmiertelne żniwo.

Dzisiaj myślę, że bardziej chodziło o stres, jaki w maleńkich ptaszkach wywoływał potężny kolega, chociaż w sumie nie jestem pewien, bo oboje faktycznie łaknęli jego towarzystwa. Kubowy urok był jednak bardzo wyrachowany. W latach 80. poprzedniego stulecia regularnie zdarzały się przerwy w dostawie prądu albo w ogrzewaniu. Któregoś zimowego dnia, gdy temperatura w mieszkaniu nieszczególnie różniła się od tej na zewnątrz, wróciłem ze szkoły i zobaczyłem Bilba w pozycji sfinksa. Mój wielki wspaniały pies leżał sztywno jak posąg wykuty w egipskim piaskowcu i ewidentnie bał się ruszyć. Jego mina świadczyła o najwyższym przejęciu.

Zacząłem dokładnie przyglądać się przyjacielowi i nagle ­zobaczyłem wróblą głowę ­wystającą z psiej pachwiny. Miękka kieszonka ­pomiędzy delikatnym psim brzuchem a wnętrzem uda tylnej łapy była najprawdopodobniej najcieplejszym miejscem w całym mieszkaniu, więc Kuba postanowił się tam urządzić. Bilbo był jednocześ­nie zachwycony i przerażony, a pierzasta bestia mościła się z całą satysfakcją bezwzględnego pana i władcy. Co tu dużo gadać, nie dało się go nie kochać.

Kuba żył z nami siedem lat. Dziobał nas i opieprzał co chwila, kradł najlepsze kąski ludziom i psu, a zarazem potrafił przytulić się całym ptasim ciałkiem tak, że nie było w rodzinie ssaka, który by się wtedy nie rozpływał z zachwytu. Któregoś dnia zaczął kichać i kichał tak przez niemal tydzień, aż pewnego dnia rano znalazłem go martwego na podłodze. Właściwie to Bilbo znalazł. Trącał go nosem i podrzucał do góry, żeby znowu polatał. Ale w nieżywym ciałku nie było już tej niezwykłej umiejętności. Pochowaliśmy go w bardzo ozdobnym pudełku i ktoś na nowym Ursynowie w Warszawie mieszka teraz na jego truchełku. A ja wciąż czasem znajduję ślady odchodów na starych zabawkach lub książkach i nie mam najmniejszego zamiaru ich usuwać. Zamiast tego opowiadam o nim córce ze wzruszeniem, bo była to bardzo ważna osoba w moim nastoletnim życiu. Nawet mój odwieczny kolega sąsiad westchnął, gdy na przytarganych z piwnicy sprężynowych piłkarzykach pokazałem mu kiedyś biały ślad po Kubie.

ilustracja: Natka Bimer
ilustracja: Natka Bimer

Czytaj również:

Pierzaste wersy, skrzydlate słowa Pierzaste wersy, skrzydlate słowa
i
„Wróble i chryzantemy”, Katsushika Hokusai, ok. 1825 r./MET (domena publiczna)
Doznania

Pierzaste wersy, skrzydlate słowa

Aleksandra Woźniak-Marchewka

Styl haiku wniósł do japońskiej poezji coś, czego wcześ­niej próżno było w niej szukać: dowcip, zabawę. To jednak nie oznacza, że haiku są utworami wesołymi.

Agnieszka Żuławska-Umeda, japonistka i tłumaczka poezji haiku, we wstępie do zbioru wydanego w 1983 r. opisuje ten gatunek jako uśmiech, który ma łagodzić powagę poruszanych spraw za pomocą np. zestawienia niepasujących do siebie obrazów. Według niej każdy wiersz haiku jest „szkicem, który notuje aktua­lny stan jakiegoś wycinka świata w sposób najpełniejszy, ponieważ oddaje jego barwę, muzykę, a nawet zapach i całą otaczającą go atmo­sferę”.

Czytaj dalej