Grecy mieli swojego Posejdona, Rzymianie Neptuna, a Czechom przypadł w udziale wodnik – co prawda bez trójzębu i rydwanu, za to z potężnym jak wodny żywioł potencjałem humorystycznym.
Można to sobie wyobrazić: jest ciepły wieczór, miły dla ucha szelest trzciny kołysanej wiatrem. Wchodzisz do jeziora, chłodna woda przyjemnie obmywa ciało, zanurzasz się głębiej. Płyniesz spokojnie, gdy stopę muska jakaś roślina. Pewnie moczarka. Wzdragasz się, puls przyśpiesza. Dotyk paskudnych, szorstkich liści się powtarza. Ciało przechodzi dreszcz, pojawia się gęsia skórka. Brzeg jest daleko. Nagle czujesz prąd z głębi jeziora. Zimno już nie odświeża, zatyka dech. Wracasz najszybciej, jak to możliwe. Kątem oka śledzisz pęcherzyki powietrza mącące lustro wody. Czy to przy dnie żerują leszcze, czy może wodnik przewrócił naczynie z duszą topielca?
Czego nie widać
Nie wiemy, czy dawni Słowianie byli wytrawnymi pływakami. Wiadomo jednak, że woda wzbudzała w nich respekt. Uważali, że za utonięcia w dużej mierze odpowiadały zamieszkujące toń demoniczne istoty. Badacze kultury ludowej Bohdan Baranowski oraz Leonard Pełka twierdzili, że demony wodne – na tle innych diabelskich stworzeń obecnych w ludowych wierzeniach Słowian – odznaczały się szczególnym okrucieństwem. Wciągały w otchłań tych, którzy się kąpali albo wypoczywali nad brzegami akwenów, tylko po to, by pozbawić ich życia. Demony lasów, łąk czy pól zazwyczaj nie przejawiały tak jednoznacznie morderczych zapędów.
Na wschodnich terenach Słowiańszczyzny – ukraińskich i białoruskich – najpowszechniejszymi demonami wodnymi były rusałki (zwane rusawkami). Okrutne boginki zasiedlały przede wszystkim brzegi akwenów. Z kolei na ziemiach polskich w toni wodnej królowały