Mit Eldorado można uznać za zemstę rdzennych mieszkańców Ameryki na europejskich zdobywcach. Kiedy konkwistadorzy podbili i ograbili państwa Azteków i Inków, a mimo to wciąż rozpytywali o złoto, usłyszeli historyjkę na miarę swoich apetytów.
Jest rok 1569. Ponad 60-letni konkwistador Gonzalo Jiménez de Quesada organizuje niezwykłą wyprawę. Wyrusza z Bogoty na czele karawany złożonej z 500 konnych żołnierzy, 1500 rdzennych mieszkańców, rzeszy czarnych niewolników oraz 8-osobowej grupy księży mających stanowić duchowe wsparcie dla tej trzódki hiszpańskich zdobywców. À propos trzód – członkowie ekspedycji muszą jakoś się wyżywić, dlatego zabierają w drogę także 800 świń i 600 sztuk bydła. Lecz ostatecznie do garnków trafią również konie oraz zwierzęta pociągowe, ponieważ wyprawa ciągnąć się będzie przez kilka lat. Konkwistadorzy podzielą się, pokłócą, nieomal przepadną bez wieści. W grudniu 1572 r. wróci do Bogoty zaledwie 25 żołnierzy, 4 Indian i 2 księży. Z pustymi brzuchami i pustymi sakwami, które wedle planów i obietnic de Quesady miały wypełnić się złotem. To wyjątkowo spektakularna klęska w historii poszukiwań Eldorado. Ale niejedyna.
Złota tratwa
Z perspektywy czasu można uznać, że opowieść o Eldorado była udaną zemstą Indian na europejskich zdobywcach. Kiedy w pierwszej połowie XVI w. konkwistadorzy podbili i ograbili państwa Azteków i Inków, a mimo to wciąż rozpytywali o złoto – jakby nie było takiej jego ilości, która byłaby w stanie ich usatysfakcjonować – usłyszeli historyjkę na miarę swoich apetytów. Pewien człowiek pochodzący z północno-wschodnich krańców imperium Inków opowiedział im o przedziwnym rytuale pewnego plemienia. Co roku jego członkowie składali w miejscowym jeziorze ofiarę dla bogów z nieprzebranych kosztowności zrzucanych ze specjalnej ceremonialnej tratwy. Podczas tej uroczystości samego króla plemienia obsypywano złotym pyłem i zanurzano w wodzie, póki złoto z niego nie zeszło.
Historia podziałała na Europejczyków, a jej odzwierciedleniem jest prawdopodobnie słynna miniaturowa tratwa wystawiona obecnie w Muzeum Złota w Bogocie.
A pojawiający się w opowieści człowiek w złocie, czyli po hiszpańsku el hombre dorado, dał nazwę całej opływającej w bogactwa krainie: Eldorado.
Konkwistadorzy zaraz rzucili się na jej poszukiwania. Nadludzkim wysiłkiem, do jakiego zdolni są jedynie chciwcy spragnieni bogactw, pokonywali rzeki, lasy, góry. Błyskawicznie poszerzyli wiedzę geograficzną o Ameryce Południowej, jednakże nie odnaleźli poszukiwanej krainy ani jej mieszkańców. Konkwistadorzy ginęli, popadali w obłęd (jak Aguirre z kultowego filmu Wernera Herzoga), przepadali bez wieści i nic. Niektórzy zaczęli utożsamiać Eldorado z Vilcabambą lub Paititi – zaginionymi miastami Inków. Angielski żeglarz Walter Raleigh, który też uwierzył w legendę i chciał ubiec Hiszpanów, identyfikował Eldorado z miastem Manoa w Gujanie. Wszystko jednak na marne…
Oczko ze szmaragdem
Co sprytniejsi zamiast ryzykować życiem, szukając zaginionej krainy w dżungli, skupili się na odnalezieniu jeziora-skarbca. Biorąc pod uwagę, że rytuał ze „złotym człowiekiem” powtarzano na nim od wieków, na dnie musiała już spoczywać fortuna! Torturami Hiszpanie wyciągnęli z Indian, że może chodzić o jezioro Guatavita położone około 50 km od Bogoty. To piękne górskie oczko mające około 700 m średnicy i ponad 100 m głębokości.
W 1545 r., a więc jeszcze przed tragiczną wyprawą Gonzala Jiméneza de Quesady, jego brat Hernan Perez próbował osuszyć akwen. Za pomocą łańcuchów i wiader udało mu się obniżyć poziom wody o kilka metrów i znaleźć nieco złota. Za mało, by popaść w euforię, zbyt dużo, by zniechęcić kolejnych chętnych. W 1580 r. kupiec i inżynier Antonio de Sepulveda wydłubał, wykorzystując kilka tysięcy Indian, specjalny kanał, którym zaczął odprowadzać wodę z jeziora. Jej poziom obniżył się o 20 m. Hiszpanie wypatrzyli w mule złote berło i szmaragd wielkości kurzego jaja. Sukces wydawał się bliski na wyciągnięcie ręki, gdy cała konstrukcja runęła, grzebiąc ludzi i nadzieje de Sepulvedy. Najwyraźniej ten skarb był przeklęty!
Nie przeszkodziło to następnym poszukiwaczom w kolejnych wiekach schodzić pod wodę i od czasu do czasu wygrzebać jakieś precjoza. Kiedy ponad 50 lat temu rząd kolumbijski zakazał eksploracji jeziora, uznając je za pomnik kultury narodowej, zaczęto po prostu szukać innych akwenów, w których przy różnych okazjach mogły zostać zatopione skarby z czasów Inków. Lecz to oczywiście tylko żałosna namiastka legendy Eldorado…
Zaginione miasta
W ostatnich latach legenda ożywiła się w nieoczekiwanej formie. Oto naukowcy stwierdzili, że w Amazonii mogły istnieć w czasach konkwistadorów bujne, liczące nawet kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców aglomeracje. Jednak z powodu przywleczonych z Europy chorób wyludniły się, podupadły i zostały wchłonięte przez żarłoczną dżunglę. Nie były one miastami w typie europejskim, lecz kilkutysięcznymi osiedlami połączonymi sieciami dróg, otoczonymi polami uprawnymi i ogrodami. Nie obfitowały w złoto, a jednak dla współczesnych badaczy stanowią skarb nie z tej ziemi. Bo to nie lada gratka – odkryć, że w środku dżungli kwitły kiedyś aglomeracje! Na dodatek wciąż istnieją wsie, które korzystają z rozwiązań dawnych miast Amazonii.
Pikanterii dodaje temu fakt, że odkryć dokonano w rejonie rzeki Xingu w stanie Mato Grosso w Brazylii. Okolice te 100 lat temu eksplorował brytyjski awanturnik Percy Fawcett.
Uparł się, że gdzieś w Amazonii leży zaginione tajemnicze „miasto Z”, jak je określił. Jako dowód przedstawiał mało znany portugalski manuskrypt z XVIII w. mówiący o rzekomym odkryciu w Amazonii starożytnej cywilizacji.
Fawcett zaginął podczas jednej z wypraw, dołączając tym samym do grona niespełnionych poszukiwaczy Eldorado – albo czegokolwiek w jego rodzaju. Odkrycia z Xingu pewnie nie odpowiadałyby jego wizji zaginionej starożytnej cywilizacji, lecz to i tak więcej niż porażka, jaką ponieśli bracia de Quesada i im podobni.