Eukaliptus pali Portugalię Eukaliptus pali Portugalię
i
zdjęcie: Maria Dybcio
Ziemia

Eukaliptus pali Portugalię

Maria Dybcio
Czyta się 23 minut

João zatrzymuje samochód, gwałtownie wyrywa małe, zielone drzewo, które rośnie na poboczu. Wraca i milczy przez kilka minut, czeka, aż wzburzenie minie. Najchętniej wyrwałby je wszystkie – tysiące eukaliptusów, które porastają wzgórza prowadzące do Nodeirinho.

Po raz pierwszy spotykam go w ogrodzie miejskim w Pedrógão Grande. Jest lipiec 2018 r. Wszystko kwitnie, nie widać, że od tragedii minęło ponad dwanaście miesięcy. João Viola ma 62 lata, nosi białą koszulę, której nie zapina na najwyższy guzik. Kilka razy odbiera telefon, z różnych części ogrodu ktoś czasem woła do niego portugalskie „dzień dobry”. Siadamy na ławce, z której widzimy cały plac. – Tu jest część tropikalna, obok japońska, kilka metrów dalej rosną sosny, za nimi strefa kaktusów, w środku dęby, które są tu od wieków – wskazuje po kolei. Mógłby opowiedzieć o każdym z ponad trzystu gatunków roślin, które widzimy przed sobą. Pracuje tu od dwudziestu lat i nie ukrywa, jak bardzo jest dumny.

W ogrodzie w Pedrógão Grande nie ma eukaliptusów. Każdego dnia João mija je jednak dwukrotnie – gdy jedzie do pracy i wraca do domu. Kilka razy w tygodniu wyrywa jedno albo dwa drzewka. Wieczory spędza z żoną Diną w Nodeirinho. Często odwiedzają ich sąsiedzi. 

João Viola w lipcu 2018 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

João Viola w lipcu 2018 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdy siedzę z Diną przy stole, wchodzi sąsiadka; ugotowała właśnie zupę, prosi o garnek, żeby przelać im trochę na kolację. Tak było tu zawsze, tylko kiedyś pachniało inaczej niż w innych wioskach, bo źródełko w centrum nigdy nie wysycha, wokół rosło dużo kwiatów. Parę domów dalej mieszkał Vasco, kuzyn João, a nieopodal para Anglików, Steve i Susan, którzy wprowadzili się cztery lata temu. Gdy dawniej Susan wyglądała przez okno, mogła widzieć sosny i eukaliptusy, latem głośno śpiewały tu ptaki. W centrum wioski stoi dom Marii, tuż obok zbiornik, do którego stale sączy się woda ze źródła. Zimna – João każe włożyć mi rękę i sprawdzić. To tam schowali się przed ogniem ci, którzy przetrwali.

***

– Nauczyliśmy się żyć z eukaliptusem, nie wiedzieliśmy, jak to się skończy – mówi João, kiedy w drodze z Pedrógão Grande do Nodeirinho mijamy kolejne drzewa. – Leczymy nim gardło i kaszel, łatwiej się po nim oddycha, piszemy na kartkach, które z niego powstają. Gdy trzeba, także chłodzi skórę – dodaje. Czytam później, że eukaliptus miał być rośliną ozdobną, potem osuszał grunty. W połowie XIX w. zasadzono go najpierw niedaleko Aveiro, jakieś 100 kilometrów od Pedrógão Grande, jednak dopiero w latach 70. XX w. plantacje eukaliptusa zaczęły zastępować dawne ogrody oliwne i winnice.

Prawdziwa rewolucja eukaliptusa nadeszła dopiero po rewolucji goździków. W latach 80. eukaliptus pojawił się masowo na portugalskich polach. Może w podręcznikach zanotują kiedyś, że był to początek katastrofy.

Zanim Portugalczycy obalili prawicową dyktaturę, przez 40 lat żyli w świetle przykazań Antonio Salazara: Bóg, ojczyzna i rodzina. Portugalczyk na pocztówkach z lat 50., które można dziś kupić na targu złodziei w Lizbonie, pielił chwasty i wypasał owce. Kobieta przewiązywała chustą głowę, bo na polu łatwo o udar. Idealny człowiek miał być skromny i prosty, mały dom, od dwojga do siedmiorga dzieci. Takie było Nodeirinho, w którym od dzieciństwa mieszka João. Jego rodzina pracowała na roli. On całe życie spędził w drewnianym domu z połowy XIX w., z okna do dziś widzi całą wioskę. Tuż obok domu stoją dęby korkowe – potężne, nie tak łatwo je spalić. João już jako nastolatek chciał zostać malarzem, na jego dawnych obrazach uwiecznione były krajobrazy i zwierzęta. Do dziś wiszą one na ścianach domu, obok nich pojawiają się kolejne. W 1974 r. João nie wiedział jeszcze, jak rewolucja zmieni jego życie.

Nodeirinho w lipcu 2018 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Nodeirinho w lipcu 2018 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Z czasem w Nodeirinho i w pobliskich wioskach zrobiło się ciszej. Część sąsiadów wyemigrowała – na ulicach Paryża i Hawru już od lat 60. coraz częściej można było usłyszeć portugalski. We Francji imigranci zostali budowlańcami i rzeźnikami. Niektórzy wyjechali do Lizbony – poza stolicą Portugalczycy zaczęli wtedy mówić: Lizbona to centrum, reszta jest tylko tłem. Jedni wyruszyli w pośpiechu, zostawili za sobą domy. Inni sprzedali ziemię – a ta szybko została zasiedlona, w okolicy powstały pierwsze plantacje eukaliptusów. Eukaliptus to dobry biznes, pomyśleli ci, którzy mieli trochę więcej ziemi. Zasadzili kilka drzewek, by ściąć je i sprzedać po kilku, może dziesięciu czy dwunastu latach. Wiedzieli, że po ścięciu odrosną jeszcze dwa albo trzy razy. Na ich miejsce planowali zasadzić kolejne. Niektórzy po kilku latach porzucili swoje działki, a na nich drzewa. Wyjechali z wiosek. A eukaliptusy rosły same, same rozsiewały się też dalej.

João przypomina sobie, jak niedawno obudził się nad ranem, leżał w łóżku i liczył. – W 1973 r. w Nodeirinho mieszkało 130 osób – mógłby wymienić nazwiska, dom po domu. Dziś niewielu uprawia ziemię, nie sprząta się suchych traw, trudno też znaleźć dawnych właścicieli działek. Wielu z nich nie wie o tym, że odziedziczyło ziemię. Portugalskie lasy w ponad 85% są własnością prywatną, do państwa należy zaledwie 2% ich powierzchni, pozostałe są pod pieczą lokalnych społeczności. Portugalczycy nie chcą pracować na polu, szansy na lepsze jutro – i dziś – upatrują w przeprowadzce do miast. Nowe farmy zakładają czasem Niemcy i Holendrzy, sadzą na nich warzywa i owoce, niekiedy tworzą wspólnoty religijne, kilka z nich znajduje się niedaleko Nodeirinho. W niektórych wioskach nikt już jednak nie mieszka, może jedna, dwie pary. João myśli, że niedługo centrum Portugalii stanie się zieloną pustynią. Wszyscy zapomną, że ktoś tam jeszcze pozostał.

Gdy w 2012 r. João wziął ślub z Diną, eukaliptus był już wszędzie – wzgórza, po których trzeba wspiąć się, by dostać do wioski, były gęste i zielone.

Portugalię porasta najwięcej eukaliptusów w Europie, w skali świata kraj plasuje się na piątym miejscu po Brazylii, Indiach, Australii i Chinach.

W 2016 r. eukaliptus był jednym z najpopularniejszych gatunków drzew w Portugalii, jedna piąta wszystkich eukaliptusów była uprawiana na plantacjach, reszta na polach należących do mieszkańców wsi. Otoczył Nodeirinho, Pedrógão Grande i Figueiró dos Vinhos.

Joaquim Silva, badacz z Coimbry i członek powołanego przez portugalski rząd zespołu ds. monitorowania pożarów lasów, mówi, że zasadzone rośliny wymykają się z plantacji i atakują sąsiadujące tereny. Wraz z grupą badaczy sprawdza, które eukaliptusy zostały zasadzone, a które rozsiały się same. Wykorzystują do tego mapy i testy DNA. – Eukaliptus to wytrzymałe drzewo, gdy je zasadzisz, łatwo się go nie pozbędziesz. Zostanie, gdy je zetniesz, a gdy je podpalisz, nie tylko przeżyje, ale będzie rozprzestrzeniać się dalej – mówi.

Czytam, że kiedy eukaliptus się pojawia, niemal wszystko wokół umiera, gdyż on nie mówi tym samym językiem, co las. Rośnie szybko, rozgałęzia się pod ziemią i błyskawicznie wypija wodę. Jego liście ustawiają się brzegiem do słońca, przez to prawie nie dają cienia. W nich eukaliptus przechowuje olej. Gdy opadają na ziemię, wystarczy iskra, by zapłonęły. Wybuch oleju jest szybki i głośny. – Wszędzie małe eksplozje, zasłonisz uszy i nadal słyszysz – mówią ci, którzy słyszeli. Kora eukaliptusa jest lekka, zrzucona z łatwością przenosi ogień.

Gdy roślina umiera, pojawiają się dziesiątki kolejnych. Przez to eukaliptus nazywany jest drzewem ognia – przechowuje nasiona w zdrewniałych torebkach, uwalnia je pod wpływem wysokiej temperatury. Silny wiatr roznosi je po całej okolicy. Kiełkują potem szybko na pokrytej popiołem glebie. Sprawca wszystkiego, ten, który przenosi ogień, odrasta jako pierwszy.

***

Ten dzień João planował od dawna. 17 czerwca 2017 r. las był spokojny, szumiało tu i grało cykadami, dzwony kościoła, kilka wiosek dalej od Nodeirinho, wybijały co pół godziny. Upalnie, błękitne niebo, na nim żadnych chmur. Mówią, że pożar wybuchł przez suchą burzę. João pamięta, że wiatr, silny jak tornado, zerwał się dopiero wieczorem. Wszystko było zaplanowane – 14.00, spotkanie szamanistów w stowarzyszeniu w Castanheira de Pêra. W czasie pełni księżyca João wraz z innymi siada w kręgu, rytm wygrywany przez bębny wibruje wtedy w ich ciałach. Tak miało być i tego dnia. João zawsze stawia samochód na wzgórzu, lubi przyglądać się stamtąd lasom. Tym razem nad sosnami zobaczył dym. Wszyscy myśleli, że będzie jak zwykle – jest pożar, gasi się go, coś spłonie, nikt nie zginie. W stowarzyszeniu zjedli pieczone na grillu sardynki, pili wino. Dwie godziny później pożaru nie dało się już zmierzyć. João odwiózł żonę, Dinę, do letniego domu, tam było bezpiecznie. Chwilę później z przyjacielem, fotografem Julesem, pojechali w kierunku pożaru, w domu w Nodeirinho João zostawił wcześniej otwarte okna. Wjechali na „piekielną drogę” – tak nazwali ją potem dziennikarze. Zginęło na niej 47 osób.

Wcześniej mówiło się „autostrada”, „trasa numer 236-1”, „droga do domu”. W nowym życiu stare nazwy nie obowiązują. – To tak jak przed i po narodzinach Chrystusa – mówi João. – Wjechałem w dym, myślałem, że będzie tak tylko przez chwilę, przecież to tylko dziewięć kilometrów – wymawia to wspomnienie szybko. Dym był gęsty, ciemno jak w środku nocy, João włączył światła, zamknął okna, wokół deszcz ognia. Zawrócił, inaczej jego Ford utknąłby w roztopionym asfalcie jak samochody tych, którzy zginęli kilka kilometrów dalej. – Gdybym wiedział, co się wydarzy, że ci ludzie, którzy mnie mijali, umrą, postawiłbym swój samochód na środku drogi, nie przejechaliby – mówi.

Las w sierpniu 2017 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Las w sierpniu 2017 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

William, brytyjski pisarz, który od czterech lat mieszka w Campelo, mógł minąć João na drodze śmierci. – Byłem w środku piekła – mówi. – Prowadziłem przez gęsty dym, pod prysznicem iskier, słyszałem je, kiedy odbijały się od maski samochodu. Obok drogi płonęły drzewa. Myślałem: Boże, co ja zrobiłem. Przegapiłem zakręt, przejechałem kolejne półtora kilometra, droga była zablokowana, bo zderzyło się tam sześć albo siedem samochodów, paliły się, szybko zawróciłem. Zobaczyłem mój zakręt, powiedziałem sobie, że jeśli dotrę na wierzchołek góry, wszystko będzie dobrze. Nie było. Znowu kręte ścieżki, osuwające się drzewa.

William dojechał tej nocy do domu. Po wszystkim mówi o tym: – To szczyt głupoty, ale też instynkt. Chcesz zostać tam, gdzie jest twój dom, tam też wracasz. Ja też chciałem być wtedy w mojej wiosce.

W Nodeirinho zostali miejscowi, obcokrajowcom udało się uciec. Portugalczycy przyzwyczaili się już do pożarów. Późno dostrzegli, że tym razem jest inaczej. – Każdy był tej nocy strażakiem – dodaje Pedro, student, który latem pracuje w barze w Figueiró dos Vinhos. 17 czerwca gasił swój dom.

W nocy João usłyszał od strażaka, że powinien zapomnieć, gdzie leży Nodeirinho, że wioski już nie ma. Następnego dnia droga była zablokowana. Gdy z Diną wracali do domu, mijali spalone samochody, niektóre wciąż dymiły na poboczach po obu stronach drogi. W wielu z nich były ciała zmarłych. Wspinali się wzgórzami w kierunku domu, wokół same czarne drzewa, dym. – Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zobaczyliśmy ludzi, którzy płakali na ulicy, także ciało mojego kuzyna Vasco. Leżał tam – wskazuje na drogę. Na asfalcie do dziś została czarna smuga, ślad po jego butach, które stopiły się pod wpływem temperatury. Kuzyn João był postawnym facetem, po śmierci jego ciało było małe jak ciało dziecka, nie spłonął – wyparowała z niego woda.

– Zaczęliśmy znajdować zmarłych – João pokazuje dalej, pamięta każde miejsce, każdą śmierć. Tej nocy zginęło 11 spośród 42 mieszkańców wioski. 12 osób przeżyło w zbiorniku na wodę, przez ponad dwie godziny otaczał ich ogień. Zbiornik ma trochę ponad metr wysokości, stali w nim pochyleni, blisko siebie. Niektórzy wychodzili na chwilę i wchodzili znowu. Słyszeli krzyki tych, którzy umierali w innych częściach wioski. Kilkadziesiąt metrów dalej zginęła babcia z wnuczką, Bianca miała cztery lata. Cudem z samochodu uciekła jej matka, zabrała ze sobą starszego syna. Ktoś znalazł ich nieprzytomnych na drodze i przeniósł do zbiornika z wodą. Mieszkańcy wioski dostawali potem zabawki dla dzieci, zbiórki darów organizowano w całej Portugalii. Na co im one, jedyne dziecko w Nodeirinho umarło.

Las w sierpniu 2017 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Las w sierpniu 2017 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Dom João i Diny przetrwał, przeżyła jedna gęś. – Otworzyliśmy drzwi, nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego nic się nie spaliło. Okno było otwarte, w środku liście eukaliptusa, mnóstwo popiołu – nie było widać mebli.

***

Środkowa Portugalia płonie często, wszyscy już trochę przywykli. Gdyby nie śmierć 66 osób, nikt by nie pytał dlaczego. Pożary wybuchają co roku, nie można już mówić o tym, że nie dało się przewidzieć katastrofy. W Nodeirinho zaraz po pożarze nie było jednak polityków. Urzędnicy przysyłali wieńce na pogrzeby, przyjechał ktoś z Pedrógão Grande. Nikt nie chciał odpowiadać na pytania. Dina napisała wiadomość do prezydenta Marcelo Rebelo de Sousy. Przyjechał, czasem napisze do niej maila i zapyta, co nowego w Nodeirinho. W okolicy mówią o nim „good gentleman”. Gdy João zrozumiał, że mieszkańcy wioski nie obchodzą polityków, uznał, że musi walczyć o prawa ludzi, którzy milczą, inaczej nikt nie otrzyma pomocy. Wraz z Diną utworzyli stowarzyszenie ofiar pożaru. Od razu po tragedii to oni rozmawiali z prasą. Jeszcze tego samego dnia nagłówki portugalskich i światowych gazet wypełniły się zdjęciami Nodeirinho – symbolu pożaru. W tekstach pojawiały się podsumowania tragedii, pisano, że 17 czerwca z ogniem walczyło prawie 2 tys. strażaków. Była to największa tragedia od 1966 r., kiedy to zapłonęły wzgórza niedaleko Sintry, zginęło wtedy 25 osób.

João myślał, że dzięki stowarzyszeniu zmieni Nodeirinho. Wylicza, jak dużo trzeba jeszcze zrobić: – Konieczne jest stworzenie przestrzeni bezpieczeństwa, 100 metrów od wioski, wolnej od eukaliptusów, sosen i łatwopalnych krzaków. Trzeba posadzić drzewa korkowe i kasztanowce, potrzebujemy też większego zbiornika na wodę. Niestety, kiedy członkowie stowarzyszenia otrzymali odszkodowania, zamilkli znowu. Niektórzy zaczęli jednak działać na własną rękę. 10 miesięcy po pożarze Susan i Steve założyli stronę internetową, na której opisują, co zrobić, by być bezpiecznym w swoim domu, tłumaczą też nowe prawo. Czują, że nadal są w niebezpieczeństwie – naprzeciwko ich domu i dziś rośnie eukaliptus. – Raz ledwie uciekliśmy przed pożarem. Jeśli nic się nie zmieni, sytuacja się powtórzy, w kolejnych pożarach zginie więcej osób – mówi Steve.

Drzewo korkowe w Nodeirinho, lipiec 2018 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Drzewo korkowe w Nodeirinho, lipiec 2018 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

W październiku 2017 r. w północnej i centralnej Portugalii doszło do kolejnego wielkiego pożaru, paliło się w pięciuset miejscach, zginęło 50 osób. Lasy płonęły przez kilka dni, silny wiatr przeniósł dym daleko poza Portugalię, w Estonii spadł wtedy czarny deszcz. Na chwilę coś ruszyło, w Lizbonie ludzie wyszli na ulicę, minister spraw wewnętrznych, Constança Urbano de Sousa, podała się do dymisji.

João nie wini eukaliptusa. Nie może za to wybaczyć tym, którzy pozwolili mu rosnąć wokół Nodeirinho. Nie chce, by eukaliptusy rosły w sąsiedztwie sosen. One też łatwo przenoszą ogień. João ciągle słyszy zdanie: konieczna jest zmiana polityki, przywrócenie różnorodności roślin i zwierząt. Tylko jak wyciąć eukaliptus, którego jest tak dużo, jak zmniejszyć plantacje, które przynoszą ogromne zyski. Stowarzyszenie Quercus (Dąb) ma pomysł. Jego członkowie chcą zastąpić eukaliptus rodzimymi gatunkami roślin: dębami korkowymi, laurami i kasztanami. Można byłoby obsadzić nimi Portugalię. Niestety, rosną dużo wolniej niż eukaliptus. Raz na dziewięć lat z dębu korkowego zdejmuje się warstwę kory, z niej produkuje się korek. Po raz pierwszy można to zrobić, gdy drzewo ma 25 lat. Rok po pożarze rząd zaproponował właścicielom małych plantacji, że sfinansuje zamianę eukaliptusa na rodzime portugalskie drzewa. W projekcie weźmie jednak udział trochę ponad stu rolników. – To na nic – mówi Joaquim. – Większość z nich to właściciele ziemi nie większej niż hektar – dodaje. Ale zmiany można było zacząć już dawno, zapobiec katastrofie, zmniejszyć jej skutki.

Tak pewnie by się stało, gdyby papier nie był dla Portugalii tak ważny. Kraj jest największym eksporterem miazgi drzewnej w Europie. Ta stanowi 5% całego krajowego eksportu. Stowarzyszenie wytwórców papieru CELPA na stronie internetowej promuje kampanię „Lepszy eukaliptus”. Protestują przeciwko rządowym restrykcjom – zakazowi zakładania plantacji eukaliptusów w miejscach, gdzie wcześniej ich nie było. Ostrzegają, że ograniczenie uprawy eukaliptusa zrujnuje portugalską gospodarkę, straszą masowymi zwolnieniami, szczególnie na wsi. W oświadczeniu przekazanym dziennikowi „Politico” przekonują, że eukaliptus sam w sobie nie jest zagrożeniem, problemem jest za to zarządzanie lasami i dbanie o ich czystość. Ich zdaniem, ograniczenia w sadzeniu eukaliptusa doprowadzą do masowego opuszczania wsi. Wiedzą, że porzucona ziemia pali się najczęściej, w końcu to opadła kora eukaliptusów i wysokie trawy przenoszą ogień.

Aby przeciwdziałać pożarom, rząd wprowadził nakaz oczyszczania terenu wokół dróg i domów. Przepisy mówią, że łatwopalne rośliny mogą rosnąć w odległości 10 metrów od drogi, 50 od domu, 100 od całej wioski. Zapowiedziano surowe kary, dla tych, którzy zignorują nowe prawo. Niektórzy w obawie przed grzywną wycinali wszystko, nawet drzewa pod ochroną.

Joaquim sądzi, że reformy, o których mówią politycy, tylko pozornie rozwiązują problem. Zauważa, że do wielu pożarów nie doszłoby, gdyby Portugalczycy zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie na co dzień niesie ze sobą ogień. Jego zdaniem źródło pożarów leży głęboko w portugalskiej kulturze. – Po portugalsku wypalanie traw nazywamy sprzątaniem – mówi. Nie mogłem uwierzyć, gdy w grudniu 2017 r., pojechałem do wioski, która spłonęła w październiku. Wszystko było czarne. Aby pozbyć się spalonych gałęzi, właściciel jednego z pól podpalił je. W takiej tradycji żyjemy, w kulturze ognia – podsumowuje.

***

W lipcu, ponad rok po pożarze zmieniło się niewiele. Portugalczycy nie czują się bezpieczni. Głowy mają pełne obietnic, nie chcą słuchać kolejnych. Gdy rozmawiamy, oskarżają polityków: Mieli ograniczyć plantacje eukaliptusów! Mogli posadzić drzewa korkowe! Gdzie są pieniądze dla strażaków? Dlaczego niektórzy wciąż mieszkają w przyczepach? Dlaczego nie było ich tu, kiedy byli potrzebni? Mieszkańcy okolicznych wiosek sprawnie wymieniają, kto zarobi na pożarze najwięcej. Eddie, który mieszka i pracuje na farmie niedaleko Figueiró dos Vinhos, mówi, że producenci sprzętu dla strażaków – trzeba będzie kupić nowe stroje, wozy i helikoptery. Uważa, że politycy przedkładają walkę z pożarami nad zapobieganie im. Pedro sądzi, że chodzi o drewno, które skupuje się teraz za bezcen. Znajoma João, Maria, dodaje, że firmy sprzątające lasy. Chciała oczyścić ziemię z uschniętych traw – zgodnie z nakazem polityków każdy ma dbać o własne podwórko. Firma wyceniła godzinę pracy na piętnaście euro, koszty sprzątania przewyższają wartość działki. Co mają zrobić ludzie, gdy ich emerytura to 300 euro? João śledzi aferę korupcyjną – jak zawsze pomoc trafiła nie do tych, co trzeba. Właściciele porzuconych przed laty budynków ubiegają się teraz o odszkodowania. Dowodzą, że mieszkali tam przed pożarem. Bez kanalizacji i prądu? – pyta João, choć przecież zna odpowiedź.

Portugalczycy zaprotestowali przeciwko eukaliptusowi tylko raz. 31 marca 1989 roku 800 osób, zgromadziło w wiosce Veiga do Lila, na północy kraju. Chcieli zniszczyć eukaliptusy zasadzone na 200 hektarach ziemi należącej do firmy wytwarzającej miazgę drzewną.

W tym samym miejscu rosły dawniej drzewa oliwne, firma Soporcel dostała jednak dofinansowanie od państwa, by w ich miejsce zasadzić eukaliptusy. Rząd stawiał wtedy na rentowność lasów. To nie ekolodzy rozpoczęli protest, ale mieszkańcy kilku wiosek zamieszkujących dolinę Lila. Naprzeciw nim stanęło 200 policjantów, nie dali jednak rady zatrzymać oddolnego zrywu. Zgromadzeni krzyczeli wtedy: „Tak, dla drzew oliwnych, nie dla eukaliptusa!”. Obawiali się, że nowe rośliny pozbawią grunty wody i doprowadzą do pożarów. Dziś w wiosce nie ma eukaliptusów, od 30 lat nie płonęły też lasy. Dlaczego protesty nie wybuchły jednak w innych miejscach, dlaczego Portugalczycy nie protestują teraz, gdy widzieli już ogień?

– W niektórych krajach walczą, niszczą samochody, podkładają bomby, organizują wielkie manifestacje. W Portugalii kochamy trzy rzeczy na F: fado, futbol i Fatimę. To kraj trzech F, nic innego Portugalczyków nie obchodzi. To dobrzy ludzie, ale czasem trzeba być też sędzią – João jest stanowczy. Może to, że nie mówią głośno, jest spadkiem po Salazarze, wciąż boją się, że ktoś podsłuchuje. Gdy pytam, dlaczego nie próbują czegoś zmienić, mówią, że wtedy ich wnuki nie znajdą pracy, bo władza w małych miejscowościach ma czasem ogromne wpływy. Powinieneś być cicho, inaczej nic nie dostaniesz – przekazują rodzice dzieciom. Portugalczycy wierzą, że wolny człowiek nie ufa politykom, ale protest i tak nic nie zmieni.

Choć głosy mieszkańców miasteczek brzmią zgodnie, nie wydostają się poza bary. W Figueiró dos Vinhos, niecałe 10 kilometrów od Nodeirinho, mieszkańcy miasta siedzą przed telewizorem, oglądają relacje z kolejnych pożarów, tym razem płonie południe kraju. Kawa kosztuje tu 60 centów, zupa trochę ponad euro. Przed wejściem siedzą strażacy w rozpiętych strojach, dyskutują, palą papierosy. W niewielkim barze i jednocześnie jedynym sklepie w Fontão Fundeiro, niedaleko Figueiró oraz Nodeirinho, nie ma nawet telewizora. Na półkach tuńczyk w puszce, oliwki, mydło, papier toaletowy, dwa rodzaje papierosów: Marlboro i Chesterfieldy. Wino nalewa się albo do małych kieliszków do likieru, albo do szklanek. Gdy wybieram szklankę, właścicielka, może siedemdziesięcioletnia, uśmiecha się, bo tak jak ja decydują miejscowi. Na ścianach zwycięska drużyna piłkarska z okolicy, stare kalendarze, na parapecie zeszłotygodniowa gazeta. W Fontão Fundeiro dni płyną wolno, kilkoro mieszkańców z właścicielami siadają przy stoliku i dyskutują. Na półce nad barem stoi figurka. Widziałam ją już wcześniej w małych knajpkach na lizbońskiej Alfamie, na festiwalu komunistycznym niedaleko Seixal, w mieście, w którym je produkują – Caldas da Rainha. Pomyślałam wtedy, że wygląda jak krępy, portugalski Kozakiewicz w kapeluszu (pozuje w geście przypominającym ten Polaka). – Zé Povinho – mówi z dumą kobieta, podając mi wino, kiedy zauważa, że patrzę na figurkę. João opowiada mi potem, że Portugalczycy są jak Zé, którego postać stworzył karykaturzysta Rafael Bordalo Pinheiro na początku XX w. To człowiek z ludu – wyśmiewa polityków i staje po stronie słabszych. Nie organizuje protestów ani nie wznieca rewolucji. Naród, który reprezentuje Zé, protestuje po cichu.

 Fontão Fundeiro w sierpniu 2017 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

Fontão Fundeiro w sierpniu 2017 r.; zdjęcie: Maria Dybcio

***

João codziennie przygląda się eukaliptusom rosnącym obok drogi, tam, gdzie zginął Vasco. Gdy stoimy na jego tarasie, pytam, co widział, gdy rok temu stał w tym samym miejscu. – Wyobraź sobie, wszystko było czarne – zaczyna. – Kilka dni po pożarze rybacy przywieźli nam ryby, rolnicy sadzonki sałat, mieszkańcy Ribatejo tonę ziemniaków. Powiedziałem im wtedy, że potrzebujemy kwiatów. Gdy dostałem kilka doniczek, byłem taki szczęśliwy, bo wokół nie było nic zielonego.

Najgorsza była cisza. Wcześniej były tu ptaki, jelenie, do ogrodu przychodziły węże, nocą sowy.

Pochowałem moje kurczaki i drugą gęś. Wypatrywaliśmy ptaków, przetrwał tylko jeden orzeł i trzy wrony. Zaczęliśmy je karmić, powoli przylatują do nas kolejne – João jest dumny.

Na początku João nie mógł wrócić do pracy w ogrodzie w Pedrógão Grande: – Nie mogłem pracować w zielonym miejscu i żyć w czarnym – mówi. Miesiącami nad wszystkim unosił się dym. João z Diną spali wtedy na pierwszym piętrze, na parterze powietrze było zbyt gęste. Zaczął się leczyć, malował więcej niż do tej pory. Dziś jest lepiej, choć nadal nie chodzi na spacery do lasu. Obserwuje go w drodze do miasta albo z tarasu domu. Ma nowy samochód, ale i tak często wsiada do tego, którym wjechał na piekielną drogę. Wie, że pożar może stopić przewody, którymi zasilany jest system elektryczny w nowych modelach samochodów, wtedy przestanie działać silnik. A jeśli samochód zatrzyma się, kiedy będzie trzeba uciekać?

Wspomnienia wracają do każdego. João opowiada o sąsiadce, która próbuje nie myśleć o pożarze, ale czasem we śnie słyszy zwierzęta, które zginęły tej nocy. Z mężem starali się je uwolnić, ale pożar przyszedł tak nagle. We dwoje schowali się w kanale irygacyjnym, spędzili tam trzy albo cztery godziny, zwierzęta umierały w oborze tuż obok. Świnie kwiczały strasznie, psy też umierały długo. Nie może znaleźć spokoju, ciągle słyszy ten krzyk.

***

Tego, co się wydarzyło, nie da się schować pod stertą projektów ustaw. João nie pozwoli zapomnieć o pożarze, dlatego 17 czerwca 2018 r. odsłonił pomnik pamięci ofiar i tych, którzy przetrwali. Zaprojektował go sam, dwumetrowa konstrukcja powstała z części stopionych samochodów i zniszczonych domów. Przedstawia anioła stróża i stoi naprzeciw zbiornika, w którym ukryli się ci, którym udało się uratować. – Wiemy, że klimat się zmienia, w przyszłości temperatury będą wyższe, pożary będą pojawiać się jeszcze częściej, zabijać ludzi, niszczyć domy. Jeśli rząd będzie patrzył tylko na Lizbonę, jakby była całą Portugalią, jakby reszta kraju była księżycem albo tłem, cała to ofiara pójdzie na nic – mówi. Na uroczystość odsłonięcia pomnika zostaje zaproszony tylko jeden polityk – prezydent kraju. Marcelo Rebelo de Sousa przyznaje, że pożar był efektem zaniedbań, do których dochodziło przez lata. Powtarza to, co już wiedzą.

Miesiąc po odsłonięciu pomnika strażacy szykują się do gaszenia pożarów. Carolina, osiemnastoletnia strażaczka ochotniczka, zrywa się, gdy wydaje jej się, że słyszy dźwięk syreny. – To jeszcze nie sygnał, usiądź – mówi do niej starsza koleżanka po fachu, która je zupę w barze obok remizy strażackiej. Portugalczycy wiedzą, że mogą oczekiwać tragedii, choć w miasteczkach żyje się normalnie. Organizują festyny, piją sangrię i podlewają kwiaty. – Nie mów, że wszystko jest spalone, nie jest. W niektórych miejscach eukaliptus ma dwa metry, czasem nawet więcej –  uprzedza moje pytanie João, kiedy mamy się już żegnać.

***

– Jeszcze jedna stracona szansa – dwa lata po pożarze, Joaquim jest rozczarowany. – Gdy w ciągu trzech lat, między 2003 a 2005 r., spłonął prawie milion hektarów lasów, wszyscy mówili: to się nie powtórzy, zmienimy wszystko. Po wydarzeniach 2017 r. nie zmieniło się prawie nic – dodaje. 6 października Portugalczycy zagłosują w wyborach parlamentarnych. Politycy rzadko mówią jednak o pożarach, może już zapomnieli, może nie chcą, by pamiętali o tym ich wyborcy.

Tymczasem eukaliptusy rosną dalej. W marcu tego roku, gdy jadę do Nodeirinho, widzę, jak na niektórych wzgórzach piętrzą się rzędy świeżych, zielonych sadzonek. Nieco dalej, w sąsiedztwie małych domów i martwych sosen, unosi się dym z wypalonych przez mieszkańców pól. Eukaliptusy porastają pobocza dróg. Są tam w marcu i w czerwcu, gdy przejeżdżają obok nich uczestnicy rocznicowego spotkania. Podobnie miesiąc później, kiedy płoną lasy niedaleko Castelo Branco, godzinę drogi od Nodeirinho. Wysokie i smukłe, ich liście pachną świeżo jak Portugalia. Gdy będą obok, zawsze brakować będzie cienia.

Imiona niektórych bohaterów tekstu zostały zmienione.

 

Czytaj również:

Dymy nad Tasmanią Dymy nad Tasmanią
i
Zatoka Wineglass widziana z góry Amos, Park Narodowy Freycineta, Tasmania; zdjęcie: Dean Hughes (CC BY 2.0)
Ziemia

Dymy nad Tasmanią

Emilia Dłużewska

„Niebo fioletowi się i gęstnieje, ale na piasek spada tylko kilka kropel. To nie wyczekiwana ulewa, lecz tasmańskie przekleństwo: sucha burza. Powietrze pochłania wilgoć, zanim ta dotrze do ziemi. Zarzewia ognia, które normalnie mogłaby zgasić ulewa, przeradzają się w pożary”.

Dlaczego śledztwa w sprawie morderstw na Tasmanii tak trudno zakończyć? Bo nikt nie ma karty dentystycznej, za to ślady DNA pasują do wszystkich” – brzmi jeden z licznych dowcipów, które Australijczycy opowiadają o wyspie. Położona 240 km na południe od kontynentalnej części kraju Tasmania stereotypowo uważana jest za ubogą, zacofaną prowincję, której półdzicy mieszkańcy z braku wyboru krzyżują się między sobą.

Czytaj dalej