Szyfr może być prosty lub trudny – najważniejsze jednak, aby był prawdziwym szyfrem, a nie przypadkowym ciągiem znaków tylko udającym tajemniczy kod. Poszukiwacz skarbów nie zawsze może być tego pewny. Weźmy tzw. szyfr Beale’a, o którym słyszał każdy tropiciel tajemnic w USA.
Deklaracja to za mało
Po raz pierwszy pojawił się w broszurze The Beale Papers wydanej w 1885 r. przez niejakiego Jamesa B. Warda. Autor opisał tam historię trapera Thomasa Jeffersona Beale’a, który 200 lat temu na czele grupy 30 myśliwych przypadkiem natrafił w okolicach Santa Fe na bogate złoża srebra i złota.
Część wydobytego kruszcu postanowili wywieźć z Dzikiego Zachodu w bezpieczniejsze miejsce. Beale zabrał ładunek na wschód – tak daleko, że niemal dotarł do Atlantyku. Pokonał aż 2 tys. kilometrów, by w końcu ukryć skarb w wykopie nieopodal miejscowości Montvale w stanie Wirginia. Ukrywszy ładunek, wyjechał do Lynchburga. Tam zaprzyjaźnił się z miejscowym karczmarzem Morrissem. Kiedy w 1822 r. opuszczał mieścinę na dłużej, wręczył mu metalową skrzynkę. Zapowiedział, że gdyby nie wrócił, to po 10 latach karczmarz może ją otworzyć. Wewnątrz miał znaleźć zaszyfrowane informacje prowadzące do skarbu.
Wszystko to nie trzyma się kupy (np.: co porabiali przez ten czas współtowarzysze Beale’a?; skoro był tak bogaty, to po co jeszcze pracował?; po co przewozić skarby na odległość aż 2 tys. kilometrów i jak zrobić to niepostrzeżenie?). Niemniej jednak – wedle broszury – traper przepadł bez wieści, a karczmarz otworzył skrzyneczkę. Znalazł w niej notatkę o odkryciu złóż oraz trzy kartki papieru zapisane liczbami. Nie potrafił ich odcyfrować, więc w 1862 r. przekazał dokumenty swojemu przyjacielowi Jamesowi B. Wardowi.
Ów stwierdził, że ma do czynienia z szyfrem książkowym, w którym każda liczba zastępuje literę z odpowiedniej książki, stanowiącej klucz do szyfru. Tylko z jakiej? Ward próbował, próbował, aż wreszcie odczytał jeden z arkuszy za pomocą… amerykańskiej Deklaracji Niepodległości. Dowiedział się wtedy, że skarb składa się z kilku ton złota, srebra i drogich kamieni (dziś warte byłyby kilkadziesiąt milionów dolarów). Dokładną lokalizację oraz personalia odkrywców i właścicieli skarbu miały zawierać dwie pozostałe kartki. Jednak ich treści nie rozgryzł już ani Ward, ani nikt inny. Co nie przeszkadza poszukiwaczom w tropieniu depozytu złożonego przez Beale’a we wszystkich miejscach, o które mógł zahaczyć – od jaskiń w Montvale po cmentarz w Lynchburgu.
Najłatwiej byłoby uznać szyfr Beale’a za zwykłą mistyfikację. Ku temu przychylają się też kryptolodzy, od lat niemogący poradzić sobie z dwoma nieodczytanymi arkuszami i uważający je za bełkot. A może trudno im przyznać, że XIX-wieczny traper wymyślił kod nie do złamania?
Co kryje Arkadia
Jeszcze większy zamęt niż ten wokół szyfrów Beale’a towarzyszy XVIII-wiecznej inskrypcji z pomnika w majątku Shugborough Hall w Anglii. Monument ów wzniosła arystokratyczna rodzina Ansonów – bogata i powiązana z masonerią. Widać na nim płaskorzeźbę z pasterzami stojącymi nad sarkofagiem. Nie ulega wątpliwości, że inspirowana była obrazem XVII-wiecznego francuskiego malarza Nicolasa Poussina Et in Arcadia Ego (I ja w Arkadii).
Malowidło Francuza było tak enigmatyczne, że doczekało się mnóstwa interpretacji. Niektórzy uważali, że to uniwersalna refleksja nad przemijaniem. Inni dowodzili, że Poussin namalował dość nieortodoksyjną scenę pochówku Jezusa, co nadawało sprawie gnostyczny lub nawet heretycki posmak. Tak czy inaczej, Ansonowie skopiowali to dzieło. Ktoś powie, że może zwyczajnie lubili obraz Poussina. Pytanie jednak, dlaczego wyryli też na pomniku enigmatyczny ciąg liter:
D. O.U.O.S.V.A.V.V M.
Biorąc pod uwagę masońskie sympatie Ansonów i ich wyrafinowane gusta, można podejrzewać, że pojedyncze litery to inicjały wyrazów. Mających układać się w jakąś filozoficzną sentencję lub ezoteryczną formułę. Nikomu jednak nie udało się przekonująco ich rozwinąć, choć badacze stawali na głowie, by wykrzesać z ciągu liter coś sensownego (np. ukuli inspirowane biblijnymi mądrościami zdanie Oro Ut Omnes Sequantur Viam Ad Veram Vitam, czyli „Modlę się, by wszyscy mogli podążyć drogą do prawdziwego życia”).
Nic więc dziwnego, że pojawiła się hipoteza, jakoby szyfr wiódł do skarbu. Na przykład do tajemniczego grobowca z dzieła Poussina. Albo do jakiejś podziemnej skrytki. Co miałaby ukrywać? Opcje są dwie. Po pierwsze, coś o wielkim znaczeniu dla masonerii (tu kłaniają się wszelkie teorie spiskowe na temat wolnomularzy i templariuszy oraz poszukiwań przez nich skarbów sprzed wieków – od Arki Przymierza po skarby starożytnego Rzymu i Świętego Graala). Po drugie coś, czym Ansonowie publicznie nie mogli się pochwalić z racji swojej pozycji społecznej lub sposobu zdobycia. Tak się składa, że jeden z członków rodu, baron George Anson, był szanowanym brytyjskim admirałem. Nie tylko opłynął świat, ale też dzielnie wojował na morzach i ocenach. Zasłynął z ataków na hiszpańskie galeony przewożące bogactwa z kolonii. Mógł się na tym nieźle (i nie zawsze legalnie) wzbogacić. Czyżby więc monument z Shugborough Hall skrywał namiary do miejsca złożenia łupów Ansona z hiszpańskich okrętów?
Póki nikt nie znajdzie rozsądnego wytłumaczenia – a zagadkę napisu próbowali rozwiązać i Darwin, i Dickens, i współcześni kryptolodzy – wszystko jest jeszcze możliwe. Także to, że inskrypcja z Shugborough Hall oraz szyfr Beale’a wyszły spod ręki żartownisiów, którzy postanowili zakpić z przyszłych pokoleń i pożreć im trochę czasu.