Nigdy nie planuję podróży. Plecak zaś zabieram do połowy pusty. Niewiedza i lekkość to dwie patronki dobrej wyprawy. Im wolniejsza głowa i lżejszy bagaż, tym większa szansa na szczęśliwy traf.
Kiedy ekspedientka w obuwniczym pyta, jakich butów szukam, odpowiadam zawsze, że nie mam pojęcia, ale gdy tylko je dostrzegę, kupuję od razu dwie pary. Tak zrobiłam kiedyś w czerwcowe popołudnie w Amsterdamie. Zobaczyłam je kątem oka, gdy roleta sklepowa opadała już w dół. Zanurkowałam pod nią, a poirytowanej sprzedawczyni obiecałam, że jeśli przyniesie z zaplecza numer 40, wezmę dwie pary. Były zamszowe, za kostkę i miały lekką podeszwę. Złaziłam w nich pół świata. Niosły mnie w Norwegii, emiratach, Indiach i Singapurze. Rozpadły się na nogach – dosłownie – gdy pieszo przemierzałam bezkresny Seul. Były moimi przyjaciółmi od pierwszego wejrzenia, sojusznikami samotnych wypraw, uwieczniłam je na setkach zdjęć.
Dobre buty są jedną z niewielu rzeczy naprawdę potrzebnych podczas wyprawy. Do tego trochę ubrań, latarka, notes i książka na długie godziny czekania – na przyjazd autobusu, na świt, na powrót rybaków z połowu. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy się przydarzy. W tym właśnie sedno: żeby nie wiedzieć zbyt wiele, nie nadymać balona oczekiwań, nie wyrysowywać z wyprzedzeniem ścieżek. W drodze warto być niedoinformowanym, a nawet zagubionym. O, tak – nic lepszego, niż porządnie się zgubić! Skręcić w boczną uliczkę, złapać pociąg w przeciwną stronę, wylądować na manowcach. Wtedy podróż dopiero jest możliwa, wtedy zaczyna się spotkanie z nieznanym. Tak można natrafić na krowę o pięciu nogach, kupić najlepszy szalik w życiu i podejrzeć, jak ze słomy oraz gliny rodzą się bóstwa. Dobrze też nie znać języka, nie móc się dogadać – to wyostrza zmysł obserwacji i samodzielność. Kiedy nie wiemy, wszystko jest możliwe.
Obyś się zgubił!
Larry King, gigant telewizyjnych wywiadów w CNN, pewnie trochę blefował, gdy mówił: „W rozmowie wystarczy być naprawdę ciekawym”. Pomagał mu zespół dokumentalistów, na jego biurku czekały kartki ze skrupulatnie zebraną wiedzą o gościach. Ale King często odsuwał je na bok, nachylał się do rozmówcy, by z bliska zadać zupełnie banalne pytanie. Nie wiedział czy aż tak dobrze udawał? Sądzę, że potrafił chronić własną dociekliwość. Podobnie warto obchodzić się z podróżą, szczególnie w dobie informacyjnego nawału, który prowadzi do uproszczeń i triumfu stereotypów. Bo z gąszczu wiedzy i niuansów zwykle i tak wybieramy wcześniej już przez kogoś wydeptaną ścieżkę, a wtedy… witaj, koleino! Wiedzieć za dużo to odebrać sobie szansę na przeżycia. Wyjazd skrupulatnie zaplanowany jest w najlepszym razie aktywnością ruchową polegającą na przemieszczaniu się w miejscu i czasie. Z podróżą nie ma wiele wspólnego. Ta wymaga bowiem nagości, rodzaju ubóstwa i pokory, które zaczynają się od braku rzeczy i zamiarów. Nie mam, więc pragnę – być kimś jeszcze, gdzie indziej. Nie mam, więc jadę.
Współcześnie, aby zachować niezmącony umysł i czystą chęć poznania świata, trzeba się solidnie postarać. I umykać przed komiwojażerami turystyki, którzy – nim jeszcze zdecydujesz, że chcesz wyjechać – sprzedadzą ci pakiet „autentycznych doświadczeń”, z rozpisaną porą posiłków i harmonogramem atrakcji na każdy dzień pobytu. O ile ten zorganizowany model ma różne zalety i dla części z nas jest także jedyną możliwością poruszania się po dalekim świecie, o tyle warto odróżnić go od sztuki podróżowania i czerpania z jej nieprzewidywalności. Bycie w drodze to dar dostrzegania świata, przyjmowania zdarzeń, przeżywania zachwytu. Nawet jeśli tylko dla siebie.
Podróż nie musi być spektakularna ani robić wrażenia na innych. A to, czy się w istocie dokonała, pozostaje sprawą intymną. Tylko ja wiem, czy wyprawa mnie zmieniła i czy usłyszałam w środku ciche kliknięcie. Żyjemy w dobie masowych poszukiwań scenerii rodem z Instagramu (teraz to medialna fikcja wyznacza trasy wypraw do realu), dlatego coraz trudniej iść swoją ścieżką. Utarty szlak zmienił się w autostradę, pożera boczne uliczki. Gdy z olbrzymiego statku wycieczkowego tysiące ludzi naraz schodzą na wybrzeże Wenecji, drżyjcie kościoły, place i zaułki – biada wam, gdy nadciąga wszystkożerny tłum. Ale co tam Wenecja, dziś nawet w Amazonii trudno o odosobnienie. Spędziłam w peruwiańskiej selwie dwa tygodnie z doskonałym zasięgiem i wi-fi! Ciężko nie wpaść w pułapkę powtarzalności i łączności. Ale nie trzeba wcale zaszyć się gdzieś, dokąd nikt jeszcze nie dotarł. Rzecz w tym, by podróży zaznawać po swojemu, z zaangażowaniem własnej wrażliwości i wnikliwości. Ostatecznie prawda i piękno są w oku patrzącego.
Każdemu, kto rusza w drogę, najserdeczniej życzę, żeby już pierwszego dnia upadł mu telefon wprost pod stopę spacerującego słonia. Bez gotowych rozwiązań, wirtualnych map i zestawień „dziesięciu rzeczy, które musisz zrobić i zobaczyć” można wreszcie zadrzeć głowę i rozejrzeć się po swojemu. Bez niepohamowanego odruchu robienia zdjęć oraz ich publikowania sceny zostaną utrwalone w pamięci, a wcześniej – naprawdę dostrzeżone. Podróżującym życzę też nieznajomości języków obcych. Dawno temu w małej knajpce w Prisztinie, ocalałej z wojennych zniszczeń, gdzie przesiadywałam wśród ostatnich inteligenckich rozbitków tego kosowskiego miasta, nauczyłam się cierpliwie patrzeć i rozumieć, co widzę. Dyskutowaliśmy godzinami, choć po albańsku potrafiłam powiedzieć zaledwie „Dzień dobry!” i „Bardzo dziękuję”.
Czytaliśmy z tembru głosu i gestów – to w nich wybrzmiewa esencja wszystkiego, co chcemy powiedzieć. A jakie to było szczęście obudzić się w pociągu na indyjskiej stacyjce, której nazwę wymalowano nieznanym alfabetem! Deszcz leje, pociąg stoi, pasażerowie dzielą się jedną gazetą i ostatnią tutką pikantnych przekąsek. Ruszymy dziś, a może jutro. Żadna różnica, skoro nawet nie wiem, gdzie jestem. Mogę się oddać śledzeniu kropel deszczu, obserwowaniu bawołu moczącego brzuch w kałuży. I czekaniu na zmrok.
Noc zapadnie bez pytania, a pociąg ruszy, gdy bogowie pozwolą. Moja wola, mój plan nie mają tu nic do rzeczy. Jestem wolna. Podróż przynosi nie tylko wydarzenia, przygody i olśnienia. Obfituje również w ciszę i bezruch. Hojnie obdarowuje milczeniem i prostotą. O ile potrafimy je przyjąć.
Uśmiechy losu
Kończy się luty, wczoraj w Ukrainie wybuchła wojna. Są pierwsze ofiary, do Polski kierują się uchodźcy. Przyjmuję te doniesienia z mieszanką szoku i poczucia kruchości. Próbuję wyobrazić sobie jutro – nie umiem. Ale jeszcze dziś mam samolot do Kolombo. Lecieć czy nie? Sri Lanka dała początek terminowi serendipity – arabska nazwa wyspy znanej większości świata jako Cejlon zrodziła to pojęcie, które łączy w sobie szczęśliwe zbiegi okoliczności i umiejętność czerpania z nich, talent dokonywania przypadkowych odkryć.
A zatem co mi się przydarza? Czy to fatalna koincydencja, że termin wyjazdu splótł się z tragedią? Powinnam odwołać podróż i zostać czy przeciwnie – uznać tę zaskakującą konstelację zdarzeń za szczęśliwy traf? Strach podpowiada: stój, bo nie wiadomo, co będzie. Intuicja mówi: zaufaj niewiadomej i ruszaj. Czy warto poszukiwać piękna w świecie, gdy wydarza się zło? Jeśli jest cień szansy, spróbuję.
W hoteliku w Forcie – starej i niegdyś reprezentacyjnej części Kolombo – pachnie naftaliną, a rozszalały klimatyzator stara się pożreć wiszącą w powietrzu wilgoć. Wyłączam go i opadam na łóżko, zmożona upałem i jet lagiem. Zza okna dobiega trąbienie rikszarzy, ryk silników Diesla – typowa ścieżka dźwiękowa azjatyckiej ulicy. Z pierwszego snu wyrywa mnie hotelowy boj. Półprzytomna dziękuję za wniesienie bagażu i wręczam mu banknoty. On przystaje, długo się w nie wpatruje, po czym schodzi do lobby.
Dopiero rano orientuję się, że dałam mu 10-krotnie zawyżony napiwek. Do niego uśmiechnęło się szczęście, a ja głośno śmiałam się do lustra. Ale przecież dzielenie się z innymi jest najlepszą drogą do pomnażania bogactwa. Może dlatego, że energia krąży między ludźmi, jeszcze tego samego dnia w kantorze za rogiem sprzedawca w starannie wyprasowanej koszuli machnie ręką na oficjalny kurs dolara i wypłaci mi znacznie więcej rupii niż wszyscy, których wcześniej pytałam. Pieniądz – rzecz nabyta, a w tym przypadku także niewiele warta.
Gospodarka Sri Lanki imploduje po pandemii. Zanim opuszczę wyspę, kurs rupii spadnie o jedną trzecią, premier poleci do Indii prosić o awaryjne dostawy paliw na kredyt. Ale mniejsza o kalkulacje. Jeszcze nigdy niczego w podróży nie przeżyłam dzięki pieniądzom. Wręcz odwrotnie: im mniej ich miałam, tym mocniej zanurzałam się w zdarzeniach. Żadnych bojów w hotelach, żadnych kierowców ani pokojów ze śniadaniem. Trzy przesiadki z autobusu do autobusu, pokój bez pościeli, z kubłem wody w łazience, a obiad w jadłodajni, najlepiej takiej, w której tłoczą się ludzie, bo wtedy wiadomo, że tu nakarmią prosto i dobrze. Żadnych zarezerwowanych pokojów – łażenie od hoteliku do hoteliku, sprawdzanie, gadanie, negocjowanie. Żadnych telefonów podpowiadających, w którą ulicę skręcić i czy jeszcze daleko. Żadnych rozkładów jazdy, tylko przeciskanie się w tłumie pasażerów, żeby wrzucić plecak na dach, a swoje ciało jakoś upchnąć między innymi. Żadnej pewności, czy się dojdzie tam, gdzie się chce. A już na pewno nie wiadomo kiedy.
Pierwszy autobus dalekobieżny, do jakiego wsiadłam dawno temu w Indiach, ryczał potwornie na krętych drogach prowadzących do podnóży Himalajów. Ten sam kierowca kręcił wielką kierownicą przez 17 godzin. Bez odpoczynku czy zatrzymania. Trąbił, dodawał gazu i hamował na zmianę. Żuł betel, pluł nim za okno, a czoło ocierał brudną ścierką, którą przerzucał na kark, by wchłaniała cieknące z głowy strugi potu. Nagle, w nocy, autobus stanął. Podniesione głosy w ciemności. Razem z innymi pasażerami wysiadłam i w świetle żarówki z przydrożnego straganiku patrzyłam, jak trzech chłopaków pcha koło naszego autobusu w nicość. Najpewniej złapaliśmy gumę, a gdzieś tam – w mroku – mieszka wulkanizator.
Przysiedliśmy wokół tego straganiku, a jego właściciel z pewnością następnego dnia odprawił pudźę, dziękując bogom za szczęśliwe zrządzenie losu i nieoczekiwany zarobek. Wykupiliśmy wszystkie czerstwe herbatniki, wypiliśmy dwa czajniki słodkiej mlecznej herbaty. A koło, tak jak zniknęło, powróciło – naprawione. Nim nadszedł świt, silnik znów ryczał, kierowca naciskał klakson i śmiało wchodził w zakręty, za nic mając pordzewiałe wraki ciężarówek i autobusów leżące w przepaściach po obu stronach drogi. Trzeba wierzyć, że akurat nam sprzyja szczęście.
Lewy bok słonia
Pod dworcem w Kolombo wsiadam do rikszy. Trudno namówić kierowcę na jazdę bez celu. Od razu ma plan: najpierw wieża telewizyjna, potem Muzeum Narodowe, reprezentacyjna promenada… Wyciąga z kieszeni wysłużoną ulotkę „Dziesięć najważniejszych atrakcji miasta”. Macha mi nią przed oczami jako dowodem swojego profesjonalizmu i gwarancją rzetelnej usługi. Kiedy proszę, by po prostu jechał, mruga bez zrozumienia. Proponuję więc kontrakt na czas: jedziemy dwie godziny, byle gdzie, zgoda? Kiwa głową, a mały zwinny pojazd indyjskiej firmy Bajaj, przypominający pokrytego obłą skorupą owada, który wszędzie się wciśnie, wyskakuje na zakorkowaną ulicę.
Po drodze nagły deszcz, targowy ścisk, szkielety rosnących pod niebo wieżowców. Do buddyjskiej świątyni dotarliśmy godzinę przed zmrokiem. Miałam jeszcze na sobie zapach z Polski i tę europejską nagłość ruchów. Ale o tej porze dnia w Sri Lance życie zwalnia, nabiera odświętności. Starannie ubrani ludzie zmierzają na modlitwę – napływają z okolicznych uliczek, wypachnieni, odprasowani. Nie tylko oni szykują się do wieczornych rytuałów. Na posadzce pod świątynią pokłada się wyraźnie zadowolona słonica. Aktualnie leży na prawym boku, w pysk wetknęła sobie końcówkę szlauchu i popija zimną wodę, gdy zziajany mahout szoruje jej brzuch, pachwiny i plecy kawałkiem łupiny z dużego orzecha kokosowego.
Raz po raz ostrzy jej krawędź długim nożem, który nosi w skórzanej pochwie zatkniętej za przewiązany na biodrach sarong. Szoruje solidnie i z czułością, a wymyte miejsca polewa wodą, co jego podopieczna – z którą związał się na całe życie – przyjmuje z zadowoleniem. Jeden jego gest, a potężne zwierzę wstaje, po czym znów się kładzie, tym razem na lewym boku. Godzinę później, gdy niebo pociemnieje, a różowy blask zgaśnie w strugach spływających do rynsztoka, pójdą razem do świątyni. Ona zgarnie trąbą spory bukiet kwiatów lotosu, ugnie nogi przed posągiem Buddy i złoży mu roślinne dary.
Tego również nauczyłam się dawno temu przez przypadek – zmierzch to najlepsza pora na wizyty w świętych miejscach. Przełom dnia i nocy w większości świątyń jest momentem przemiany, chwilą dziękczynną. O tej porze w Świątyni Zęba w górskim mieście Kandy – najważniejszym buddyjskim przybytku w Sri Lance, słynącym z relikwii ukrytej w drogocennej złoconej szkatule – bębniarze zaczynają wybijać ogłuszający rytm. Pieczołowicie przygotowane kompozycje kwiatów skropione chłodną wodą znikają ze straganów przed bramą. Płoną setki zanurzonych w klarowanym maśle knotów świec, a do krótkiego spotkania z relikwią ustawia się długa kolejka. Duchowni odsłaniają ukrytą głęboko we wnętrzu świątyni szkatułę. Można na nią tylko zerknąć, złożyć w ofierze kwiaty lub owoce, oddać pokłon. I już. Strażnik każe przejść dalej, do kolejnych kapliczek, innych posągów i ołtarzy. Lubię to uczucie – bose stopy na rozgrzanej jeszcze powierzchni kamiennych posadzek, schodów i alejek. Ciepły wieczór, przesycony słodyczą kwiatów oraz pachnideł, powietrze nabrzmiałe od nadziei, wdzięczności i wiary. Wystarczy być i patrzeć.
Kąpiel w maśle
A różne cuda się zdarzają. Zaledwie kilka dni temu w Kolombo, w świątyni Sziwy, do której trafiłam – jakże inaczej – zupełnym przypadkiem, obserwowałam dwa duchowe widowiska naraz. W religijnym kompleksie ukrytym za jaskrawo pomalowanymi posągami o wielkich rozmiarach właśnie zaczynał się ruch po popołudniowej drzemce ludzi i bogów. Dwa maleńkie koty spały jeszcze na kamiennych schodkach, ale bramini przepasani sarongami w kolorze szafranu, z czołami zdobionymi świeżą pastą i włosami upiętymi w koki, już szykowali rzeźbionym wcieleniom Sziwy spektakularną kąpiel. Woda na przemian z mlekiem lała się z miedzianych dzbanów na kamienne posągi, obficie spływając po cokołach i posadzce. Płatki kwiatów, sok wyciskany z owoców, woda z rozbijanych kokosów, roztopione masło ghee – cały ten aromatyczny miks płynów życia opadał na ciemny kamienny lingam. To niewielki słupowaty kształt symbolizujący Sziwę oraz płodność. Obok niego w kwiatowo-owocowe dary opływał także kamienny wklęsły dysk, symbol śakti – kobiecej mocy.
Hinduscy bogowie, właściwie będący różnymi aspektami jednej uniwersalnej siły, obdarzani są rzeczami doczesnymi symbolizującymi bogactwo życia. Wierni przynoszą je świeże, starannie ułożone w koszyku plecionym z liści albo w skorupie kokosa. Podarunki spożywczo-estetyczne są przez braminów szybko rozparcelowywane – ich wprawne dłonie obrzucają i okładają nimi posągi; odrobinę ryżu i wodę, poświęcone, przekazują wiernym, po czym całą tę estetyczną mieszaninę solidnie spłukują, robiąc miejsce na kolejne ofiary. W tej ceremonii czułych gestów przypominających kąpanie i nacieranie noworodka spotykają się rytm codzienności i wieczna, nieprzemijająca natura wszechświata. Co dzień rodzimy się i umieramy, co dzień kwiaty kwitną i więdną, tylko bogowie stoją kamienni, choć przecież teraz – w szczycie rytuału – aż błyszczą z zadowolenia.
W głębi świątyni, na posadzce, siedzi młody bramin. Recytuje mantry, polewając płomienie niewielkiego ogniska roztopionym masłem ghee. Buchają wtedy mocniej i wokół rozchodzi się słodkawy zapach. Braminowi towarzyszy starsze małżeństwo w eleganckich strojach. Wtórują mu w śpiewaniu mantr, podają owoce i kwiaty, by przystrajał nimi niewielką figurkę otuloną haftowanym kawałkiem jedwabiu. Duchowny się nie śpieszy, otwiera pęki kwiatów lotosu, układa je bez przesadnej troski, ale też nie zdając się na przypadek. W jego ruchach są swoboda oraz intencjonalność. Czy chciałabym wiedzieć, co dokładnie znaczą? Odpowiedzi, nawet jeśli istnieją, wymykają się rozumieniu. A im dłużej patrzę, tym mniej ich potrzebuję. Świat jest tajemnicą, w której dziś mam swój udział. Czy to za mało?
Kolumna jeepów pomknęła prosto, a my skręcamy w boczną drogę. Może tu się nam poszczęści. Jeszcze wcześnie, więc szanse są spore. Park Narodowy Yala jest domem dla dziesiątków gatunków dzikich zwierząt Sri Lanki, w tym lampartów i wargaczy leniwych. Większość żyje spokojnie w zamkniętym rezerwacie. My od kilku godzin krążymy po jego dostępnym dla ludzi skrawku, przełykając rudy pył wzbijany przez koła. Właściwie miało nas tu nie być, ale roześmiany od ucha do ucha Nuwan, na którego wpadłam na stacji kolejowej w górach, miał tak pogodny sposób bycia, że zamiast dać się podwieźć tylko na plantację herbaty, spędzam z nim kolejny dzień, ciesząc się wszystkim, co droga przynosi. Wczoraj to były średniowieczne posągi Buddy wykute w skale, zapierające dech i zupełnie osamotnione – kontemplowałam je w towarzystwie koników polnych oraz psa o pokiereszowanej mordzie. Dziś wstaliśmy przed czwartą rano i gadając o Tamilskich Tygrysach, zajechaliśmy do bram parku jeszcze przed świtem. Szybka zmiana toyoty na terenową mahindrę i oto kołyszemy się na wybojach w coraz silniejszym słońcu, wytężając wzrok.
Nagle od strony jeziora biegnie ku nam młody wargacz leniwy – niedźwiedź o czarnym lśniącym futrze. Jedynie wokół szyi umaszczony jest na biało – wygląda, jakby nosił ozdobną kolię. Kierowca hamuje, bierzemy wdech, nikt się nie odzywa. Wiemy, że mamy tylko chwilę. Wargacze wypatrzyć trudno, ten wygląda, jakby w pośpiechu załatwiał poranne sprawunki. Staje na środku drogi. Unosi tułów, kręci łbem, węszy – wzrok ma słaby, jednak powonienie doskonałe; zakrzywione do środka łapy opadają ponownie na ziemię, biegnie dalej i szybko znika w niskim buszu, gdzie co kilkadziesiąt metrów wyrastają imponujące kopce termitów – jego codzienne jadłodajnie. Zanim dzień dobiegnie końca, spotkamy smukłe i obojętne na ciekawość widzów lamparty, mamy kapucynki z młodymi wtulonymi w ich piersi, potężne jelenie sambary, całe stada bawołów i słonie. Zapamiętam wielkiego samca, który przez cały dzień brodził wśród lilii wodnych, wyławiał trąbą ich korzenie i nieśpiesznie zajadał. Jakby miał na to wieczność, a świat poza nim nie istniał.
O zmroku trzeba było opuścić park, ale nasz dzień jeszcze się nie skończył. Znów toyota, pędzimy na południe. Tam, gdzie ocean uderza silnymi falami w piaskowe plaże i gdzie pod osłoną nocy żółwice wychodzą na brzeg, by złożyć w piasku bezcenne jaja. Tego nam się nie uda zobaczyć, do szczęścia w zupełności wystarczy mi świadomość, że były w pobliżu. Wynurzały łby raz po raz z kotłujących się przy brzegu fal. A ja kładłam się na piasku i pozwalałam, żeby przypływ turlał moje ciało w przód i w tył.
W kolejnych dniach upał ustępował miejsca wielkim burzom, furkot wiatraka cichł z powodu braku prądu, autobusy tkwiły w kolejkach po niedostępną ropę, lecz w maleńkiej kawiarni o nazwie Serendipity, w starym portugalskim forcie w Galle, dolar miał jeszcze wartość i można było się napić zimnej herbaty ze świeżą marakują. Życie było piękne – przynajmniej dla mnie, przynajmniej w tamtej chwili. Obok jedli lody Rosjanie, wydając ostatnie pieniądze, jeszcze nieświadomi, że za dzień lub dwa zostaną wyrzuceni z hotelu jako niewypłacalni. W drodze na lotnisko mijałam kolejki ludzi w desperacji czekających na napełnienie butli z gazem.
Wkrótce z braku papieru w całej Sri Lance egzaminy szkolne zostaną odwołane, a ryż i mleko będą już racjonowane. Wybuchną pierwsze zamieszki przeciwko prezydentowi. Ale to jeszcze nie dziś. Dopóki jestem w drodze, żadne jutro nie istnieje. Dopóki jadę, jestem.