Gdzie szukać dziś ukojenia, jeśli nie w zapamiętanych obrazach i dźwiękach? Oto ćma zamknięta w słoju po ogórkach, dalej – dostojny chór czarno-białych krów, a na samym końcu mityczny las i droga prowadząca do krainy dzieciństwa.
Gospodarstwo leżało na skraju wysokich pól. Nie był to skraj przepaści, tylko wielkiej niecki miękkich łąk, gdzie prowadzałem krowy. Piaszczysta droga schodziła łagodnym zakrętem w zieleń, kryła się w cieniu wierzb białych, zmieniała kolor na ziemisty i wysychała pośród siana. Można nią było dojść do podnóża pagóra i małej rzeczki, częściowo zamienionej w rów, częściowo obrośniętej olszyną skrywającą gniazdo myszołowa. Po drodze mijałem staw – mieszkały w nim żaby, karasie i nartniki. Widywałem też piżmaka, jeża, płoszczycę, pływaka żółtobrzeżka i wiele innych stworzeń, których nazw nie znałem. To tutaj szukałem mitycznego chrząszcza: oszyndy leszczynowca z rodziny podryjkowcowatych. Tu w końcu pierwszy raz w życiu zobaczyłem pustułkę – sokoła, który mieszkał w gnieździe po wronie siwej.
Nawoływanie i śpiew
Łąki od domu odcinała asfaltowa klinga szosy obsadzonej topolami. Najbliższe drzewo rosło może 200 m od domu, ale w sierpniowe noce szum topól słychać było tak wyraźnie, jakby rosły tuż za oknem. Twarde i suche blaszki liści chrzęściły z daleka, nie dawały spać, namawiały do odkrywania metafizyk nocnego świata. Kiedy budziłem się rano, nie pamiętałem, czy śniłem, czy naprawdę wychodziłem na drogę. Jakby nogi, na których widziałem ślady ziemi, chodziły beze mnie. Ale dowodem na to, że jednak nie śniłem, był zawisak topolowiec – okazała barwna ćma złapana nocą i uwięziona w słoju po ogórkach. Na początku nie wiedziałem, kto to jest (celowo używam zaimka „kto” zamiast „co”). Może kolorowy nietoperz? Może żywe origami? Wróżka?
Przeprowadzanie krów przez szosę w czasie powrotu z pastwisk wymagało nie lada umiejętności. Przede wszystkim należało utrzymać zwierzęta w stadzie; nie dopuścić, by krowa, która tęskniła do cielaka, uciekła i przechodziła bez opieki. Trzeba było też dbać o odpowiednie tempo marszu, zwierzęta potrafiły razem przyśpieszać i nagle wbiec na jezdnię. Kiedy więc stado zbliżało się do asfaltu, gnałem z końca peletonu na jego czoło, by upewnić się, że nie nadjeżdża samochód. Jeśli jakiś fiat albo star były już blisko, biegałem, rozpaczliwie machając rękami, nie do końca świadom, czy ostrzegam kierowcę, czy odganiam krowy. Jeśli nikt nie nadjeżdżał, mówiłem tylko: „Idziemy!”. Albo „He!”.
„He” – dziwne słowo. Dziadek wypowiadał je, kiedy chciał ponaglić krowę, by ruszyła z miejsca. „Nastąp się” – mówił, kiedy krasula nadepnęła na łańcuch albo kiedy stałem w przejściu i w czymś przeszkadzałem. „Poś tu na” oznaczało „Chodź tutaj” – tak mówił zarówno do krów czy koni, jak i do dzieci. Ale „he” było szczególne, brzmiało jak z innego języka. Miało coś wspólnego z „het”, czyli daleko, wzmacniane czasem przez szybkie powtórzenie: „het, het”. Potem, w szkole (a może w książkach Sieroszewskiego), poznałem jeszcze słowo „hen”. He, het, hen.
Było coś uroczystego w powrocie krów do domu. Podążałem za pstrokatą hałastrą, a czułem się, jakbym szedł na czele orszaku składającego się z 10 dostojnych zwierząt. Ba, jak gdybym jechał na którymś z nich. Na widok obory krowy zaczynały muczeć basowo, podniośle, tworząc osobliwy czarno-biały chór. Z czeluści zabudowań odpowiadały im siostry, które tego dnia zostały w obejściu. Konfetti z kilkudziesięciu jaskółek uświetniało przemarsz. Pikuś, Szalik i Nestor – trzy tenory podwórkowe – nigdy nie pozwoliły, by to wydarzenie pozostało niezauważone. „Krowy przyszły” – oznajmiała ciocia, co oznaczało początek oprzątania, ostatniego stadium gospodarskich czynności.
Dzwoniły wiadra, zwłaszcza te nowe, cynkowe, do mleka. Stare, do pojenia bydła i karmienia świń, dudniły głucho. Chrzęściły łańcuchy, którymi trzeba było przywiązać krowy. Kury uciekały w popłochu, głośno dając wyraz swemu oburzeniu. W brudnej oborze pojawiały się czyste pieluchy, przez które babcia cedziła parujący strumień bieli. Głodny cielak atakował obolałe wymię ciepłej matki. Siadałem zmęczony pod kasztanowcem z papierówką w zębach i pozwalałem, by spłynął na mnie splendor człowieka pracowitego, już prawie chłopa. Na moment zyskiwałem status kogoś ważnego i mogłem nic nie robić. Wokół pachniało krowami, jaskółcze konfetti opadało powoli.
Z kalenicy obory zerkał na mnie kopciuszek. Odkąd włożyłem jedno z jego dzieci z powrotem do gniazda, lubiłem sobie wyobrażać, że śpiewa dla mnie. Kręcił się po długim dachu kryjącym oborę, chlew, letnią kuchnię z prastarym regałem i wiekowym piecem. Zeskakiwał też na garaż z lewej strony i drewutnię z prawej, w której mieszkał dzięki wiecznie otwartym wrotom. Zdałem sobie sprawę, że wiele razy pokonywałem tę samą drogę, tyle że na strychu, pod dachem obory. Kopciuszek niby był ptakiem, ale nigdy nie siadał na dębie, który rósł na przedłużeniu pierzei od strony pól, ani na lipie, która pyszniła się obok drewutni, przed domem.
Na strychu obory – pośród skrzyń, pudeł, rdzawych sierpów, rzeszot i snów, pośród wyblakłych obrazów Jezusa, Maryi i świętych – mieszkały nietoperze. A wraz z nimi pająki krzyżaki, myszy, motyle i „robok”.
Gra z lasem
„Robok cię zechlo” – słyszałem troskliwe ostrzeżenie cioci, ilekroć nocowałem na łąkach. Sen poza domem był niebezpieczny, tak jak samotne wyjście do lasu. Robok długo pozostawał tajemnicą, mieszkańcem ciemności na strychu. Nie wiedziałem, kim jest. Dlaczego nie bał się świętych obrazów? Znajdowałem po nim tylko skorupki – musiał zabierać jajka na górę i je wypijać. Pewnego dnia dziadek wniósł po drabinie na strych naszego wielkiego psa, Nestora. Pies ujadał jak oszalały i biegał po całym poddaszu, aż pojawił się w wykuszu obórki, u szczytu drabiny, z martwym zwierzęciem w zębach. Nestor zabił kunę. I kolejna cząstka świata metafizycznego dała się przyporządkować do tego fizycznego. Wiedziałem więcej, jednak z jakiegoś powodu nie chciałem takiej wiedzy.
Wieczorami zdarzało się, że kos wołał mnie do sadu, właściwie ogrodu, który rósł za starą chałupą. Lubiłem tam wchodzić przez drewniane odrzwia, mijać sień i duży pokój, by wyjść tylnymi drzwiami i ruszyć w wysoką trawę, między drzewa. Kos nawoływał, zachęcał i przekonywał: chooooodź, chooodź. Jakby drwił, że marnuję jakąś wspaniałą okazję, i obiecywał, że zobaczę coś szczególnego. Ulegałem namowom czarnego ptaka; chciałem sprawdzić, czy jest jak zawsze o tej porze dnia: dziwnie i nierealnie. Niby spokojnie, ale w głębi traw i koron, pomiędzy konarami, w licznych dziuplach działo się coś niezwykłego. Nie rozumiałem tego i bałem się. Zdawało mi się, że ogród jest podszewką naszego podwórka, jego rewersem; miejscem, gdzie gospodarskie życie wywrócono na nice.
Słowa „het” i „hen” najbardziej były potrzebne za stodołą. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się tam pola zbóż i ziemniaków, lekko pociągnięte smużkami miedz. Bywały lata, podczas których całe pola obsiewano jedynie zbożem i skowronkami. W lipcu ta wielka przestrzeń wypełniała się falującym złotem, przypominała uroczysty skarbiec. Ciężkie kłosy dzwoniły jak na mszy. Chociaż deptanie chleba było grzechem, wchodziłem w dzwonne zboże szukać nor lisów. Wiedziałem, że czeka mnie za to sroga kara, lecz bardzo chciałem zobaczyć tegoroczne niedoliski.
Jeśli żyto było niższe, zza stodoły dało się dostrzec linię horyzontu, czyli Boruską Drogę. Czekała na mnie zawsze, gotowa do zauważenia, kiedy tylko podnosiłem głowę znad kwiatów poziewnika, jasnot purpurowych i łopianów, gęsto obsiadanych przez trzmiele i pszczoły. I zawsze wisiało nad nią kilka zielonych cumulusów robinii akacjowej. Droga wiodła „do boru”, który – tak samo jak ogród – wołał i przyciągał. Był ciemnym strychem, starą chałupą, krainą z opowieści Dziadków – wydawało się, że bardzo odległą. To stamtąd przychodzili partyzanci i przybiegł jeleń, to tam powiesił się gospodarz; ktoś widział nawet dwóch diabłów, którzy mu w tym pomagali. Mówiono też, że pod krzyżem, przy ogromnym mrowisku zasnęła dziewczynka ze wsi Orzeł, gdy zgubiła się w lesie. „Spała, aż zjadły ją mrówki” – zapewniała babcia.
Kiedy szedłem tam pierwszy raz, wyruszyłem bardzo wcześnie rano, bo nie miałem pojęcia, kiedy dotrę na miejsce. Interesowało mnie wyraźne het, czyli miejsce zetknięcia się nieba z ziemią w postaci ciemnej szpary w widoku. Wysoko skowronki nie posiadały się z radości, na kamieniu dygała pliszka żółta, a spod nóg strzelały kuropatwy. Kosmate trzmiele, całe w ostrzegawczych barwach, broniły miedz oddzielających pola. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy już po dwóch godzinach znalazłem się pośród sosen – w mrocznym i chłodnym strychu świata. Niebo wciąż wisiało wysoko, nie dotykało tu ziemi. A las był jak ogród, tylko miał więcej drzew – rosły ciasno i zamiast liści miały igły. Szukałem jeleni i wilków, ale spotykałem głównie sarny, zające i dzięcioły. Może dlatego, że trzymałem się szerokiej, piaszczystej drogi? Opowiadano mi, że prowadzi ona daleko – za las, w jeszcze bardziej nieznany świat.