Wilczyca kapitolińska, która wykarmiła Romulusa i Remusa, to dość rzadki przypadek, gdy wilkom przypisuje się coś pozytywnego. Owszem, w Mongolii i Chinach wierzono w niebiańskie wilki, jednak w Europie z reguły uchodziły one za demony, zwierzęta diabelskie, wyjących synów nocy, zwiastuny wojen. Miały opinię obżartuchów, które nie gardzą także ludzkim mięsem. Wprawdzie zgony spowodowane przez wilki są dziś rzadkością, a w Polsce praktycznie się nie zdarzają, lecz nad Wisłą nadal pokutują stare przesądy. Nie na darmo mamy tyle przysłów związanych z wilkami – zarówno jeśli chodzi o wywoływanie zła, jak i potworny apetyt czy dwulicowość. Od opowieści o św. Franciszku zbratanym z wilkiem z Gubbio bardziej popularna jest bajka o Czerwonym Kapturku.
Wataha na froncie
Media chętnie podchwytują informację o każdym wilczym ataku na zwierzęta gospodarskie i straszą, że kto wie, czy nie rzucą się na ludzi. W końcu wilk potrafi się przebierać w owczą skórę, więc nie można mu ufać. Zwykle pomija się, że wilki unikają i boją się ludzi, a dużo groźniejsze od nich są zdziczałe psy, oswojone z naszym wyglądem i zwyczajami.
Faktem jest, że w przeszłości przy okazji głodu i wojen dochodziło do ataków watah drapieżników. Czasem jednak fikcja miesza się z rzeczywistością. Weźmy przykłady z naszej części Europy z czasów pierwszej wojny światowej. Rozpisywała się o tym prasa za Atlantykiem, spragniona wszelkich sensacji z miejsc walk. W styczniu 1917 r. „El Paso Herald” donosił, że na Litwie i Wołyniu zwierzęta atakują nie tylko stada, ale porywają także dzieci. Kilka miesięcy później „Oklahoma City Times” pisał, że Niemcy i Rosjanie mają na froncie wschodnim taki kłopot z bestiami, że przerywają walkę, by się z nimi rozprawić. Podejrzanie szczegółowo opisał to „The New York Times” latem 1917 r.: „W trakcie ostatnich zimowych walk na polskich i bałtyckich terenach Rosji wilki pojawiły się w takiej ilości, że w okolicy Kowna, Wilna i Mińska stały się prawdziwą zmorą zarówno dla wojsk rosyjskich, jak i niemieckich”. Okazało się, że mimo podjęcia doraźnych środków drapieżniki nie rezygnowały. „Próbowano je wyeliminować za pomocą trucizn, broni palnej, granatów ręcznych, użyto nawet karabinów maszynowych, lecz bezskutecznie. Wilki – a nigdzie nie znajdziecie tak wielkich jak w Rosji – były wygłodniałe i nie zwracały uwagi na niebezpieczeństwo. W miejsce jednych zabitych przez wojska carskie i niemieckie pojawiały się nowe watahy” – pisał NYT.
Według gazety ostatecznie obie walczące armie na zagrożonym odcinku frontu zawarły rozejm i wspólnie zabrały się za bitwę z drapieżnikami. Zabiły kilkaset sztuk, a wtedy pozostałe wilki rozpierzchły się. I ludzie znowu mogli zabijać siebie nawzajem – można byłoby dodać. Opowieść NYT trudno dziś zweryfikować, ale skądinąd wiadomo, że zima z przełomu lat 1916–1917 faktycznie była surowa, a zwierzęta wygłodniałe. Front zaś pełen był świeżych zwłok żołnierzy. To mogło skusić drapieżniki.
Bestia mniemana
Doniesienia NYT to jednak betka w porównaniu z kampanią z XVIII-wiecznej Francji, dotyczącą tzw. bestii z Gévaudan. Chodziło o tajemnicze zwierzę, które w 1764 r. zaczęło atakować ludzi w górach w Oksytanii, na południu Francji. Świadkowie opowiadali, że przypominało wilka. Liczba ofiar bestii z miesiąca na miesiąc rosła, pojawiały się kolejne pamflety opowiadające o jej atakach, wreszcie zareagowały władze. Zorganizowały ogromne polowania na drapieżniki.
Podczas łowów ubito wilka tak wielkiego, że można go było wysłać królowi Francji Ludwikowi XV, by odtrąbić sukces. Zwierzę miało 80 cm wysokości i 170 cm długości. Wypchany drapieżnik trafił do Wersalu, do antyszambra królowej Marii Leszczyńskiej. Sukces obwieszczono jednak zbyt szybko. W okolicach Gévaudan wciąż ginęli ludzie!
Mordy skończyły się dopiero w 1767 r. Wtedy, gdy kolejnego wielkiego wilka ubił miejscowy myśliwy Jean Chastel. I to nie byle czym: użył poświęconej srebrnej kuli z wyrytym krzyżem! Historycy szczerze jednak wątpią w tę wersję wydarzeń. Raczej niemożliwe, by za ponad 200 ataków w Gévaudan odpowiadało jedno zwierzę. Badacze nie są nawet pewni, czy sprawcą napaści był na pewno wilk, a nie inny drapieżnik – nawet przez kogoś wytresowany lub wychowany, co tłumaczyłoby, dlaczego nie lękał się człowieka. Ba, może niektórych zabójstw dokonali ludzie przebrani za zwierzęta?
I tu niestety pojawia się kolejny demon prześladujący wilki. Skoro w sprawie z Gévaudan mówi się o osobliwie zachowujących się ludziach oraz o poświęconej kuli, droga wiedzie do przesądów o wilkołakach.
Ukąszeni pod Jasłem
Wiara w wilkołaki wzięła się zapewne z dawnych prób wytłumaczenia takich chorób, jak likantropia czy wścieklizna. W połączeniu z ówczesnym przekonaniem o demoniczności wilków oraz o konszachtach czarowników z tymi drapieżnikami przeciętnemu człowiekowi sprzed kilkuset lat sprawa wydawała się oczywista. Dziś wilkołaki raczej nie wychylają pysków poza fabuły horrorów – filmowych i literackich. Jednak jeszcze na początku XX w. urządzano na naszych ziemiach polowania na pół-ludzi, pół-wilki! Do zdarzenia takiego doszło latem 1901 r. we wsi Myscowa pod Jasłem.
Pasterze spostrzegli wówczas drapieżnika, który porwał z pola owcę, a następnie umknął z ofiarą w las. Niby normalna sprawa, zdarza się. A pasterze, jak trzeba, rzucili się w pogoń za zwierzem. Kiedy – jak później opowiadali – niemal dopadli już wilka, ten dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Zamiast niego znaleźli w krzakach starego żebraka, niejakiego Iwana Karczmarczyka. Uznali, że ani chybi to wilkołak. To wyjaśniałoby przecież zniknięcie ściganego drapieżnika. Logiczne! Wystraszony żebrak próbował uciekać, jednak wieśniacy go dopadli i pobili, zresztą pod okiem tamtejszego wójta. Zapewne zlinczowaliby biedaka, gdyby w porę nie pojawił się miejscowy żandarm. Karczmarczyk odszedł wolno, za to narwani napastnicy trafili pod sąd.
Trudno uwierzyć, że to zdarzyło się zaledwie 118 lat temu na Podkarpaciu. W ludziach tkwią jednak bestie, które tylko czekają, by je wywołać. Przez wieki wierzono, że człowiek pokąsany przez wilka może zamienić się w potwornego wilkołaka. A co, jeśli to człowiek zdolny jest pogryźć wilka?