Gdy byłem w piątej klasie i chodziłem w krótkich majtkach, nawiedziła mnie chęć poznania tajników pszczelarstwa. Chęć, jak na sztubaka rozmiłowanego zazwyczaj w szlachetnej, choć toczącej się na ulicach i podwórkach grze „kukso”, raczej dziwna. Tłumaczyła się jednak prosto: oto ksiądz profesor wyjawił nam któregoś dnia na lekcji, że będzie uczęszczał na kursa pszczelarskie. Słowo „uczęszczał” uderzyło mnie tak swoją dostojnością i podniosłością, że natychmiast postanowiłem rzucić pisanie regulaminu Stowarzyszenia Czarnych Huzarów i uczęszczać na pszczelarstwo. (Punkt pierwszy regulaminu brzmiał: „czarny huzar działa zawsze na własną rękę”. Niestety dalej jakoś poza ten punkt pierwszy wyjść nie mogłem).
***
Zostałem więc pszczelarzem. Zanim opowiem, jak się to stało i jaki ma to związek z hipnotyzującymi pluskwami oraz przyszłym końcem świata, muszę nadmienić, że owe cztery tygodnie kursów pszczelarskich więcej mi dały mądrości, niż cztery lata gimnazjum. Nie dlatego bynajmniej, że większą część wykładów poświęcono rozważaniom nad… życiem płciowym pszczół – a zapewniam Was, że może ono zaciekawić nie tylko szesnastoletniego kandydata na mężczyznę – i nie dlatego, że nauczyłem się nareszcie czegoś praktycznego, lub że zdobyłem mnóstwo wiedzy pobocznej, ale dlatego, że poznałem tajemnicę, która otworzyła mi po raz pierwszy oczy na arkana sztuki życia, arkana niestety stojące w sprzeczności z moralnością, szlachetnością i kodeksem życiowym, wpajanym w nas gorliwie przez szkołę, księdza i dom (choć nie stojące w sprzeczności z jedynym paragrafem regulaminu „czarnego huzara”).
Objawiła mi się owa tajemnica sztuki życia w momencie, gdy kucnąłem przed „korpulentnym panem”. Było to tak.
Po skończonych wykładach pszczelarskich, dzięki nadzwyczajnemu wysiłkowi organizacyjnemu przygotowano jeden pokaz praktyczny, mianowicie, jak się pszczoły wykurza z ula i zabiera zyskowny miodek. Zdziwicie się Wy, którzy znacie Warszawę, jeśli powiem Wam, że pokaz odbył się na rogu Al. 3-go Maja i Nowego Światu, w ogrodzie ciągnącym się niegdyś od rogu ulicy do gmachu Muzeum Narodowego. Tak, był tam wtedy ogród otoczony murem, a w nim (w ogrodzie, nie w murze) – pasieka. Rok? Proszę bardzo: 1923.
Był czerwiec, było ogromnie gorąco i ogromnie niebezpiecznie.
Pszczelarz pojawił się nagle między drzewami. Wyglądał przerażająco: miał na sobie workowaty płaszcz, gęstą siatkę na głowie i długie, szczelnie zapięte na przedramieniach rękawice. Oświadczył, że te pszczoły są z gatunku złych, że dziś w dodatku są niespokojne, więc żebyśmy zanadto nie wtykali naszych głów do ula. I zaraz zaczął okropnie dymić specjalnym przyrządem.
Zbiegło się mnóstwo – nie wiadomo skąd – pszczół. Fruwały w jakiś nieobliczalny sposób, ślizgając się (i to całymi stadami) po dziwacznych, hiperboliczno-elipso-sinusoidalnych torach. Wytrzymywałem to spokojnie. Czyż mogło być inaczej z założycielem „czarnych huzarów”? Gdy pszczelarz zdjął wierzch ula, buchnęła na nas czarną wściekłą chmurą, wielomiliardowa (tak mi się zdawało) masa pszczela z nastawionymi żądłami.
Pamiętam tylko, że uciekałem wspaniale. Cóż z tego?! Goniło mnie sto eskadr nieprzyjacielskich, lecących z szybkością dźwięku. Głowa zmarszczyła mi się i skuliła z rozpaczy. W tym właśnie momencie zorientowałem się, że uciekam ostatni. Przede mną migały plecy różnych płci i wymiarów, gwałtownie i chybotliwie podskakujące na ścieżce. Nie dane mi było jednak przeżyć w sobie tryumfu, że przecież ostatni uciekałem, bo zagrożony śmiertelnym niebezpieczeństwem mózg mój przypomniał sobie nagle pewną radę starego pszczelarza – wykładowcy.
W kilku sarnich susach dopadłem do szybko i drobno przebierającego nóżkami w wytwornych spodniach starszego, korpulentnego pana. Za mną, szumiąc złowieszczo, sunęły pszczoły. Kucnąłem.
Wszystkie eskadry zwaliły się na plecy i głowę drobno skaczącego amatora wiedzy pszczelarskiej. Zaczął skakać jeszcze drobniej, trzepotać rękami, nagle zawirował, poczem padł. Ja biegłem dalej. Był to mój pierwszy sukces pszczelarski, ale niestety i ostatni, nigdy więcej w życiu nie miałem nic wspólnego z tymi owadami.
***
Spytacie o wyrzuty sumienia?
To sprawa osobista. Nie odpowiem. Mogę tylko dodać, że postępowałem przepisowo. Co prawda pszczelarz nakazywał kucać „przed drzewem lub jakąś inną przeszkodą”, ale po pierwsze: ja wtedy żadnego drzewa nie widziałem (choć wiele ich stało wokoło), po drugie: nie przyszły mi wtedy na myśl żadne refleksje natury etycznej. Później zaś, gdy przesadzałem mur i odetchnąłem z ulgą, było za późno. Zresztą w wiele lat potem dowiedziałem się, że lekarze leczą cukrzycę (czy może jakąś inną chorobę) jadem pszczół, właśnie w ten mniej więcej sposób, jaki tu opisałem. Nie wykluczone więc, że uleczyłem korpulentnego pana. Kto wie? Wyglądał na to, że powinien był mieć cukrzycę (albo jakąś inną chorobę).
Tak, to było bardzo dawno. Z sentymentem wywołuję z przeszłości obrazy tych czasów, gdy tylu, tylu ludzi w Polsce nie znało większych dramatów, niż nasz z pszczołami na rogu Al. 3-go Maja i Nowego Światu. Przez następne dwadzieścia kilka lat poznałem, że wtedy dziećmi byli nie tylko obywatele, chodzący jeszcze w krótkich majtkach, ale i tacy, którym wiek przygasił blask oczu i plecy pochylił.
Lecz wracajmy do pszczół. I tu wiedza również posunęła się naprzód. Czy wiecie, że pszczoły rozmawiają, że mają własny język? Czy wiecie, że pszczoła, która znalazła pole znakomitej koniczynki, lub wydajną alejkę akacjową, pędzi co tchu do ula i mówi: „znalazłam koniczynę na południowy wschód od naszego ula, pod kątem 60 stopni między obecnym położeniem słońca, naszego ula a polem koniczyny, w odległości 1650 mtr.”?
Mówię, że pszczoła „mówi”. Rzeczywiście „mówi”, tylko trochę nie tak, jak my. Jak? Tu właśnie tkwi sensacja i efektowny trick natury. Nim jednak odkryję rąbek tajemnicy (a swoją drogą, trudno powstrzymać się od refleksji, jak tantalizująca – od Tantala! – jest nauka: odsłania i odsłania… i nigdy nic całkowicie odsłonić nie jest w stanie; to jest jedyne perpetuum mobile jakie znam); nim więc odkryję rąbek tajemnicy przed Wami, mili, choć nieznani mi osobiście Czytelnicy, pozwólcie, że przedstawię Wam pewnego pana. To jest pan Frisch, uczony, Austriak z pochodzenia, który w szwajcarskim czasopiśmie naukowym „Experientia” (Bazylea) podał „gramatykę” i „słownik” języka pszczół. Pan, który osobiście z pszczołami rozmawiał!
Skoro go teraz znamy, zreferuję Wam jego odkrycie ling wistyczne, nie wchodzące jednak w zakres lingwistyki, bo… bo pszczoły mówią tańcem! A każdy taniec znaczy co innego.
Zacznijmy od tego, w jaki sposób pszczoła określa kierunek i odleg łość wspomnianego znalezionego pólka surowca koniczynowego. Więc tak: jeśli znajduje się ono bliżej niż 50 m, nasza pszczoła, wpadając podniecona do ula, zaczyna tańczyć, kręcąc się po malutkich kółeczkach w prawo i w lewo na przemian; jeśli odległość jest większa, taniec staje się skomplikowany i olśniewająco, matematycznie precyzyjny. Owad zaczyna się kiwać, robiąc półkola w jedną stronę, wracając i robiąc półkola w drugą; ilość tych kiwnięć na minutę oznacza właśnie… odleg łość. Czterdzieści na minutę równa się 100 m. Im jest ich mniej, tym większa odległość. Osiem ruchów naprzykład oznacza odległość 3 km. – Nadbiegają inne robotnice, spoglądają, liczą błyskawicznie (co za matematyczki!) i fruuuu w powietrze. Lecz to nie wszystko. Gdzie lecą? To znaczy, w jakim kierunku?
Otóż, jeśli pszczoła tańczyła pionowo, głową do góry, to pole leży dokładnie na linii między słońcem a ulem (rysunek A); jeśli tak samo, lecz głową w dół – pole wówczas leży dokładnie poza ulem, w stronę odwrotną od słońca (rys. D); jeśli leży pod kątem 120° między słońcem a ulem, pszczoła tańczy tak nachylona ciałem swym i głową, że tworzy te same 120° z pierwszą pozycją tańca (rys. C); jeśli pole leży pod kątem 60°, to i ciało pszczoły wskaże 60° (rys. B). – Tak więc, unikając pieczołowicie szoku nerwowego na samą myśl, że te stworzonka rozróżniają (ale czym, bo przecież nie rozumem?), kąty i ich wielkości, przechodzimy do odpowiedzi ostatniej, mianowicie na pytanie – w jaki sposób komunikują, co znalazły?
Po prostu przynoszą ze sobą zapach. A rozróżniają nawet zapachy dla nas nie istniejące. Dla pewności zaś układają w powietrzu ścieżkę zapachu. O zabłądzeniu nie ma mowy.
***
W ten sposób nadzwyczajny pan Frisch odkrył przed nami język, jakim posługują się nasze mieszkanki pasiek w sprawach ekonomicznych. Jeśliby jakiś czytelnik – cynik powątpiewał o praktyczności wspomnianego odkrycia, muszę go wyprowadzić z błędu. Nie tylko pan Frisch, ale i jego asystenci, a nawet zwiedzające jego pasiekę ze szklanymi ulami osoby postronne, popatrzywszy, chwilę szły i odnajdowały nieomylnie miejsca, do których pszczoły, po otrzymaniu informacji, leciały.
Pozostaje nam zrobić jedno, ostatnie posunięcie: spróbować nie tylko słuchać języka pszczelego, ale i przemówić nim. Może niedaleka jest chwila przełomowa, w której uczony od pszczół, zaopatrzony w ręczne przyrządy do latania, zabuja koło wylotu ula, stanie na głowie, lub pod kątem 63½ stopnia i poprowadzi rój pszczółek do kopalni olejków?…
Wtedy – o moi mili – przepowiadam, że znikną przyrządy do wykurzania uli. Zmyślny człowiek nadleci, zabuja, nie tylko dosłownie, lecz i w przenośni, i to tak, że cały ul wyleci za nim, by ujrzeć jakieś eldorado koniczyny. Tymczasem, ma się rozumieć, drugi człowiek wywiezie z ula plastry miodu. Nie trzeba będzie przy tym uciekać!
Pytanie Czytelnika:
– No dobrze, a gdzie pluskwy – i to hipnotyzujące! – i gdzie koniec świata?
Odpowiadam: Będą pluskwy (hipnotyzujące), i na pewno będzie koniec świata, ale w numerze następnym „Przekroju”.
Tekst z archiwum, nr 151/1948 r. (pisownia oryginalna).