W poprzednim odcinku: po nieudanej próbie uprowadzenia córki lokalnego magnata bohater opuszcza ojczyznę i udaje się do Francji, a stamtąd do Ameryki, gdzie od kilku miesięcy trwa bunt 13 kolonii przeciwko zwierzchniej władzy Wielkiej Brytanii.
Filadelfia, sierpień 1776 r. Do ówczesnej stolicy Stanów Zjednoczonych, gdzie zaledwie miesiąc temu została uchwalona Deklaracja niepodległości, przybywa młody, 30-letni oficer rodem z Polski. Miesiąc później staje on przed Kongresem, któremu przedkłada memoriał zawierający jego kwalifikacje i zawodowe CV. Jako inżynier, absolwent szkół w Warszawie i Paryżu, trafia w dziesiątkę: żeby prowadzić dalej wojnę, Ameryka potrzebuje pieniędzy, broni, prochu, ale przede wszystkim wykwalifikowanych inżynierów.
Być może właśnie wtedy dochodzi do pierwszego spotkania Kościuszki z Jerzym Waszyngtonem. „Co mogę dla pana zrobić?” – miał zapytać Waszyngton oficera o niemożliwym do wymówienia nazwisku, gdy ten zaoferował mu swoje usługi w walce o niepodległość Stanów Zjednoczonych. „Proszę mnie wypróbować” – brzmiała odpowiedź. Waszyngton zaryzykował i nie żałował – choć przez następne lata w wojennej korespondencji pisał jego nazwisko na kilkanaście różnych sposobów.
Czym Kościuszko zajmował się przez następne siedem lat służby w Armii Kontynentalnej? Był przede wszystkim inżynierem wojskowym – oznacza to, że zamiast ze szpadą większą część wojny spędził z teodolitem wśród szańców i fortyfikacji, dokonując obliczeń i sporządzając rysunki terenu. Praca nie była spektakularna, ale kluczowa z perspektywy końcowego sukcesu: pułkownik Kuziaske projektował zasieki i reduty, budował fortyfikacje i mosty pontonowe, koordynował przemarsze armii i wybierał teren pod obozowiska, kopał podziemne chodniki.
Inaczej niż Kazimierz Pułaski – słynący ze straceńczych kawaleryjskich szarż drugi polski bohater wojny o niepodległość – Cosieski rzadko brał bezpośredni udział w walkach na froncie i prawie nie prowadził operacji wojskowych. Przez całą wojnę był tylko raz ranny (w pośladki), bliski śmierci – również tylko raz, w bodaj ostatniej potyczce tej wojny, kiedy po raz pierwszy dane mu było dowodzić amerykańskim wojskiem w polu.
W efekcie zamiast na polu bitwy znaczną część wojny spędził na placu budowy, jakim w tym czasie stało się West Point. Do położonego 80 km na północ od Nowego Jorku – i określanego mianem „klucza do Ameryki” – West Point Korsuasco trafił opromieniony sławą genialnego stratega spod Saratogi (to on wybrał miejsce na bitwę i umocnił jego słaby punkt redutami). Po dwa i pół roku budowy West Point był rzeczywiście twierdzą nie do zdobycia, nasz bohater jednak miał tego miejsca serdecznie dosyć.
Jego praca nie ograniczała się do zaprojektowania nowatorskiego systemu obronnego, w którym wbrew panującym teoriom budowy fortyfikacji dostosował budowle do naturalnego ukształtowania terenu. Przez cały ten czas był Kuzciuzsco jednocześnie projektantem i szefem budowy: borykał się z brakiem rąk do pracy (zwłaszcza fachowców), niedoborami logistycznymi (wapno, kawa, rum), musiał nawet troszczyć się o paszę dla zwierząt i ubrania dla ludzi.
Kiedy 15 lipca 1784 r. – po ośmiu latach na amerykańskim kontynencie – wsiadał w Nowym Jorku na statek do Europy, był jednym z najdłużej służących zagranicznych oficerów. Wracał bez pieniędzy, podobnie jak przyjechał (żołdu w czasie służby nie pobierał). Z Ameryki przywoził tytuł generała brygadiera, order elitarnego Towarzystwa Cyncynatów i niewymierną sławę bohatera walki o wolność Ameryki.
Po stronie aktywów mógł sobie również zapisać praktyczne doświadczenie inżyniera zdobyte podczas budowy niezliczonych fortyfikacji (przyda się za 10 lat podczas oblężenia Warszawy), a także świadomość tego, jaką wartość bojową może mieć wojsko tworzone z ochotników walczących o swoją wolność. Wreszcie – i to może najważniejsze – do Europy i Polski przywoził iście amerykańską wiarę self-made mana, który wie, że wszystko jest możliwe – trzeba tylko w to wierzyć i mieć zaufanie do swoich sił.
Tylko że w tym wypadku uwierzyć musiał cały naród.
cdn.