Jak Hercule Florence pożyczył światło od słońca i przepadł w mrokach historii
i
Collection C.H. Florence - Leila et Silvia Florence/Jorge Bastos/motivo, São Paulo
Wiedza i niewiedza

Jak Hercule Florence pożyczył światło od słońca i przepadł w mrokach historii

Katarzyna Sroczyńska
Czyta się 16 minut

Wynalazł fotografię przed Daguerre’em, przemierzył Amazonię, znalazł sposób, by utrwalać śpiew ptaków bez nagrywania i powielać polityczne teksty bez maszyny drukarskiej. Zagubionego w Brazylii wynalazcę odkryto dopiero 100 lat po jego śmierci.

Wierzę, że w przyszłości będziemy drukować dzięki wykorzystaniu światła” – zanotował 15 stycznia 1833r. niespełna 30-letni wówczas Francuz. Siedział przy biurku w malowniczej brazylijskiej fazendzie w kilkutysięcznym miasteczku São Carlos, 100 km na północ od São Paulo. Była pełnia lata. Zmusić słońce do utrwalania obrazu na papierze próbowało wtedy wielu Europejczyków, wśród nich malarz Louis Jacques Daguerre. Dlaczego jego nazwisko znamy, a o Hérculesie Florence niemal nikt nie słyszał, choć to on ujarzmił światło słoneczne wcześniej? „Największa słabość współczesnej myśli polega, wydaje mi się, na niedorzecznym przecenianiu tego, co znane, w stosunku do tego, co pozostaje do poznania” – pisał surrealista André Breton. Hércules Florence by się z nim zgodził.

Być jak Robinson Crusoe

Antoine Hercule Romuald Florence urodził się w Nicei 29 lutego 1804 r. – data wyjątkowa, ale i pechowa: urodziny obchodzi się raz na cztery lata. Rozpoczynał się wiek rewolucji przemysłowej i naukowej. Buchała nowoczesność. Kilka dni wcześniej ruszyła eksploatacja pierwszej na świecie lokomotywy parowej (w Abercynon w Walii), a prawie miesiąc później we Francji zaczął obowiązywać Code civil des Français, znany później jako Kodeks Napoleona, pierwsza nowożytna kodyfikacja prawa cywilnego. Kiedy Napoleona ogłoszono cesarzem, Hercule miał już zapewne tyle siły, by samemu przez dłuższy czas trzymać prosto główkę i się rozglądać (znakomity zmysł obserwacji pozostanie jedną z jego największych zalet). 

Hércules Florence

Był synem Arnouda, chirurga wojskowego, który udzielał też lekcji rysunku, i pochodzącej z Monako Augustine. Artystycznie utalentowany chłopak za namową matki (ojciec zmarł trzy lata po narodzinach syna) wcześnie zaczął zarabiać, wykonując rysunki na zlecenie władz miejskich. Życie urzędnicze zupełnie go jednak nie pociągało. Zaczytywał się w przygodach Robinsona Crusoe i marzył, by – tak jak bohater Daniela Defoe – „ruszyć w szeroki świat, napatrzeć się ludziom i krajom oraz zaznać wszelakich przygód”. „Ta przyjemność doprowadziła mnie do geografii i długie godziny spędziłem nad dobrym atlasem, który mieliśmy w domu. Nie było miejsca na świecie, do którego nie chciałbym się udać pewnego dnia. Morze Śródziemne wydawało się bardzo małe i zamierzałem przejechać przez nie, jak przejeżdża się przez jezioro w kraju, zanim się go opuści – wspominał po latach w swoich dziennikach L’Ami des Arts livré a lui-même ou Recherches et découvertes sur différents sujets (Wolny przyjaciel sztuk albo badania i odkrycia na różne tematy). Matce te plany zdecydowanie się nie podobały. Kiedy jednak w końcu się zgodziła i młody Florence pojechał do Antwerpii, by tam zacząć samodzielne życie, nie znalazł pracy, którą mu obiecano. A ponieważ nie miał grosza przy duszy, wrócił do domu na piechotę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Collection C.H. Florence – Leila et Silvia Florence/Jorge Bastos/motivo, São Paulo

Jeśli rodzina miała nadzieję, że ta przygoda zatrzyma go w domu, zawiodła się. Dwa lata później, w lutym 1824 r., 20-letni Hércules na pokładzie statku „Marie-Thérèze” opuścił Europę na dobre. Celem była Ameryka Południowa. Po 45 dniach podróży przybył do Rio de Janeiro. Pierwsze wrażenie tak zapamiętał: „Wszystko ogłaszało mi, że jestem w Nowym Świecie: łodzie sunące wokół fregaty, czarni, owoce, które przynieśli, wszystko było dla mnie nowe. Zeszliśmy z pokładu i poczułem niepokój. Czy to mogło być przeczucie? Widok tej wielobarwnej populacji białych, czarnych i mulatów we wszystkich odcieniach mnie zasmucił. Przeszedłem przez mały plac Capim, gdzie bito czarnego mężczyznę przywiązanego do pręgierza. Ten widok wywołał we mnie bunt – kto uważa, że jest miłosierny, ale biczuje czarnych?”.

Florence przybył do Brazylii dwa lata po ogłoszeniu przez ten kraj niepodległości. We wrześniu 1822 r. na brzegu rzeki Ipiranga książę Pedro zakrzyknął: „Niepodległość albo śmierć” i jednym ruchem miecza odciął wielką kolonię od Portugalii, której królem był jego ojciec Jan VI. Pedro został koronowany na cesarza, co miało nawiązywać do Napoleona i jego pomysłu łączenia imperializmu z modernizacją. Ale na razie porządki kolonialne nadal panowały. Co trzeci mieszkaniec 4-milionowego kraju był niewolnikiem. Handel cukrem, do niedawna najbardziej dochodowa gałąź tamtejszej gospodarki, nieco przywiądł. Rozkwitał za to handel kawą (już w 1850 r. z Brazylii pochodziła niemal co druga filiżanka parzonej kawy na świecie). W przyszłości Florence będzie zarabiał i na jednym, i na drugim.

Tymczasem zaczął pracę w sklepie z ubraniami w Rio jako kasjer, choć wcześniej chciał spędzić życie na morzu (czyżby rejs dał mu się we znaki bardziej niż spacer przez Alpy?). Po roku przeniósł się do księgarni i warsztatu typograficznego Pierre’a Planchera. Plancher był liberałem skazanym we Francji za wywrotową działalność polityczną. Niedługo wydawany przez niego „Jornal do Commercio” zyska popularność nie tylko w Rio de Janeiro, ale też w całym kraju, a młody Florence przesiąknie liberalnymi ideami i miłością do prasy.

U Planchera Hercule ujawnił swój talent artystyczny. W miejscowej gazecie dał ogłoszenie: „Wszystkie osoby, które chcą odtworzyć mapy geograficzne, plany architektoniczne czy rysunki dowolnego obiektu, mogą porozmawiać z Hercule’em Florence’em w domu pana Planchera przy Rua do Cano 113 i mieć pewność, że z łatwością wykona on powierzoną mu pracę, dokładając należytej staranności i dokładności”. Wkrótce potem okazało się, że rysownika dokumentalisty szuka Georg Heinrich von Langsdorff, konsul generalny Rosji w Rio de Janeiro, planujący wyprawę do serca Amazonii.

Nuda w puszczy aż piszczy

Wizyty w rezydencji Fazenda da Mandioca, należącej do barona von Langsdorffa, niemiecko-rosyjskiego arystokraty, lekarza i przyrodnika, członka Petersburskiej Akademii Nauk, nie mógł pominąć żaden szanujący się naukowiec podróżnik, który przybył zza Atlantyku. Langsdorff od 1813 r. kilkakrotnie jeździł w głąb lądu, do stanu Minas Gerais, by badać amazońską przyrodę, ale jego najsłynniejsza wyprawa rozpoczęła się w 1825 r. Do niej właśnie dołączył Hercule Florence.

Collection C.H. Florence – Leila et Silvia Florence/Jorge Bastos/motivo, São Paulo

Cztery miesiące pracowali w Porto Feliz w prowincji São Paulo (przy okazji pobytu w tym mieście Florence zakochał się w córce miejscowego liberalnego polityka, Marii Angelice). Potem ruszyli ku sertão, na rzeki stanów São Paulo, Mato Grosso i Grão-Pará. Przez pięć lat pokonali 17 000 km, zbierając informacje o mieszkających w Amazonii ludziach, tamtejszej faunie i florze. Mieli mnóstwo przygód i zdecydowanie mniej szczęścia: Aimé Adrien Taunay, drugi rysownik wyprawy, zatonął podczas przeprawy przez rzekę Guaporé; astronom Nestor Rubcow zapadł na chorobę beri-beri (i popadł w szaleństwo), a wielu członków wyprawy dopadła malaria. Langsdorff w wyniku gorączki stracił pamięć. Jeśli jednak ktokolwiek sądzi, że apetyt na przygodę Hercule’a został zaspokojony, to się myli. W skąpych zapiskach z tamtych lat Florence nazwał podróż „wyczerpującą, pełną udręk i niefortunną”. Nudził się. „Zobaczyć jedną brazylijską wioskę to zobaczyć prawie wszystkie” – pisał (wiele razy narzekał, że za dużo w jego nowej ojczyźnie jest natury, a za mało kultury). Malowanie akwarel dokumentujących krajobrazy wydawało mu się pospolite. Zastanawiał się, czy nic już nie zostało do odkrycia. Do wynalezienia. Do zbadania.

Tymczasem puszcza wokół grała: świszczała, kląskała, syczała, dzwoniła, szumiała. Ptak araponga (z błękitnym dziobem) wydawał metaliczne, rytmiczne dźwięki, jakby uderzał młotem w kowadło, a anhu-póca (na rysunkach Florence’a przypomina indyczkę) śpiewał zadziwiająco głoś­no i melodyjnie. Hercule wpadł na pomysł, by poza wyglądem zwierząt dokumentować też dźwięki, które wydają. Na pięciolinii stworzył zapis nutowy tego, co słyszał. Nazwał go zoofonią. Był skromny: „Gdy weźmie się pod uwagę, jak wiele głosów zwierząt zmienia się w nieskończoność, wydaje się, że prawie niemożliwe jest ich zapisanie bez użycia nieskończonej ilości znaków […]. Metoda, którą tu przedstawiam, jest tylko pierwszą próbą”.

Rysowanie dźwięków światłem

Kiedy w 1829 r. wrócili do Rio, wszystkie rysunki i akwarele Florence’a wysłano do Rosji. Przepadły w tamtejszych archiwach, przez lata nikt ich nie oglądał. Hércules zamierzał tymczasem opublikować swoją pracę o zoofonii. Tyle że wydanie jej wcale nie było proste. Do niedawna książki i gazety uważano w Brazylii za przedmioty na tyle niebezpieczne, że ściśle ograniczano dostęp do maszyn drukarskich. Wydawało się to tak trudne, że Florence postanowił znaleźć łatwiejszy sposób na udostępnienie szerokiej publiczności swojej pracy. Zabrał się za badania nad poligrafią.

Może wciąż pamiętał, że Robinson radził sobie sam, był samowystarczalny i twórczy: „Nadmieniam tu mimochodem, że każdy człowiek normalnym obdarzony rozumem może z czasem sam przez się posiąść każde rzemiosło. W ciągu całego życia nie miałem dotąd w ręku narzędzia, a mimo to mogę zaręczyć, że byłbym potem w stanie, przy odpowiednim zapasie koniecznych przyrządów, wytworzyć sobie wszystkie przedmioty użyteczności domowej. Osiągnąłem z biegiem czasu taką zręczność, że mając tylko siekierę i ostre szerokie dłuto stolarskie, sporządzałem najróżniejsze rzeczy”. Hércules zamiast po siekierę i dłuto sięgnął po pudełko z dziurką (zwane camera obscura), szklane płytki i azotan srebra (doradzał mu Joaquim Corrêa de Mello, chemik i sąsiad z Vila de São Carlos, dziś Campinas). Postanowił wykorzystać najbardziej uniwersalny sposób utrwalania obrazu – światło. Chciał je ujarzmić tak, by zostawiało wyraźny i trwały ślad.

Podobne próby podejmowali w tym czasie artyści i naukowcy w Europie. Kilka lat wcześniej francuski wynalazca Joseph Nicéphore Niépce utrwalił na płytce cynkowej pokrytej światłoczułym asfaltem syryjskim widok z okna na sąsiednie budynki. Trzeba jednak było wielu godzin ekspozycji na światło, by powstał negatyw, który dałoby się odbić na papierze. Niépce próbował dalej, współpracując z malarzem Louis Jakiem Daguerre’em. Ostatecznie w 1839 r. ten ostatni ogłosił efekty prac, opisując technikę, w której uzyskiwano obraz z zastosowaniem płytki miedzianej pokrytej jodkiem srebra, a do wywołania używano oparów rtęci. Nazwał tę metodę – pomijając zasługi Niépce’a – dagerotypią. W przeciwieństwie do nich obu Florence na początku nie próbował utrwalać uroczystych twarzy ani widoków z okna. Zależało mu na piśmie i rysunku. Na początku 1833r. ­udało mu się powielić napis: „A ty, boskie Słońce, pożyczycz mi swoich promieni”. Boskie Słońce wyraziło wolę współpracy i Florence powielił w ten sposób apteczne etykiety przygotowane prawdopodobnie dla Joaquima Corrêa de Mella, dzięki któremu poznał właściwości azotanu srebra. Stworzył coś, co przypominało kserokopiarkę. Dzięki dalszym pracom udało się zachować dla potomności obraz więzienia w Campinas. Nową technikę nazwał photographie – rysowanie światłem.

Collection C.H. Florence – Leila et Silvia Florence/Jorge Bastos/motivo, São Paulo

Florence nie rozpropagował jednak zoofonii dzięki własnemu wynalazkowi. Ostatecznie w 1836 r. sprowadził do Campinas pierwszą prasę drukarską. Na tej maszynie drukowano „O Paulista”, pierwszą brazylijską gazetę wydawaną poza stolicą. Warsztat, specjalizujący się wcześniej w drukowaniu reklamowych ulotek i wizytówek, przekształcił się w ognisko liberalnej myśli.

W słońcu i cieniu

Rewolucja w sztuce, natura portretuje sama siebie, światło jest malarzem – tak w maju 1839 r. „Jornal do Commercio” pisał o nowym wynalazku – dagerotypii. Florence dowiedział się o tych doniesieniach od znajomego. Siedzieli akurat nad rzeką, przy blasku księżyca. „Poczułem ból w sercu, w żyłach, w szpiku kości, w całej mojej istocie. Zniosłem najcięższy wstrząs, jakiego doświadczyłem, ale nie zmieniłem wyrazu twarzy” – wspominał. Pół roku później na łamach „A Phenix” informował, że pracuje nad fotografią od dziewięciu lat, najpierw wynalazł poligrafię (formę powielania tekstu i grafik z wykorzystaniem światła, szablonów i substancji chemicznych), a potem proces utrwalania dzięki światłu obrazu powstającego w camera obscura. „Nie będę kwestionować niczyich odkryć, ponieważ ten sam pomysł może przyjść do dwóch osób, a poza tym zawsze uważałem moje odkrycia za niepewne” – pisał. A dziennikarze radzili czytelnikom, by porównując daty, sami zdecydowali, komu świat zawdzięcza fotografię – Europie czy Brazylii.

Francuski rząd nagrodził Daguerre’a dożywotnią pensją. Florence smutno pytał: „Kto nagrodzi mnie za wymyślenie poligrafii? Fotografia jest cudem stulecia w malarstwie. Położyłem też jej podwaliny i przewidziałem tę sztukę w całej jej pełni. Byłem bardzo bliski odkrycia metody Daguerre’a, ale pracowałem na wygnaniu. Cały zaszczyt dla Daguerre’a, ale ja rysowałem z pomocą słońca siedem lat wcześniej, zanim ktokolwiek inny wspomniał o fotografii. Nadałem jej nawet to imię”. Francuska Akademia, do której słał listy w tej sprawie, zbywała go zdawkowymi odpowiedziami, jak każdego innego dziwaka.

Trzy światy Hérculesa Florence’a

Delikatne światło, ciepłe kolory, 20 x 27 cm. Na pierwszym planie młoda kobieta z dzieckiem na kolanach – to druga żona Hérculesa, Carolina, z maleńkim Jorge, obok – Ataliba, najstarszy syn z tego małżeństwa, urodzony w 1855 r. Za nimi, w tle, narzędzia pracy naukowej i artystycznej, z lewej – warsztat poligrafa, z prawej – paleta. Na ścianie mapa świata. W tle otwarte okno, a za nim bujna roślinność. ­­Tę akwarelę Hércules zatytułował Trzy światy Hérculesa Florence’a.

Pierwszy: rodzina. Pierwsza żona Maria Angélica urodziła mu trzynaścioro dzieci, druga, Carolina Krug – siedmioro. Założyła też w São Carlos szkołę dla dziewcząt, która odegrała ważną rolę w kształtowaniu się systemu edukacji w Brazylii.

Drugi: praca – wynalazki i sztuka. Brak szczęścia i sławy nie powstrzymał utalentowanego samouka. Na początku lat 40. XIX w. wymyślił specjalny papier do produkcji pieniędzy, chcąc zapobiec fałszerstwom (nie zarobił na nim nawet podczas kryzysu finansowego w latach 60.). Opatentował technikę zwaną stereomalarstwem i malowaniem słońcem – niestety, nie wiadomo dokładnie, na czym polegały. Opracował tzw. brazylijski porządek architektoniczny, nawiązując do starożytnych wzorów, porządku doryckiego, jońskiego i korynckiego. Kolumny miały mieć kształt palmy Attalea oleifera z rodziny Arecaceae, zwanej pindobą, endemicznego brazylijskiego gatunku. Nie trzeba chyba dodawać, że nigdy nie powstała żadna budowla w tym stylu.

Trzeci: natura. Boris Kossoy, fotograf i historyk, niestrudzony propagator wiedzy o odkryciach Florence’a, który udowodnił na początku lat 70. XX w., że Hercule rzeczywiście wynalazł proces fotograficzny w 1833 r., przypuszcza, że widok rozbuchanej przyrody za oknem nawiązuje do młodzieńczej wyprawy wynalazcy do Amazonii.

Strona z autobiograficznego rękopisu Florence’a „L’Inventeur au Brésil” („Wynalazca w Brazylii”)

„Zawsze przewidywałem, że moje odkrycia, których ujawnienie uniemożliwiła mi moja izolacja, a rozwinięcie – brak materiałów, nie przepadłyby w innych krajach, bardziej sprzyjających rozwojowi inteligencji. Czułem, że moje prace nie przydadzą się ani mnie, ani społeczeństwu” – pisał Hércules. Zmarł w Campinas 27 marca 1879 r.

Przypadek obiektywny

Dlaczego o Hérculesie nie piszą podręczniki i encyklopedie? Boris Kossoy nazywa osiągnięcie Florence’a „odizolowanym przypadkiem wynalezienia fotografii w Brazylii”. Zoofonia stała się jednak inspiracją dla współczesnych muzyków i naukowców. Ornitolog Jacques Vielliard stworzył na uniwersytecie w Campinas laboratorium bioakustyczne (badające rolę dźwięków w życiu zwierząt) i dwa wielkie archiwa dźwięków wydawanych przez naturę: neotropikalne i amazońskie. W Argentynie wystawiono niedawno współczesną operę Hercule Florence, a w Muzeum Narodowym w Monako pokazano w zeszłym roku około 400 prac Florence’a, pochodzących głównie ze zbiorów jego potomków w São Paulo.

Izabela Łęska, artystka wizualna i wykładowczyni na Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach, poświęciła mu wystawę Vice versa, czyli opowieść o Hérculesie Florence. Na informacje o nim trafiła przez przypadek, robiąc research na temat Brazylii. Jej mama z podróży do tego kraju przywiozła zdjęcia robione aparatem córki. Wszystkie były czarne. Nie wiadomo dlaczego. „W swojej twórczości zajmuję się pojęciem przypadku obiektywnego, opisanym przez André Bretona, papieża surrealistów. To kategoria rozmyta, którą ciężko badać. Ale tym razem wiedziałam, że historia z mamą, z tym aparatem fotograficznym, ze zdjęciami, które nie wyszły, to właśnie przypadek obiektywny. To, co się wydarzyło, to była totalna magia” – mówi Łęska. Przypadek obiektywny dostrzega też w historii samego Florence’a, gnanego potrzebą ciekawości za ocean, w miejsce, z którego jego osiągnięć nie dało się dostrzec. Podążając za światłem, utknął w mroku.

„Moja wyobraźnia przepełnia się prognozami i odkryciami; jestem zmuszony odłożyć moje pomysły i być może zobaczyć, jak umierają razem ze mną” – przewidywał Hercule Florence. No cóż, przynajmniej trochę się pomylił.


Korzystałam z książki Borisa Kossoya The Pioneering Photographic Work of Hercule Florence i Natalii Brizueli Light Writing in the Tropics.

Czytaj również:

Bal w Jaszczurówce
i
„Autoportret na tle drzwi”, Stanisław Ignacy Witkiewicz, ok. 1910 r., Muzeum Narodowe w Poznaniu (domena publiczna)
Doznania

Bal w Jaszczurówce

Irena Krzywicka

Chodził po ulicach Zakopanego olbrzymi, piękny, nasępiony – takiego zobaczyłam po raz pierwszy jako dziewczynka.

Przede wszystkim widziało się jego chmurne, wspaniałe oczy, nie patrzące na nikogo, a zaraz potem, bo szedł szybko, olbrzymie łydy, opięte w grube wełniane pończochy. Była widocznie zima, ho pamiętam jeszcze bardzo grubą, watowaną kurtkę, futrzaną czapę, nasuniętą na zmarszczone brwi, krótkie „sportowe” spodnie i narciarskie buciory, z których wystawały owe heroiczne łydy, dające pojęcie o reszcie struktury ich właściciela. Nosił sławne imię i nazwisko: Stanisław Witkiewicz, po ojcu, znakomitym malarzu i krytyku, jednym z „odkrywców” Tatr i twórcy „stylu zakopiańskiego”, ale nosił jeszcze drugie imię – Ignacy. Zresztą, bawiąc się kapryśnym słowotwórstwem zarówno w twórczości swojej, jak w życiu, sam sobie nadał mnóstwo nazwisk: Witkacy, Witkasiewicz itd. Z pierwszych, na pół dziecięcych wspomnień pamiętam jeszcze jakieś mętne słuchy, jakoby ojciec nie kazał mu się wcale uczyć, jakoby wychowywał go zdała od książek, na „łonie” natury, niemal, jak pierwotnego człowieka. Nie wiem skąd się te słuchy wzięły i w jakiej mierze odpowiadały prawdzie, w każdym razie, jeśli coś było w nich rzeczywistego, to rezultat takiego prymitywnego wychowania okazał się dość osobliwy.

Czytaj dalej