Polski aktywista wspomina dzień wielkiej akcji zalesiania Gambii.
Bulock Kapongha (kapongha w języku diola oznacza „wspólną pracę”) to średniej wielkości wieś w dystrykcie Foni Berefet w centralnym dorzeczu rzeki Gambii. Jest miejscem, gdzie relacje międzyludzkie są wyjątkowo serdeczne – nawet niedługi spacer łączy się tu z wymianą dziesiątek pozdrowień, uśmiechów i szczegółowych informacji dotyczących wszystkich krewnych. Kręte, piaszczyste drogi wiodą pomiędzy niewielkimi domami o gankach ocienionych blachą, na których w wolnych chwilach przesiadują mieszkańcy, czekając na gości. Przed gorącym słońcem schronienie dają też drzewa mango, często otoczone przez grupy dzieci próbujące strącić któryś z soczystych owoców. Oprócz gwarnych rozmów i nawoływań zewsząd dobiegają odgłosy najróżniejszych zwierząt – dzikiego oraz domowego ptactwa, kóz, osłów, świerszczy, małp i kto wie czego jeszcze.
Zapach rozgrzanej ziemi miesza się tu z wonią gotowanego ryżu oraz aromatycznych sosów, a wiatr przynosi odległe wonie lasów i łąk. Kolorytu dodają barwne szaty kobiet, które z tobołkami na głowach zmierzają do ogrodu społecznościowego lub z niego wracają. Mężczyźni w ciągu dnia pracują w małych zakładach lub na polach uprawnych. Przerywają swoje zajęcia, by oddać się modlitwie wzywani donośnym głosem imama z głośników jednego z meczetów. Czas biegnie tu niespiesznie, życie płynie harmonijnie.
Jednak krajobraz ten powoli ulega zmianie – rosnące temperatury i pustynnienie okolicznych terenów powodują, że coraz częściej młodzież decyduje się wyruszyć do któregoś z większych miast lub na inny kontynent w poszukiwaniu lepszych perspektyw życiowych. Susze zmniejszają plony – a rolnictwo jest jedynym sposobem utrzymania dla wielu rodzin. Globalne ocieplenie ma bezpośredni wpływ na rosnące we wsi ubóstwo, stopniowo niszczy zwyczaje oraz sposób życia mieszkańców.
***
Przyjechałem do Bulock Kapongha, by z lokalnymi aktywistkami i aktywistami próbować przeciwdziałać efektom zmian klimatycznych, pogłębiać świadomość ekologiczną, a także wspierać miejscową przedsiębiorczość. Ostatniego dnia sierpnia wspólnymi siłami zorganizowaliśmy święto sadzenia drzew – w ramach tutejszych obchodów International Youth Day. Przygotowania trwały dwa miesiące, a dzięki wsparciu ponad dwustu osób i udanej kampanii crowdfundingowej w Polsce udało nam się pokryć wszystkie koszty przedsięwzięcia.
Ten piękny, niezapomniany dzień wyglądał tak:
O świcie budzi nas pianie kogutów i śpiew ptaków. Ledwo miałem czas wziąć prysznic, bo tak szybko do wsi przybywają pierwsi goście: wolontariusze z całej Gambii, a także członkowie zaprzyjaźnionych organizacji, reprezentanci mediów oraz władz, przyjaciele i krewni mieszkańców. Przyjeżdżają też samochody z sadzonkami: małymi baobabami, nerkowcami, bush mango czy parkia biglobosa. Oprócz zamówionych drzewek dostajemy mnóstwo roślin w podarunku.
Już poprzedniego dnia zespół kuchenny, czyli kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn, przygotował jedzenie dla przybywających. Tradycyjnym śniadaniem w Gambii, niezmiennym od wielu pokoleń, jest ciemny kuskus ze słodkim mlekiem. Gdy większość gości jest już na miejscu, wydajemy posiłek – jak każe zwyczaj w srebrzystych metalowych miskach, do podziału na pięć osób. Współdzielony posiłek jest bardzo ważnym momentem dnia, a także świetną okazją do odnawiania i zawierania znajomości, więc na dziedzińcu, gdzie wszyscy się zbierają, rozchodzi się gwar powitań dyskusji, żartów.
Po śniadaniu ruszamy w stronę lasu społecznościowego – tam odbędzie się sadzenie. Każdy stara się złapać w dłoń jakąś sadzonkę, łopatę lub taczkę. Wesołemu pochodowi żywiołowo przygrywają muzycy, na djembe i innych instrumentach.
***
Gdy pochód dociera wreszcie na miejsce, tłum od razu rozbiega się we wszystkich kierunkach, niby w wyścigu o to, komu uda się posadzić więcej drzew. Las wypełniają nawoływania i śmiech, śpiewy oraz dźwięk bębnów – w jak cudowny sposób muzyka potrafi zjednoczyć ludzi i umilić wysiłek! Mimo ulewnego deszczu, grząskiego błota, nalotu pszczół oraz wizyty węża osiągamy szybkie tempo: 1,5 tys. drzew na godzinę.
Po kilku godzinach praca dobiega końca. Zbieramy się na skraju lasu, przy drodze, wiwatujemy i gratulujemy sobie nawzajem. Według ostatnich wyliczeń udało nam się posadzić około 5,5 tys. drzew, co jest nowym gambijskim rekordem dziennym. Czujemy zmęczenie, satysfakcję, szczęście. Wracamy do wsi.
Na miejscu czeka na nas duży namiot, w którym słyszymy kilka pełnych emocji mów: o tym, jak w walce z globalnym ociepleniem ważne są wspólne działania, troska o faunę i florę, solidarność oraz umiejętność samoorganizacji. Podczas jednego z przemówień dzieje się coś niezwykłego. Jedna z kobiet w tyle namiotu wstaje i donośnym głosem zaczyna śpiewać, wybijając rytm dłońmi. Po kilku sekundach śpiewa już cały namiot, a po paru minutach powietrze wibruje od kolektywnej energii.
Ostatnią atrakcją dnia jest wspólny posiłek, na który gości prowadzi grupa chłopców, tańczących i śpiewających jedną z melodii Diola. To jeden z najlepszych posiłków, jakie miałem okazję jeść w życiu, dwa klasyczne gambijskie dania: domoda – gulasz na bazie masła orzechowego z ryżem – oraz benechin – ryż w aromatycznym pomidorowym sosie z masą przypraw i warzyw. Wolontariuszy nie trzeba namawiać do jedzenia, wesołe grupki zbierają się wokół wspólnych misek, a rozmowy szumią jak drzewa.