Tamtego dnia o godzinie 11.10 Eric zaparkował pod szkołą swoją szarą hondę. Pierwszą napotkaną osobą był jego kolega Brooks, zaczynający właśnie przerwę obiadową. „Hej, dlaczego nie byłeś na porannym teście z filozofii Chin?” – rzucił do Erica, kończąc papierosa. „To już nie ma znaczenia – Eric machnął ręką, ale zatrzymał się na chwilę i spojrzał na kumpla: – Lubię cię. Spadaj stąd. Idź do domu” – powiedział, po czym odszedł w kierunku szkoły. Coś w głosie i spojrzeniu kolegi sprawiło, że Brooks posłuchał rady.
O 11.14 przed stołówką do Erica dołączył Dylan Klebold, jego najlepszy przyjaciel. Obaj mieli na sobie czarne płaszcze, 17-letni Dylan pod swoim skrywał pistolet maszynowy Intratec TEC-9, a 18-letni Eric karabinek Hi-Point na naboje 9 mm. Dodatkowe strzelby, zapas amunicji i własnoręcznie wyprodukowane bomby włożyli do plecaków i sportowych toreb.
Był słoneczny kwietniowy dzień w Littleton w stanie Colorado, wciąż jeszcze przed południem.
O godzinie 11.18 Eric i Dylan spojrzeli na siebie w milczeniu. Kiwnęli głowami: „Teraz!”. Eric rozpiął płaszcz, spod którego zalśniła broń. O godzinie 11.19 oddali pierwszą serię w kierunku przypadkowej dwójki uczniów jedzących szkolny lunch na trawie. Przez następne 49 minut ci dwaj chłopcy spełniali swoje marzenie, zabijając 13 i raniąc 24 uczniów szkoły średniej, strzelając do funkcjonariuszy policji i nauczycieli, detonując ładunki wybuchowe i kończąc cały dramat podwójnym samobójstwem.
Ameryka zadrżała z lęku i oburzenia. Opisana powyżej strzelanina w Columbine w 1999 r. była wówczas jedną z najkrwawszych w dziejach USA. Jednak teraz, 19 lat później, po zabójstwach w podstawówce w Newtown w 2012 r. (26 ofiar śmiertelnych), na festiwalu muzycznym w Las Vegas w 2017 r. (59 ofiar śmiertelnych) czy w Orlando w 2016 r. (50 ofiar śmiertelnych), Columbine nie załapuje się nawet do pierwszej dziesiątki. Tylko w 2018 r. w szkole w Parkland na Florydzie w podobnym ataku zginęło aż 17 osób. Wszystko to w imię wolności.
Poniesione ofiary były ceną, którą trzeba było zapłacić za nienaruszalne prawo obywateli do posiadania i noszenia broni, gwarantowane przez 2. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak też uważa wielu komentatorów amerykańskiej sceny politycznej. „Oto cena wolności. Brutalni wariaci mają prawo włóczyć się, gdzie chcą, póki nie wyrządzą jakichś szkód, bez względu na to, jakie stanowią zagrożenie. Druga poprawka mówi jasno, że Amerykanie mają prawo zbroić się dla obrony. Nawet czubki” – skomentował strzelaninę w Las Vegas dziennikarz Fox News Bill O’Reilly. Nie był ani ironiczny, ani odosobniony w swoich poglądach.
Według badań Pew Research Center 74% Amerykanów mających broń uważa, że ich prawo do zbrojenia się jest fundamentem wolności. Tak samo myśli 35% tych obywateli, którzy broni nie posiadają. Póki co żadna śmierć niewinnych dzieci nie jest w stanie zmienić tego nastawienia, a co za tym idzie – prawa.
Może przyglądamy się temu z poczuciem moralnej wyższości, ale czy my nie płacimy słonej ceny za ślepe uwielbienie indywidualnej wolności?
Przekleństwo zielonych oliwek
W mojej rodzinnej wsi w latach 80. znajdował się jeden sklep. Z wagą w kształcie ćwiartki sera, wyblakłą, czerwono-białą szachownicą ceraty na ladzie i ekspedientką, która, mówiąc oględnie, nie cechowała się wielką uprzejmością, nie należał do miejsc, które budziły ekscytację. Ponieważ dostępność towarów w PRL również pozostawiała nieco do życzenia, zakupy były proste: robiło się je szybko (chyba że ktoś pełnił funkcję lokalnej plotkary albo miejscowego obiboka) i zapominało o całym wydarzeniu.
Zatęskniłem za tą prostotą, kiedy podczas tegorocznych zakupów świątecznych zauważyłem, że nie jestem w stanie włożyć do koszyka konkretnego opakowania zielonych oliwek. Po 10 minutach studiowania półek działu WARZYWA KONSERWOWE wciąż nie wiedziałem, które kupić – jakkolwiek patrzeć, oliwki to oliwki, są słone i są w słoiku. Po kwadransie niemożność wyboru zaczynała być frustrująca. Po 20 minutach dotarłem do nieznanych pokładów bezsilności, ogarnęła mnie ogólna niechęć do oliwek, Grecji i Greków, całej ludzkości i siebie samego.
To nic wyjątkowego. Barry Schwartz, amerykański psycholog ze Swarthmore College, na podstawie tego typu zachowań stworzył teorię, którą opisał w książce Paradoks wyboru. Dlaczego więcej oznacza mniej. Przekonuje w niej, że zachodni dogmat o maksymalizacji wyboru miast prowadzić nas do szczęścia – przysparza cierpień. Za przykład podał służbę zdrowia. Niegdyś lekarz, jako autorytet, mówił choremu pacjentowi: „Żeby wyzdrowieć, proszę robić to-a-to, nie robić zaś tego-a-tego” i kropka. Dzisiaj to bardziej zawiłe. Doktor informuje o dostępnych wariantach leczenia, związanych z nimi ryzykiem i korzyściami, a następnie pyta pacjenta, co ten wybiera. „Nazywamy to »autonomią pacjenta«, co sprawia, że brzmi to jak coś dobrego. Tak naprawdę zaś jest przeniesieniem obciążenia i odpowiedzialności za decyzję z osoby, która ma jakieś pojęcie – mianowicie z lekarza – na osobę, która nie wie nic i prawie na pewno jest chora, tym samym nie jest w najlepszej formie do podejmowania decyzji” – wyjaśnia Schwartz na TEDTalk. Jego zdaniem mnogość opcji sprawia, że wpadamy w poczucie winy, jeśli wybraliśmy niewłaściwie, zadręczając się rozważaniami nad zaletami alternatywny. Co więcej, konsekwencją jest często paraliż decyzyjny.
Dowodem mogą być badania Vanguard, funduszu powierniczego w USA. Analitycy tej firmy ze zdumieniem zauważyli, że im więcej opcji funduszy emerytalnych do wyboru oferuje pracodawca, tym mniej osób się do nich zapisuje. Każde 10 kolejnych proponowanych funduszy więcej oznacza 2% mniej zapisanych pracowników. Przy 50 funduszach procent ten rośnie aż do 10. Czyli: ludzie dobrowolnie rezygnują z kilku tysięcy dolarów rocznie od pracodawcy. Dlaczego? „Musząc wybrać z pięćdziesięciu funduszy, tak piekielnie trudno podjąć decyzję, że odkładasz to na jutro. Potem znowu na jutro, i znów na jutro, a oczywiście jutro nigdy nie nadchodzi” – tłumaczy Schwartz. Może wszystko to wygląda na typowe problemy pierwszego świata, ale skutki przedawkowania wolności mogą być dużo poważniejsze.
Kto w końcu zrobi z tym porządek?
W październiku 2016 r. redaktor naczelny dużej węgierskiej gazety „Népszabadság” ku uciesze pracowników zarządził, że przeprowadzka redakcji do nowego budynku zostanie uczczona pizzą. Szefostwo zaplanowało przenosiny na niedzielę. Jednak już w sobotę dziennikarze „Népszabadság” spostrzegli, że nie mają dostępu do swoich służbowych e-maili, nie mogli też dostać się do newsroomu, a strona internetowa gazety zniknęła bez wiedzy szefostwa. Dziennik został zamknięty. Oficjalna przyczyna: kłopoty finansowe, nieoficjalna: krytyczny wobec władzy, lewicowy „Népszabadság” padł łupem prezydenta Viktora Orbána, pod kontrolą którego znajduje się obecnie około 500 tytułów medialnych na Węgrzech. Ta rozgrywka to tylko kolejna z potyczek o przyszłość demokracji w kraju, który dołączył do grona państw skręcających raptownie w prawo, wśród których oczywiście znajduje się także Polska.
„Rdzeń nowożytnej historii Europy i Ameryki stanowią próby zerwania politycznych, ekonomicznych i duchowych pęt krępujących ludzi – pisze w Ucieczce od wolności Erich Fromm. – Zrywano kolejne okowy. Człowiek przezwyciężył dominacje przyrody i stał się jej panem; obalił dominację Kościoła i dominacje absolutystycznego państwa. To obalenie dominacji zewnętrznej wydawało się nie tylko koniecznym, ale i wystarczającym warunkiem osiągnięcia wymarzonego celu: wolności jednostki”.
Wolność szybko jednak okazała się daniem ciężkostrawnym. Zamiast „końca historii”, stałego wzrostu dobrobytu i postępującej demokratyzacji obserwujemy dziś, jak kolejne narody z ulgą oddają swój los w ręce „silnych przywódców”, „ojców narodu”, a dosadniej: populistów, śniąc wspólny sen o rządach człowieka, który „w końcu zajmie się tym wszystkim” i „zaprowadzi porządek”. Cokolwiek oznacza „to wszystko” i „porządek”. W zbiorowej podświadomości bowiem figura sprawiedliwego ojca za sterami kraju zapewnia ogromny komfort: zdejmuje ze społeczeństwa brzemię decydowania, konieczność uczestniczenia, nieznośny ciężar wyboru.
Mama laureata
Założenie, że mamy pełną wolność wyboru: partnerów, stylu życia, miejsca zamieszkania, kariery, jest relatywnie nowe (żeby sprawdzić, jak bardzo nowe, porozmawiajmy o tych sprawach z naszymi dziadkami i pradziadkami). Jest też trudne do obronienia. Wystarczy, że zapytamy o tę wolność kobietę, która trzykrotnie wyszła za mąż, a każdy jej kolejny małżonek popadał w alkoholizm. Lub wszystkie te rodziny, w których żadna kobieta nie była w stanie zaznać szczęścia w małżeństwie; te, w których samobójstwa nastolatków były niczym fatum; te, w których od niepamiętnych czasów każdy, kto odniósł sukces finansowy, zapadał na jakąś ciężką chorobę; te, gdzie zapracowywanie się na śmierć uznawane jest za normę; te, gdzie mężczyźni od pokoleń nie byli w stanie okazać miłości swoim dzieciom. Wszystkie te familie, w których losy powtarzają się jak sceniczne role odtwarzane przez coraz to nowych aktorów.
Może więc wcale nie jesteśmy kowalami naszych losów, bo kto inny dzierży młot, a my tylko przyglądamy się, jak sypią się iskry? Może jesteśmy poruszani przez niewidzialne, tajemnicze siły, które próbujemy jakoś nazwać i wmawiać sobie, że sprawujemy nad nimi władzę, po to tylko, by mniej się bać. Czasem zaś za naszymi działaniami stoją sprawy tak proste i potrzeby tak podstawowe, że wstydzimy się do tego przyznać. Wtedy zasłaniamy się wolnością.
Kiedy zacząłem pracę dziennikarza, byłem przekonany, że postępuję wbrew oczekiwaniom rodziców. Dopóki nie przypomniałem sobie, że w przedszkolu popisywałem się czytaniem na głos z gazet, co dla mojej mamy stanowiło powód do wielkiej dumy. Skoro gazeta wiązała się z radością mamy, jakiż inny fach mogłem podświadomie wybrać? Po rozpoczęciu studiów psychoterapeutycznych byłem pewien, że tym razem robię to tylko dla siebie. Aż zorientowałem się, że mama marzyła, by któreś z jej dzieci studiowało cokolwiek związanego z medycyną. Skoro, koniec końców, siostra nie została pielęgniarką, oddelegowany zostałem ja. Czy byłem w stanie wybrać inaczej i czy ktokolwiek z nas jest?
Kiedy w 2003 r. John Maxwell Coetzee odbierał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, w przemowie bankietowej przywołał rozmowę ze swoją partnerką Dorothy Driver, która po ogłoszeniu nominacji powiedziała mu: „Czyż twoja mama nie byłaby z ciebie dumna? Jakaż szkoda, że tego nie dożyła…”. „Dorothy miała rację – mówił Coetzee. – Matka pękałaby z dumy. – Mój syn, laureat Nagrody Nobla. A dla kogóż właściwie robimy rzeczy prowadzące do Nagrody Nobla, jeśli nie dla naszych matek? – Mamusiu, mamusiu, zdobyłem nagrodę! – Cudownie, kochanie, a teraz jedz marchewkę, zanim wystygnie”.