Kiedy nauczę się latać, mamo? Kiedy nauczę się latać, mamo?
i
zdjęcie: archiwum Fundacji Uniwersytet Dzieci
Edukacja

Kiedy nauczę się latać, mamo?

Aleksandra Pezda
Czyta się 9 minut

Szkoła marzeń istnieje! To w niej dzieci pytają: – Skąd się biorą gwiazdy?– Czemu nie widać powietrza?– Dlaczego deszcz pada?– Kto urodził Pana Boga?– Kto decyduje o tym, co jest sprawiedliwe? I dostają odpowiedź lub same do niej dochodzą. Anna Grąbczewska radzi, jak wykorzystać dziecięcą ciekawość.

Aleksandra Pezda: Małe dzieci zadają mnóstwo pytań o świat, który je otacza. Kiedy idą do szkoły, przestają pytać. Często nie są już ciekawe czegokolwiek. Dlaczego?

Anna Grąbczewska: Dlatego że szkoła realizuje program, zamiast uczyć albo raczej – zamiast pozwolić dzieciom uczyć się samodzielnie. Dzieci ze swoimi pytaniami nie są tam w centrum zainteresowania, jest w nim natomiast wyznaczony przez dorosłych zestaw wiedzy do przyswojenia. Uczniowskie pytania są więc w szkole wyciszane, bo burzą założony porządek i przeszkadzają w realizacji zaplanowanego na konkretny dzień materiału. A stłumione dzieciaki adaptują się do sytuacji i przestają się wysilać, tracą przy tym ciekawość świata, a często rozeznanie, co tak naprawdę je interesuje i dalej – kim są.

Dzieci wiedziałyby lepiej od dorosłych, co robić w szkole?

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na pewno wiedzą lepiej, co je interesuje, a przecież najlepszą motywacją do tego, żeby się uczyć, jest ciekawość. Dzięki neurobiologii wiemy też, że i mózg najlepiej zapamiętuje to, co nowe, i to, co ciekawe. W Uniwersytecie Dzieci wykorzystujemy tę wiedzę z dużym powodzeniem – naszych kilkuletnich studentów angażujemy do odkrywania poważnych praw rządzących światem, wykładowcy zachęcają ich do samodzielnego eksperymentowania i rozwiązywania problemów, towarzysząc im tylko w ich odkryciach.

Wiesz, jak powstał pomysł na Uniwersytet Dzieci? Założyłyśmy go we trzy – matki, którym małe wtedy dzieci zadawały fundamentalne, bardzo inspirujące pytania, a my nie umiałyśmy na nie odpowiedzieć. Mój syn miał raptem dwa lata, kiedy przy śniadaniu zapytał mnie bez większych wstępów: „Mamo, kiedy nauczę się latać?”. Był przy tym całkiem poważny, widać na serio brał pod uwagę możliwość latania. Nie pytał: „czy”, pytał: „kiedy?”. A ja – humanistka z brakami z przedmiotów ścisłych – gubiłam się w odpowiedziach.

Kto zna te odpowiedzi, jeśli nie szkoła?

Nauka. Dobrze postawione pytanie i odpowiednia ścieżka prowadząca ku odpowiedziom to przecież domena nauki. Postanowiłyśmy skonfrontować naukowców z dziecięcymi pytaniami, a dzieci – z naukowym podejściem i stylem myślenia. Okazało się, że dzieci stawiają problemy w podobny sposób jak wykształceni, dojrzali naukowcy, że to jest ten sam świat. To „odkrycie” stało się naszym przepisem na skuteczne uczenie i wyzwalanie dziecięcej kreatywności. Żeby nie tłumić ich naturalnej ciekawości, każde zajęcia opieramy na postawionych przez naszych małych studentów pytaniach.

Wystarczyło dziecięcych pytań do prowadzenia zajęć przez 12 lat?

Zebraliśmy ich tysiące, listy nie zamknęliśmy, ciągle dopisujemy nowe. Zbieramy pytania w szkołach, prosimy naszych kilkuletnich studentów o pomysły w prosty sposób: „Jakie pytanie chciałbyś zadać naukowcom?” albo: „Na jakie pytanie nie znasz jeszcze odpowiedzi?”. Pierwsze w naszej historii brzmiało: „Skąd się biorą gwiazdy?”. Do dziś dzieci najchętniej pytają o kosmos i kwestie związane z fizyką, np.: „Czemu nie widać powietrza?” albo: „Dlaczego deszcz pada?”, dużo jest pytań o dinozaury. Następna w kolejności jest filozofia z pytaniami o dobro i zło, życie i śmierć albo: „Czy możemy żyć wiecznie?”, „Kto urodził Pana Boga?”, „Kto decyduje o tym, co jest sprawiedliwe?”.

Te pytania to nasza „podstawa programowa”. To dlatego dzieci z nami się nie nudzą i potrafią zrozumieć bardzo poważne zjawiska – bo odpowiadamy na problemy podpowiadane przez ich naturalną ciekawość.

Co z dziećmi, które nie są ciekawskie i nie postawią interesujących pytań?

Nie ma takich. Nasze doświadczenie wskazuje, że ciekawość świata nie jest domeną jakiejś wybranej grupy dzieci, np. tych, o których rozwój świadomie dbają wykształceni rodzice. Uniwersytet Dzieci działa nie tylko w programie sobotnim jako edukacja nieformalna. Mamy też program Uniwersytet Dzieci w Klasie, w którym oferujemy publicznym szkołom scenariusze lekcji. Korzystają z tego szkoły w dużych i małych miastach oraz na wsiach, aż 4 tys. nauczycieli i 80 tys. dzieci. Piszą do nas potem: „Uwierzyłam w siebie” albo „Wreszcie lekcje były super”. Naprawdę wystarczy dzieciom dać szansę i zainspirować, a zaciekawiają się i czerpią satysfakcję z pracy naukowej. Nawet jeśli uprawianie nauki nigdy nie było i nie będzie ich życiowym celem.

Każde dziecko może uprawiać naukę?

Może i powinno. Postępowanie naukowe wyzwala logiczne myślenie, umiejętność analizy, wiązania faktów i rozumienia procesów. Dodatkowo wymaga krytycznego myś­lenia. To jest potrzebne każdemu, niezależnie od tego, czy pójdzie na studia i zostanie inżynierem, prawnikiem albo naukowcem, czy nie będzie studiował i zostanie pracownikiem fizycznym.

Na zajęciach Uniwersytetu Dzieci w Olsztynie widziałam kiedyś prezentację dotyczącą fizyki, w której 12-latki napisały na pierwszym slajdzie taki komunikat: „Uwaga, ciekawe!”. No i już, wystarczyło. Dzieci podały nam na tacy rozwiązanie naszych dylematów na temat, jaka powinna być szkoła i jak ma uczyć. Odpowiedź brzmi: uczyć trzeba ciekawie. Drugim warunkiem powinno być to, żeby dzieci rozumiały, po co się uczą.

A po co się uczą?

Dla zaspokojenia ciekawości poznawczej. Po to, aby się dobrze odnalazły w świecie, w życiu, w społeczeństwie, żeby rozumiały, co się wokół nich i z nimi dzieje. Po to również, żeby mogły w przyszłości zdobyć pracę. Choć nie w takim sztywnym rozumieniu, z jakim tradycyjnie zwykliśmy wiązać szkołę, kiedy ją wykorzystywaliśmy do formowania posłusznego obywatela, jak w XIX-wiecznych Prusach, czy do jednolitego kształcenia urzędników, jak w ówczesnej Wielkiej Brytanii. Można pomyśleć jeszcze o takim celu: „Bo mi się to kiedyś przyda”.

To jest dopiero złudne! Uczniowie potrafią wymienić mnóstwo przykładów szkolnej wiedzy, bez której daliby sobie radę. Na przykład data bitwy ze średniowiecza albo budowa pantofelka.

No tak, w epoce Google’a, kiedy dostęp do informacji i wiedzy jest powszechny, szkoła bardziej niż podawać informacje, powinna uczyć elastyczności, dobrego komunikowania się, autoprezentacji, poszukiwania własnych dróg, rozumienia procesów – to pewne.

Ale akurat pantofelka broniłabym – jeśli zrozumiemy, jak działają organizmy niżej zorganizowane, łatwiej nam będzie pojąć funkcjonowanie naszego, a to przecież „kiedyś nam się przyda”. Ważny jest też kontekst. Pantofelek jest kluczowy, bo badania nad tym organizmem nauczyły nas wiele o ewolucji – powiedzmy dzieciom o tym dlaczego. Zacznijmy lekcję od tego, co ciekawe: pokażmy go przez mikroskop, zaciekawmy nim, bo na to zasługuje.

Skąd uczniowie mają wiedzieć, co ich zainteresuje w dziedzinach, których nie znają?

To zadanie dla nauczycieli. Powinni pokazywać uczniom konteksty, szersze tło, powinni inspirować. Cały czas jednak bazując na tym, co dzieci wiedzą, czym się zaciekawiły i co je obchodzi. Prosty przykład: „Kiedy byliście ostatnio w lesie i co tam widzieliście?” – pyta nauczyciel. Dzieci opowiadają o wycieczkach, spacerach i od razu stawiają pytania: „Dlaczego liście są zielone?”, „Dlaczego drzewa rosną w górę?”, „Dlaczego dzięcioł stuka?”. Za tymi pytaniami trzeba podążać, z tego mamy wyjście nie tylko do biologii z botaniką i zoologią, ale też do fizyki, chemii, a może i etyki. Krótko mówiąc: łapiemy dziecięcą ciekawość, wzmacniamy ich dociekliwość.

rysunek: Daniel Mróz, archiwum
rysunek: Daniel Mróz, archiwum

To proste z maluchami. Jak pracować ze starszymi dziećmi?

Tak samo! Pytania o pasje czy wakacje albo media społecznościowe i telefony komórkowe łatwo nas zaprowadzą do tematu lokalizacji i zajęć od położenia geograficznego po oś współrzędnych na matematyce. Inna metoda to praca nad projektami. Mamy takie moduły dla nastolatków – zapisują się do grup seminaryjnych, wybierają jedno zagadnienie i badają je z punktu widzenia różnych dyscyplin nauki. Uczeń nie musi mieć pojęcia o wszystkich działach fizyki, ale dotknie jej, kiedy będzie szukał odpowiedzi na konkretne pytanie. Takie podejście pomoże uczniom spotkać się z dyscypliną naukową nie na zasadzie pamięciówki i ćwiczeń, nie uczenia się definicji, ale dotykając jej istoty.

Na przykład projekt: „śmieci” – można badać wysypisko, jak jest z recyklingiem. Można sprawdzać chemicznie, jakie przedmioty czy produkty szybciej się rozkładają, a można badać, jak to wpływa na zwierzęta i rośliny. Można też przygotować pantomimę na szczyt klimatyczny ONZ i pokazać, jak plastik zaśmieca świat – nasi studenci taki performance przeprowadzili.

Dlaczego szkoła tego nie wykorzystuje?

Jest coraz więcej nauczycieli, którzy próbują przełamać schematyzm szkolnej edukacji i zrobić coś więcej, inaczej. Przypomnę, że obowiązująca w szkołach publicznych podstawa programowa nie narzuca, jak mają wyglądać lekcje. Wskazuje tylko, jakie treści i umiejętności ma posiąść uczeń. Nauczycielom trudno jest jednak oderwać się od własnych szkolnych doświadczeń, od tego, jak sami byli uczeni, często uczą więc w podobny sposób: odtwórczy, schematyczny, oparty wyłącznie na podawaniu informacji.

Tym, co staramy się robić w Uniwersytecie Dzieci i co szkoła systemowa mogłaby bez szczególnego problemu przyjąć, jest zasada: być blisko świata. Chodzi o to, aby uczniowie zajmowali się problemami, które ich dotyczą, i zdobywali podstawę teoretyczną niejako przy okazji. W szkole systemowej często postępuje się na odwrót – uczy się podstaw teoretycznych, przy okazji tylko próbując je dopasować do rzeczywistości, która otacza uczniów. Najlepszy przykład to matematyczne zadania z treścią. Czy uczniów obchodzi naprawdę, który pociąg szybciej dojedzie: ten z punktu A czy ten z punktu B? Niespecjalnie, chyba że z jakiegoś powodu będą akurat jechali pociągami i wtedy to zadanie teoretyczne stanie się ich prawdziwym problemem. Dlatego szkoła musi wychodzić ze swoich murów, jeśli ma być skuteczna.

Dzieci powinny się uczyć tylko tego, czego chcą się uczyć?

Na pewno ignorujemy zdanie dzieci na ten temat i to jest wielki błąd systemu edukacji. Zostawiłabym jednak jakiś wspólny obszar wiedzy, z którą każdy powinien się zapoznać. Taką bazę z różnych dziedzin będącą rodzajem inspiracji dla dziecka, żeby miało szansę złapać bakcyla, znaleźć to, co je będzie interesowało, wybrać kierunek, w jakim będzie się rozwijać. Dziś uczymy za wąsko. Jeżeli dzisiejsze dzieci będą musiały zmieniać zawody kilka razy w życiu, byłoby dobrze, gdyby dotknęły różnych dziedzin. To otwarty umysł musimy w nich pielęgnować. Żeby potrafiły samodzielnie dociekać, żeby miały taki nawyk.

Jak budować tę otwartość?

Pytaniami właśnie, pracując metodą: pytam, sprawdzam, odkrywam. Do tego ważne jest zarządzanie emocjami. To u nas istotny wątek. Jeszcze kilka lat temu rodzice, którzy zapisywali dzieci na zajęcia w Uniwersytecie, wybierali najchętniej warsztaty z fizykiem, matematykiem albo biologiem. Zależało im na spotkaniu dziecka z „twardą” nauką, to ona była w centrum uwagi. Inne zajęcia – np. o tym, jak się uczyć, o „mapach myśli” czy te nastawione na trenowanie współpracy – nie cieszyły się wielkim zainteresowaniem. Rodzice podchodzili do nich z dystansem, frekwencja była niska. Nawet my nazwaliśmy je „wspomagającymi”, uważaliśmy to za swój niszowy projekt. W miarę upływu lat te zajęcia ewoluowały i dzisiaj są to np.: „Moje mocne i słabe strony”, „Jak sobie radzić ze złością?” i „Po co nam emocje?”. I nagle stały się bardzo popularne. Kiedyś były problemy z zapełnieniem sali, teraz mamy nadkomplety.

Z emocjami sobie nie radzimy?

To jest obszar, z którym nie radzimy sobie my, jako dorośli i jako rodzice. Trudno więc oczekiwać od dzieci, że się same w tym odnajdą. Tyle się mówi o kompetencjach miękkich potrzebnych, żeby się odnaleźć na rynku pracy, takich jak elastyczne podejście do życia albo dobra tolerancja zmian czy umiejętność przystosowania się i komunikacji. Warto pamiętać, że u progu tych umiejętności leżą kompetencje zarządzania własnymi emocjami.

Guru nowoczesnej edukacji Ken Robinson mawia, że szkoła zabija kreatywność. Zgadzasz się?

Tak, jeśli zamiast wyjść z dziećmi do lasu, pokazujemy im liście w atlasie, zamiast oglądać żaby na łące, oglądamy je tylko na tablecie. Mamy też w szkole usankcjonowaną niesamodzielność uczniów i nadopiekuńczość dorosłych. Co dzieci mogłyby zapamiętać ze szkoły, poza relacjami rówieśniczymi? Zapewne samodzielne projekty, które mogłyby przeprowadzić po swojemu od początku do końca. Tak jak chciały, jak sobie wymyśliły. Tymczasem szkolna rutyna wygląda tak: nauczyciel pozytywnie ocenia rozwiązywanie matematycznego równania konkretną metodą, a kiedy uczeń dojdzie do prawidłowego wyniku innym sposobem, nie zalicza mu wykonania zadania.

Czy w szkole jesteśmy skazani na XIX-wieczny sposób nauczania i pranie mózgów, czy jest jakaś szansa na zmianę?

Szkołę mamy taką, jaką sobie – jako społeczeństwo – zorganizowaliśmy i na jaką, jako społeczeństwo, sobie pozwalamy. Jednak jest mnóstwo fantastycznych nauczycieli i wielu dyrektorów szkół, którzy starają się uczyć nowocześniej. Również wielu nauczycieli akademickich i rektorów widzi potrzebę zmian w przygotowaniu przyszłych nauczycieli.

Każdy nauczyciel, który pomaga rozwinąć talent choćby jednego ucznia, odgrywa olbrzymią rolę w dążeniu do zmiany. Zmiana już się dzieje za każdym razem, kiedy nauczyciel pozwala dziecku popełniać błędy i samodzielnie wyciągać z nich wnioski. Kiedy nauczyciel odważy się oddać odpowiedzialność za uczenie się uczniowi, kiedy w końcu sam przestaje odgrywać rolę pierwszoplanową w klasie, a staje się przewodnikiem, moderatorem sytuacji, mentorem dla swoich uczniów. Systemowo ta zmiana dokona się wtedy, gdy wyższe uczelnie będą lepiej przygotowywać nauczycieli, a obowiązujące standardy i praktyka nauczania dopuszczą wielość dróg w dążeniu do edukowania młodego człowieka do życia we współczes­nym świecie.

 

Anna Grąbczewska:

Prezeska Fundacji Uniwersytet Dzieci, przez który w ciągu 12 lat działalności przeszło ponad 30 tys. dzieci w wieku 6–16 lat, a z wypracowanych przez ten uniwersytet scenariuszy lekcji skorzystało 80 tys. uczniów i co najmniej 20 tys. nauczycieli ze szkół publicznych. Idea polega na wykorzystaniu w nauczaniu naturalnej dziecięcej ciekawości świata, na dziecięce pytania wraz z dziećmi szukają odpowiedzi naukowcy i wykładowcy szkół wyższych. Metoda pytań i doświadczeń, którą stosuje Uniwersytet Dzieci, czerpie z konstruktywistycznego nurtu w pedagogice.

Podziel się tym wywiadem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Do wiedzy tylko przez szczęście Do wiedzy tylko przez szczęście
i
zdjęcie: PAP/EPA
Edukacja

Do wiedzy tylko przez szczęście

Aleksandra Pezda

Najlepsza szkoła to taka, gdzie nauce towarzyszy poczucie własnej wartości uczniów – mówi Andreas Schleicher, międzynarodowy ekspert do spraw edukacji.

Ekspert OECD oraz inicjator i koordynator PISA (Programme for International Student Assessment), największych międzynarodowych badań umiejętności 15-latków. Jest twarzą i propagatorem tych badań, które na świecie wywołują kontrowersje: przez jednych są postrzegane jako miernik jakości narodowych odmian edukacji, przez innych jako wpychanie szkoły w ranking oparty na testach. Niemal 20-letnie doświadczenie badacza PISA Schleicher opisał w książce World Class: How to Build a 21st-Century School System, wydanej w 2018 r., a rok później przetłumaczonej na język polski. Książkę zadedykował „nauczycielom świata, którzy poświęcają swoje życie – pracując często w trudnych warunkach i rzadko otrzymując uznanie, na jakie zasługują – aby pomóc następnemu pokoleniu zrealizować jego marzenia i kształtować naszą przyszłość”.

Czytaj dalej