Łżą, manipulują i wyprowadzają w pole. Potrafią też doskonale udawać i podszywać się pod innych. Motyle, węże, nocoloty czy kukułki to niezłe cwaniaki.
Czuję się kompletnie oszukany. Cudownie, fantastycznie wręcz zmanipulowany. Z radości aż podskakuję na śliskich od błota kamieniach – dawno nikt mnie tyle razy nie wystrychnął na dudka, nie zagrał mi na nosie, w dodatku w tak przepięknym stylu. Do stacji badawczej Las Cruces zostało mi jeszcze jakieś 6–7 km marszu. Możliwe, że zmoknę – choć tropikalne powietrze jest już i tak gęste od wilgoci. Na sąsiednim zboczu wąwozu rzeki Java właśnie zaczynają buzować i puchnąć białe chmury przewalające się przez górski grzbiet z pobliskiej doliny i leżącego w dole San Vito. Idzie błyskawiczna kostarykańska ulewa. „Trudno” – myślę sobie i ciesząc się jak dziecko, na palcach odliczam wszystkie niegodziwości i zmysłowe sztuczki, jakie dzisiaj zafundowała mi dżungla. To mój pierwszy dzień w Las Cruces, a już czuję się jak XVIII-wieczny odkrywca. Zrozummy się dobrze: w dzisiejszych czasach – w erze Internetu, dokumentalnych majstersztyków Davida Attenborough i automatycznych fotopułapek filmujących najskrytsze, najintymniejsze sekrety życia – bycie biologiem straciło nieco ze swojego pionierskiego romantyzmu. Na wyciągnięcie ręki (a raczej komputerowej myszki) ma się to wszystko, co w pocie czoła w swoich notatnikach spisywali i szkicowali eksploratorzy pokroju Stephena Jaya Goulda, Alexandra von Humboldta czy Johna Jamesa Audubona.
Niemniej