Klapek na Spitsbergenie Klapek na Spitsbergenie
i
Abraham Storck, Holenderscy wielorybnicy u wybrzeży Spitsbergenu, 1690 r., Zuiderzeemuseum
Ziemia

Klapek na Spitsbergenie

Mikołaj Golachowski
Czyta się 5 minut

Morze Barentsa to dla mnie droga do pracy. Przepływam tamtędy statkiem pełnym turystów, gdy jako przewodnik zmierzam na północ, by pokazywać ludziom dzikie piękno Spitsbergenu, Ziemi Franciszka Józefa i samego bieguna.

I choć to jedynie cień dawnej świetności, Morze Barentsa wciąż jest pełne życia. To tu kilka lat temu zobaczyłem swojego pierwszego płetwala błękitnego. A było co oglądać! Zawsze na widok tego, co po polsku bez sensu okreś­la się jako fontannę, wszystkich pasażerów statku ogarnia ekscytacja. Zwłaszcza jeśli chmura jest wysoka na kilka metrów. Wieloryby wydychają powietrze tak gwałtownie, jakby za każdym razem kichały, więc ich oddech zawiera sprężone powietrze, trochę pary wodnej, odrobinę wody z nozdrzy i sporo glutów – jak to w kichnięciu.

Każdy chciałby, żeby to był płetwal błękitny, ale wiemy też, że szanse są dużo większe na spotkanie jego nieco drobniejszego krewniaka, finwala. Dopiero gdy z bliska widać szary, pokryty plamkami grzbiet, który przetacza się po powierzchni dużo wolniej i dłużej niż u innych wielorybów oraz zakończony jest groteskowo maleńką, trójkątną płetewką grzbietową, dajemy upust radości. Na całym statku rozlegają się głośne okrzyki.

Ale nie tylko płetwale wywołują wśród obserwatorów ekstazę. Myślę, że powinno istnieć w naszym języku określenie „orkazm” na to, co się dzieje na pokładzie, kiedy w pobliżu zjawią się czarno-białe cielska orek. To jedyne naprawdę szczytowe drapieżniki świata. Podczas gdy niedźwiedzie polarne unikają dużych morsów, a lwy muszą uważać na bawoły – orki, jeśli mają ochotę na rybią wątróbkę, zjadają żarłacze białe, czyli największe z drapieżnych rekinów.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na Morzu Barentsa zdarzają się jeszcze bardziej niezwykłe spotkania. To tu widziałem jedynego butlogłowa północnego w moim życiu. Walenie te należą do najbardziej tajemniczych i najmniej poznanych oceanicznych stworzeń. Są średniej wielkości, ale nurkują wyjątkowo głęboko: na pół kilometra.

To wszystko są piękne wspomnienia, choć mój pierwszy kontakt z Morzem Barentsa był traumatyczny – w 2007 r. jedna z naszych turystek postanowiła właśnie tutaj popełnić samobójstwo, rzucając się z pokładu. Pamiętam, jak trudno było wypatrzeć odziane w białą koszulkę ciało unoszące się wśród równie białych brył lodu.

I nie mogę się powstrzymać od tej gorzkiej myśli: że teraz byłoby łatwiej, bo lodu jest znacznie mniej.

***

Właśnie lód od tysięcy lat stanowił o wyjątkowości Morza Barentsa. Kiedy się roztapiał, powlekał cały akwen warstwą nieco zimniejszej i nieco słodszej niż atlantycka wody. Jednak od 2000 r. temperatura morza, zwłaszcza w jego północnej części, wzrosła średnio o 1,5°C. W efekcie, jak dowodzi w artykule opublikowanym na łamach „Nature Climate Change” Sigrid Lind z Instytutu Badań Morskich w Tromso, charakterystyczny układ wodnych warstw w akwenie przestaje istnieć. Zarówno lodu morskiego, jak i gór lodowych oraz innych okruchów ze słodkowodnych lodowców przedostaje się tu zbyt mało, żeby kołdra lodowatej, słodszej wody utrzymywała wody atlantyckie w izolacji. Te docierają do powierzchni i morze nabiera charakteru typowego dla oceanu strefy umiarkowanej. Czyli Atlantyk na naszych oczach połyka kawałek Arktyki.

Problem ze znikaniem lodu ma, niestety, to do siebie, że sam się napędza. Biały lód odbija energię słoneczną (dzięki tzw. efektowi albedo). Kiedy jest go mniej, energia bywa pochłaniana przez ciemne wody morskie lub odsłonięty ląd, przez co robi się cieplej, na skutek czego jeszcze więcej lodu się topi. Przez takie sprzężenie zwrotne Morze Barentsa utraciło niektóre swoje istotne cechy już bezpowrotnie, i to dosłownie w ciągu kilku ostatnich lat. Jedną z konsekwencji, jak przewidują klimatolodzy, będą ekstremalne warunki pogodowe w Europie, odczuwalne zwłaszcza zimą. Wyjrzyjmy może przez okno, czy już je widać.

***

Albo lepiej wróćmy na chwilę myślami do dni chwały Morza Barentsa, akwenu leżącego między północną Skandynawią a archipelagami: Nowej Ziemi, Ziemi Franciszka Józefa oraz Svalbardu. Jeszcze w średniowieczu Rosjanie, Pomorcy i inne okoliczne nacje nazywali go Morzem Murmańskim, co oczywiście ma wspólny źródłosłów z największym miastem Arktyki leżącym na Półwyspie Kolskim, czyli tym tłustym ogonku Skandynawii. Najprawdopodobniej „Murman” to mutacja „Normana”, czyli człowieka północy. Żyjący nad Morzem Białym Pomorcy przez stulecia eksploatowali te bogate w ryby, wieloryby, foki i morsy wody. Nie wiadomo, kto tam dotarł najpierw, ale od swojej pierwszej wyprawy w 1594 r. aż do śmierci w 1597 r. metodycznie badał to morze słynny holenderski nawigator Willem Barents, szukając północno-wschodniej drogi do Azji. To jemu przypisuje się oficjalne odkrycie Svalbardu – archipelagu, którego największą wyspą jest Spitsbergen – i to oczywiście jemu morze zawdzięcza swoją nazwę.

Sam Barents umarł z głodu i chłodu w trakcie przymusowego zimowania na Nowej Ziemi, lecz jego odkrycia otworzyły dla Europy skarbiec Svalbardu, który przez kolejne wieki padał ofiarą eksploatacji – niektórzy mówili nawet o „gwałcie na Svalbardzie”. Stosunkowo płytkie wody wokół archipelagu wymuszają wznoszący ruch w kolumnie wodnej, określany fachowo jako „upwelling”, dzięki czemu substancje odżywcze z morskiego dna windowane są ku powierzchni. Korzystają na tym jednokomórkowe glony, czyli fitoplankton, które przy tym nieustannym użyźnianiu i w świetle polarnego dnia (w lecie – przez całą dobę) rozmnażają się jak szalone. Nimi żywi się zooplanktoniczny drobiazg, nim z kolei ryby, większe bezkręgowce, a tymi – ptaki i ssaki morskie. Dzięki temu w i tak bardzo produktywnej Arktyce Svalbard zawsze był jednym z najżyźniejszych rejonów. Nic dziwnego, że rozwinęły się tu przemysłowe polowania na morsy, wieloryby, foki, a później też renifery, lisy i niedźwiedzie polarne oraz, oczywiście, rybołówstwo. Przez stulecia, gdy jedną z grup ofiar wytępiono niemal doszczętnie, przerzucano się na kolejną.

***

Czasem myślę, że arktyczna turystyka, dzięki której zarabiam na życie, to kolejna (najmniej szkodliwa, na szczęście) faza eksploatacji tego rejonu. Wiem też jednak, że dzięki tym wycieczkom co roku z okołobiegunowych rejsów wracają tysiące ludzi przepełnionych zachwytem i przekonaniem, że warto ten obszar chronić.

Za każdym razem wraz z turystami zbieramy na plażach Svalbardu wielkie wory odpadów. Bo choć Arktyka sama generuje bardzo niewiele śmieci, układ oceanicznych prądów powoduje, że dociera tu pełno plastiku i innych zanieczyszczeń z całego świata. Dla mnie najbardziej charakterystyczny był znaleziony w tym roku klapek typu japonka. Ten zupełnie niearktyczny śmieć zawędrował z prądami aż tam.

Naukowcy szacują, że w Morzu Barentsa znajdują się 72 tys. ton tworzyw sztucznych. Poza wszechobecnym mikroplastikiem są również większe odpadki, w połowie pochodzące z przemysłu rybackiego. Ale druga połowa to nasze jednorazowe słomki, butelki, torby plastikowe czy zapalniczki. Ponad 70% ptaków badanych w okolicach Svalbardu ma te śmieci w żołądkach. Zwierzęta z zupełną beztroską zjadają takie odpadki, bo jeszcze 100 lat temu praktycznie wszystko, co pływało na powierzchni (może poza dryfującymi drzewami i statkami, ale te interesują wyłącznie krakena i co większe węże morskie), nadawało się do jedzenia. Zwierzęta lądowe, które na swojej drodze zawsze spotykają kamyki, patyki i inne niejadalne obiekty, potrafią wybierać. A zwierzęta morskie – nie. Zapychając się bezwartościowym plastikiem, umierają z głodu.

Plastik i globalne ocieplenie. Na Morzu Barentsa widać doskonale, co właściwie wyczyniamy na naszej planecie.

I widać to coraz lepiej, bo lodu jest z roku na rok mniej.

Czytaj również:

Na cienkim lodzie Na cienkim lodzie
i
zdjęcie: Nikołaj Kozakow
Ziemia

Na cienkim lodzie

Michał Książek

Tym razem w niektórych jakuckich wsiach zima przyszła rekordowo późno, a na jeziorach cienki lód łamał się pod krowami idącymi do wodopojów. Coraz wyższa temperatura w Jakucji to jednak nie tylko problem mieszkańców – z powodu topnienia wiecznej zmarzliny do atmosfery mogą trafić gigantyczne ilości gazów cieplarnianych.

„Bardzo ciepło. Tylko minus pięć. Śnieg nie pada” – pisze do mnie koleżanka z Jakucka, stolicy Jakucji, narzekając, że nie ma zimy. Pytam znajomych Jakutów, czy ktoś pamięta tak ciepły koniec października. „Suoch”, czyli nie – odpisują zgodnie. Rok temu o tej porze było –20°C. Cieplej robi się wszędzie, nawet w ukrytym w głębi kontynentu i położonym na wiecznej zmarzlinie Jakucku.

Czytaj dalej