Nie od dziś wiadomo, że mistrz literackiego horroru bywa też mistrzem literackiego wodolejstwa. Stephen King co roku pisze nową powieść, a kilka z nich – w tym To – ma objętość książek telefonicznych. Co ciekawe, najlepszy spośród opartych na jego prozie filmów, Lśnienie Stanleya Kubricka, odcinał się od „gadatliwości” oryginału i upychał całą bogatą metaforykę do podtekstu. Słusznie: co broni się na papierze, nie zawsze działa bowiem na ekranie. Dosłowność literacka i tak wymaga jeszcze uruchomienia wyobraźni, dosłowność kinowa tymczasem nie pozostawia żadnych wątpliwości. A paliwem dla strachu jest przecież wypełniająca luki wyobraźnia: boimy się tego, czego nie widzimy, nie rozumiemy, nie wiemy. Nowe filmowe To jest jednak ekranizacją wierną „elokwentnej” literze oryginału. Na dobre i na złe.
Sam King oczywiście nie pomógł swoim adaptatorom, uznając, że pomysł na historię o zabijającym dzieci klaunie to za mało. Kto czytał pierwowzór, ten wie, że autor niepotrzebnie odsłania tam kurtynę tajemnicy i dopowiada każdy mroczny sekret napastnika. A że wystarczyłby sam punkt wyjścia, widać już w pierwszej, brawurowej, sekwencji filmu Andresa Muschiettiego. Znamy ją zresztą z książki czy z poprzedniej serialowej wersji z 1990 roku: oto chłopiec w żółtym kapoczku zagląda do kanału, gdzie czyha na niego bardzo gadatliwy i bardzo głodny klaun. To niby „tylko” scena rozmowy. Samo monstrum niby „tylko” świdruje nieludzkimi oczami i upiornie się ślini, pozostając ukryte w cieniu, ale to dość: Muschietti i grający klauna Bill Skarsgård trzymają nas bowiem na krawędzi fotela przy użyciu minimum środków.
Szkoda więc, że każde kolejne pojawienie się Pennywise’a (tak przedstawia się dzieciom potwór) będzie przypominało raczej cyrkową sztuczkę niż seans pełzającej grozy. W świetle dnia, na pełnym widoku, bez tajemnic – kolejne wyskakujące z pudełek horrorowe diabły są tu raczej groteskowe niż straszne. Pennywise-showman w wersji Skarsgårda przypomina bardziej „późnego” Freddy’ego Krugera niż materiał na prawdziwe koszmary. Na szczęście to nie cała prawda o filmie. Bo nowe To, chociaż pozostawia wiele do życzenia w temacie horroru, okazuje się całkiem niezłą… komedią o dojrzewaniu.
Nadprzyrodzony zły klaun jest bowiem tylko pretekstem, by opowiedzieć o burzliwym okresie dorastania. Kolejne przyjmowane przez Pennywise’a formy są przecież wcieleniem fobii młodocianych bohaterów filmu. Poczucie winy po śmierci młodszego brata, wpojona przez nadopiekuńczą matkę hipochondria, pierwsza miesiączka, nadwaga, generalnie poczucie bycia wyrzutkiem: oto sznurki, za które z premedytacją pociągnie wysłannik zła. Muschietti – za Kingiem – pokazuje dzieciństwo jako czas, gdy małe, codzienne strachy mają naprawdę wielkie oczy. Paradoksalnie bohaterom łatwiej stawić więc czoła demonowi z kanałów niż surowym rodzicom czy szkolnym osiłkom. Iście po Kingowsku: prawdziwe zło okazuje się tu złem banalnym. Morderczy klaun to anomalia, ewenement; gorsze od niego są potwory zwyczajne: musztrowany przez ojca wyrostek, który wyżywa się na młodszych, albo „kochający tatuś”, który prześlizguje się po córce lubieżnym wzrokiem.
U Kinga ta obserwacja miała wymiar tragiczny. Akcja książki toczyła się równolegle na dwóch płaszczyznach czasowych, wydobywając dramat młodocianych bohaterów: i oni musieli kiedyś dorosnąć. Muschietti stawia tymczasem na świeżość dziecięcej perspektywy, dojrzałość bohaterów zostawia sobie na planowaną kontynuację. Dostajemy tu tylko połowę historii. I choć traci na tym tematyczna głębia, to zyskuje sama opowieść. Reżyser i kapitalna młodociana obsada inscenizują bowiem dla nas świetny teen movie. Taki, w którym każda trauma dojrzewania rozbrojona jest rubasznym gówniarskim żartem. Taki, w którym ujęcie dzieciaków wybiegających z klasy psotnie zmontowane jest z widokiem baranów prowadzonych na rzeź. Taki, w którym otoczka lat 80. z ich obciachowymi fryzurami i hitami New Kids On The Block automatycznie kupuje nam sympatię do bohaterów i porusza czułą nostalgiczną strunę w naszych serduszkach. To w równej mierze tęsknota za własną młodością, co tęsknota za oglądanymi przed laty filmami. Filmami, którymi bezwstydnie – i skutecznie – żywi się To: Goonies, E.T., Koszmar z ulicy Wiązów.
To jest więc typowym filmem dzisiejszych czasów. Po trosze remake, po trosze ekranizacja kultowego bestsellera, po trosze symulacja tego, co popkultura chce, byśmy pamiętali z lat 80. Skojarzenie z serialowym Stranger Things, które garściami czerpie zarówno z Kinga, jak i „ejtisowych” szlagierów, narzuca się samo. To dwa bardzo podobne przypadki narracji nostalgicznych, które owej nostalgii w żaden sposób nie problematyzują. Ale sama metoda twórcza Muschiettiego i studia Warner Bros. bliższa jest chyba temu, co z superbohaterami zrobili ludzie z Marvel Studios. Ich filmy – podobnie jak To – z biegu zakładają serialową, wieloczęściową strukturę. No i hołdują podobnej hierarchii filmowych wartości: gatunkowe wyznaczniki, czy jest to spektakl kina akcji u Marvela czy horrorowe sposoby na straszenie w To, okazują się mniej ważne niż bohaterowie i humor. Oczywiście, więcej w tym równania do wspólnego odbiorczego mianownika niż wielkiej sztuki. Ale trudno zaprzeczyć, że to działa. Chciałoby się jednak wyjść z kina z choć odrobiną zimnego potu na plecach.