One naprawdę są do nas podobne. Nawet ściemniać potrafią.
Moje młodsze dziecko wymieniało kiedyś wszystkich, których zna. Obok członków rodziny i kolegów z klasy na liście znalazł się nasz pies Zenuś, Nikuś – pies Danusi, „koty babci” i „koty Duńki”.
Niestety, dorośli nie zawsze już są tak pewni tej zwierzęco-ludzkiej wspólnoty. „Oczywiście mamy kontakt ze zwierzętami – przyznał niedawno jakiś dziennikarz w radiu – odczytujemy pewnego rodzaju emocje, pewnie też antropomorfizując to, jak one się zachowują, ale z drugiej strony istnieje bardzo wyraźna granica, mur pomiędzy nami i zwierzętami”.
Żadnego muru nie czuję. Wręcz przeciwnie: od dziecka mam wrażenie, że ścisła granica między ludźmi a zwierzętami nie istnieje. A okrucieństwo, jakiego ludzie dopuszczają się wobec zwierząt, wynika właśnie z przekonania o zasadniczej różnicy między nami a nimi. Skoro zwierzęta są inne, wolno je niewolić i zabijać. Zaczyna się od niewpuszczania psów do sklepów i restauracji. Kończy na transportowaniu krów do rzeźni w niemiłosiernym tłoku, wieszaniu wypchanych jelenich pysków jako trofeów nad drzwiami i wtłaczaniu w gęsi pokarmu przez rurkę, bo przecież „foie gras jest takie pyszne”.
Fakt, nadmierna antropomorfizacja nie zawsze ma same pozytywne skutki. Znacie na pewno te Pimpusie i Kruczki grube jak parówy, bo pańcia czy pańcio dają im kawałek czekoladki za każdym razem, kiedy zwierzak „spojrzy tak prosząco”. A moja prababcia około południa łapała wszystkie swoje koty i wsadzała je do przewiewnych klatek. Na godzinkę, żeby odpoczęły. Wieczorem te, które nie chciały jeść, karmiła łyżeczką.
Wolę jednak zmuszane do popołudniowego leżakowania koty niż psa trzymanego okrągły rok na podwórku, na metrowym łańcuchu, który śpi we własnym g…, bo nikt mu nawet obejścia nie sprząta, nie mówiąc już o nalewaniu świeżej wody do miski. W ogromnej większości przypadków traktowanie zwierząt za bardzo po ludzku ma lepsze skutki niż traktowanie ich niewystarczająco ludzko.
Poza tym one naprawdę są bardzo do nas podobne. Bawią się wyłącznie dla rozrywki, i to nie ze wszystkimi. Mój pies z nikim tak nie szaleje jak ze swoją przyjaciółką Fisią. Nie ma w tym cienia zainteresowania seksualnego – Fisia jest wysterylizowana – tylko czysta, bezinteresowna przyjaźń. Potrafią manipulować. W tym akurat mistrzem jest nasz kot Rudas, który „nie po to przyjechał spod Przemyśla do stolicy, żeby jadać tylko dwa razy dziennie”. I kombinować. Pies mojej mamy, skundlony pinczerek Walerek, jak dostawał jedzenie w tym samym momencie co dwa inne, znacznie od niego większe psy w domu, na początek wynosił sobie co smaczniejsze kawałki pod stół. Po czym wracał i spokojnie jadł z towarzyszami, ale kiedy pożywienia robiło się mało i sytuacja stawała się napięta, odchodził od miski i dojadał swoje zawczasu ukryte kąski na boku.
Ostatecznym dowodem na to, że zwierzęta są nam bliskie, jest ich umiejętność ściemniania. Na przykład tak: wracam do domu i od progu witają mnie pies i kot. Obaj bardzo ożywieni. Pies demonstruje, że od wielu godzin nie był na spacerze, że jak z nim zaraz nie wyjdę, to pęcherz mu pęknie. Kot za to drze się przeraźliwie i patrzy na mnie z wyrzutem, jakby chciał powiedzieć: jak mogłaś na tyle godzin zostawić mnie bez jedzenia?
Rzucam wszystko (mejle i przelewy bankowe mogą przecież poczekać, zaległe teksty tym bardziej), ciskam nierozpakowaną torbę z zakupami do przedpokoju i w ubraniu i butach – no bo zaraz i tak znów wychodzę – nakładam kotu jedzenie. Walczę, żeby nie wyjadał mi go bezpośrednio z ręki, tylko poczekał chwilę, aż wszystko znajdzie się w misce. Później w pośpiechu zakładam psu obrożę i idę z nim na ten koszmarny, zimny dwór, z którego przed chwilą wróciłam, marząc tylko o ciepłej herbacie.
Cały spacer zastanawiam się, czemu mąż – wbrew obietnicy – nie nakarmił przed wyjściem kota i nie wyprowadził psa. Sumiennie okrążam blok. Nawet mało się irytuję, jak Zenuś po raz kolejny zbiega pod klatkę, przed którą ktoś systematycznie wysypuje tony suchego chleba – teoretycznie dla ptaków, w praktyce dla mojego psa i innych, jemu podobnych, amatorów czerstwego pieczywa.
Wreszcie wracam. Nie zdążyłam nawet się rozebrać, a do mieszkania wchodzi mąż. „Po co byłaś z psem? Przecież ja z nim pół godziny temu wychodziłem. Mam nadzieję, że nie nakarmiłaś kota”.