Wiadomo, kto przynosi prezenty dzieciom na Gwiazdkę. Ale skąd się wziął święty, który firmuje tę uroczą mistyfikację? To historia jak z Dana Browna.
Był rok 1087. Niedaleko miasta Myra w Anatolii, praktycznie już odebranego Bizancjum przez wojowniczych seldżuckich Turków, pojawili się żeglarze z Italii. Pochodzili z Bari, ówczesnej handlowej potęgi i teoretycznie sojusznika wschodnich chrześcijan. Ci mieszkańcy Myry, którzy sądzili, że barijczycy przypłynęli im z pomocą, byli jednak w wielkim błędzie. Żeglarze mieli bowiem inne zadanie – wykraść sławne wśród średniowiecznych chrześcijan relikwie św. Mikołaja.
Szczątki te uznawano za bezcenne. Wydobywała się z nich tzw. manna – oleisty pachnący płyn o rzekomo cudownych właściwościach leczniczych. Relikwie miały błogosławiony wpływ nie tylko na ich posiadaczy. Rozsławiały również miejsce, w którym je przechowywano, i przyciągały tłumy pielgrzymów, a wraz z nimi – brzęczące monety.
Barijczycy pewnie już słyszeli w wyobraźni ten upragniony brzęk, gdy znaleźli się koło katedry św. Mikołaja, znajdującej się nieco poza murami Myry. Wiedzieli, że na szczątki świętego zasadzała się już konkurencja z innego miasta Italii – Wenecji. Musieli więc działać szybko i sprawnie. Najpierw wysłali dwóch ludzi na przeszpiegi, a ci wrócili z wieścią, że wokół świątyni nie ma żadnych zbrojnych. Wtedy 47 średniowiecznych żeglarzy z Bari na moment przeobraziło się we współczesnych komandosów. Przebrali się za skromnych pielgrzymów, ukryli broń i podreptali do katedry. Na miejscu poprosili mnichów, by wpuścili ich do wnętrza świątyni, pozwolili zebrać trochę manny oraz pokazali prawdziwe miejsce spoczynku świętego – nie sarkofag, którym mamiono naiwniaczków. Istotnie, kości świętego spoczywały pod nim, pod mozaikową posadzką.
Mnisi nabrali jednak podejrzeń, że przybyszom chodzi nie tylko o cudowny płyn i oddanie hołdu świętemu. Zaczęli dopytywać, czy aby pielgrzymi nie chcą wykraść im relikwii. Zarzekali się, że woleliby zginąć, niż na to pozwolić. Barijczykom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Błysnęły wyjęte spod pielgrzymich łachmanów miecze i sztylety. Zakonnikom pozostały jedynie błagania, by barijczycy odstąpili od swojego planu. Żeglarze mogli nawet mieć chwilę zwątpienia, a mnisi myśleli już o ucieczce i wezwaniu na pomoc mieszczan zza murów Myry, jednakże doszło do cudu. A przynajmniej tak opisywał to świadek, pochodzący z Bari niejaki Niceforus. Otóż szklane naczynie ze świętą manną nagle zsunęło się z kamiennej kolumny na posadzkę – lecz się nie rozbiło.
Wówczas mnisi przyznali, że rok wcześniej mieli wizję, w której pojawił się św. Mikołaj i zapowiedział, że jego kości zostaną przeniesione. W tej sytuacji barijczycy już się nie wahali. Jeden z nich, niejaki Mateusz, żwawo chwycił za młot i zaczął rozbijać marmurową posadzkę nad miejscem spoczynku Mikołaja. Kiedy inni drżeli przed rozbiciem trumny – bojąc się, że spotka ich coś strasznego – on uderzył z całej siły i odsłonił kości świętego, całe w cudownym płynie. W powietrzu rozszedł się iście rajski zapach.
Barijczycy owinęli szczątki w jedwabną tkaninę i zanieśli na statek, gdzie czekało ich 15 towarzyszy gotowych już do drogi. Niceforus zapewniał, że szli na okręt w procesji, po drodze śpiewając. Jednak to już na pewno można włożyć między bajki – barijczycy bez wątpienia nie podejmowaliby zbędnego ryzyka. Zabrali zdobyty skarb i odpłynęli.
Po 20 dniach dotarli do swojego miasta. Tam dla szczątków, które miały mu przynieść błogosławieństwo, sławę i pieniądze, postawiono niebawem bazylikę pod wezwaniem św. Mikołaja Cudotwórcy.
Ułamki świętego
Barijczycy wznieśli bazylikę dla szczątków z Myry, a dokładnie dla 75% z nich. Jak się bowiem okazało, „komandosi” nie zabrali wszystkich kości. Działali w zbyt dużym pośpiechu. Dlatego w 1099 r. pojawili się w Myrze żeglarze z Wenecji, zazdrośni o osiągnięcia barijczyków. Płynęli na krucjatę do Ziemi Świętej, a przewodził im Jan, syn weneckiego doży Witalisa Michała. „W czasie wyprawy, pełnej dramatycznych przygód, wśród których nie zabrakło i bitew, i szturmów, Wenecjanie […] w zniszczonej katedrze rozpoczęli poszukiwania relikwii św. Mikołaja – pisał prof. Tomasz Jasiński. – Po zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach, burzeniu ścian, przekopywaniu terenu, a nawet torturowaniu strażnika świętego miejsca Wenecjanie natrafili w końcu na święte relikwie. Następnie z cenną zdobyczą, drogą przez Cypr, Jaffę, dotarli do Jerozolimy, aby później wziąć udział w oblężeniu i zwycięskim szturmie Hajfy”. Gdy wrócili ze zwycięskiej krucjaty do domu, relikwie złożyli w klasztorze św. Mikołaja na Lido.
Powyższą historię opisał na początku XII w. nieznany z imienia mnich z Lido, którego niektórzy badacze utożsamiają z… Gallem Anonimem, późniejszym dziejopisem na dworze Bolesława Krzywoustego.
Krążyły też opowieści o palcu świętego, który jakimś cudem przyplątał się z francuskim krzyżowcem do Lotaryngii. Inne drobne fragmenty trafiły do Nowego Świata – do greckiej cerkwi św. Mikołaja w Nowym Jorku. Przekazał je w geście pojednania z prawosławiem papież Paweł VI w latach 70. XX w. Niestety, wspomniana cerkiew stała nieopodal WTC i nie przetrwała ataku terrorystycznego z 11 września. Dziś trwa odbudowa przybytku. W końcu to Nowy Jork, czyli miasto, które w grudniu nie może żyć bez prezentów! I miejsce, w którym św. Mikołaj – ten w biskupich szatach i z pastorałem w ręku – przepoczwarzył się w Santa Clausa – zażywnego staruszka w czerwonym kubraku, znanego z reklam, hollywoodzkich filmów i galerii handlowych.
Swój amerykański przydomek święty zawdzięcza Holendrom. Nowy Jork był jeszcze w połowie XVII stulecia Nowym Amsterdamem. Holendrzy nazywali zaś św. Mikołaja „Sinter Klaas”. Gdy zanglicyzowano to określenie, narodził się „Santa Claus”. Na początku XIX w. Nowojorskie Towarzystwo Historyczne uznało Mikołaja za patrona miasta, a ówczesna literacka gwiazda Washington Irving napisał humorystyczną historię Nowego Jorku, opisując Santa Clausa jako wesołego staruszka, latającego zaprzęgiem nad drzewami i rozwożącego dzieciom prezenty. Ta metamorfoza stała się pełna, gdy średniowieczną manię posiadania relikwii zaczęło zastępować współczesne szaleństwo zakupów i obdarowywania się upominkami.
Pominęliśmy jednak jedną kluczową sprawę. Jak się ten trwający ponad tysiąc lat świętomikołajowy szał rozpoczął?
Jeszcze więcej cudów
Odpowiedź na to pytanie przynoszą nie dokumenty, ale średniowieczne hagiografie. Możemy się z nich dowiedzieć, że Mikołaj urodził się około roku 270 w Patarze, niedaleko Myry. Gmina wyznawców Jezusa z Nazaretu działała tam bardzo sprawnie. Chlubiła się tym, że kiedyś zawitał do miasta sam św. Paweł.
Mikołaj wzrastał w chrześcijańskim duchu. Według hagiografów jeszcze jako berbeć zdradzał oznaki wyjątkowości (np. wyjątkowo posłusznie i regularnie ssał pierś matki!). Dorastając, unikał aroganckich rówieśników, nie podrywał dziewcząt. Wystrzegał się angażowania w świat polityki i skorumpowanego biznesu. A były to czasy bardzo niespokojne i niebezpieczne dla chrześcijan. Mieszkały ich w cesarstwie zaledwie 2 mln. „Reprezentowali nielegalną i prześladowaną mniejszość” – pisze historyk Adam C. English w swojej biografii świętego. W połowie III w. żarliwie zwalczał ich cesarz Decjusz. Natomiast pod koniec tego samego stulecia uwziął się na nich Dioklecjan.
To właśnie ten władca 23 lutego 303 r. wydał rozkaz, na mocy którego wszystkie egzemplarze Pisma Świętego miały zostać zarekwirowane i spalone, kościoły zrównane z ziemią, a wierni zmuszeni do oddania hołdu starym bóstwom. Chrześcijanie, ze swoją wiarą w jednego Boga, po prostu nie pasowali do pragmatycznego świata Rzymian, w którym boski panteon rozrastał się, bo bez szemrania przyjmowano do niego kolejne bóstwa, byle państwo rosło w siłę, ludziom żyło się dostatnio, a cesarz mógł skupić się na ważniejszych sprawach.
Męczenników za sprawę jednego Boga nie brakowało. Kończyli torturowani, mordowani, paleni. Kiedy krew zamęczonych umocniła chrześcijan w ich przekonaniach, a Rzym zaprzestał represji, wyznawcy nowej wiary przystąpili do niszczenia pogańskich przybytków. To właśnie Mikołaj obrócił w perzynę świątynię Artemidy w Myrze.
Jednakże chrześcijanie zdobywali uznanie przede wszystkim dzięki swojej solidarności. Stąd opowieść o młodym Mikołaju, który podrzucał pieniądze pewnemu ubogiemu niedowiarkowi, którego nie stać było na posagi dla trzech córek. Święty musiał działać, bo w innym przypadku groziła dziewczętom sprzedaż do domu rozpusty. Ojciec biednych panien, któremu udało się podejrzeć Mikołaja podczas wrzucania pieniędzy przez okno, nie posiadał się z wdzięczności, ale dobroczyńca zabronił mu ujawnić prawdę.
Wkrótce nasz bohater został wybrany na biskupa Myry. Uczestniczyć miał też w słynnym soborze nicejskim, zwołanym przez cesarza Konstantyna Wielkiego. Ponoć Mikołaj pokłócił się przy tej okazji o kwestie teologiczne z „heretykiem” Ariuszem i doszło między nimi do bójki. Nie bał się również interweniować w sprawach karnych – stanął w obronie trzech żołnierzy niesłusznie skazanych na śmierć.
Gdy on sam umierał, otaczał go już nimb świętości. Miał zapewne poczucie dobrze wykonanej apostolskiej roboty, ponieważ w Imperium Rzymskim były już nie 2, ale 34 mln chrześcijan! Stanowili ponad połowę mieszkańców cesarstwa.
Mikołaj zmarł 6 grudnia, ale nie wiadomo, którego roku – po prostu gdzieś w połowie IV w. Rzecz w sumie nieistotna, bo to nie był koniec jego działalności. Niczym superbohater pojawiał się z zaświatów, by ratować dzieci, żeglarzy etc. Lista tych, na których wdzięczność zasługiwał, rosła. O cnotach świątobliwego biskupa Myry wspominano w V w. W przekazach z VI stulecia czytamy już o kościołach poświęconych Mikołajowi. W IX w. powstają zaś jego pierwsze hagiograficzne żywoty.
Jest tylko jeden kłopot. Nie ma właściwie przekonujących dowodów, by św. Mikołaj z Patary, biskup Myry, w ogóle istniał.
Zapomniany Bazyli
Przechowywane w Myrze kości mogły należeć do kogoś innego. Nie zachowały się też dokumenty bezpośrednio świadczące o posłudze biskupiej Mikołaja ani o uczestnictwie w soborze nicejskim. Nic więc dziwnego, że we współczesnych katolickich encyklopediach nikt żarliwie nie broni historyczności św. Mikołaja, celebrowanie zaś wspomnienia o nim 6 grudnia w Kościele rzymskim jest opcjonalne.
Z drugiej strony, jeśli nie istniał, to skąd rosnąca popularność imienia Mikołaj po IV w.? Samo imię, oznaczające „zwycięstwo ludu”, było jeszcze w III w. bardzo rzadkie. Dlaczego szturmem zdobyło Anatolię, następnie Konstantynopol, Grecję, a wreszcie resztę chrześcijańskiego świata?
Badacze przypuszczali kiedyś, że popularność zdobyło za sprawą innego św. Mikołaja, syna Epifaniusza i Nonny. Faktycznie, żył on w okolicy, ale dopiero w V–VI stuleciu. I raczej otrzymał imię na cześć legendarnego biskupa, niż sam był źródłem legend. Chociaż… możliwe, że niezależnie od tego, czy w ogóle istniał jakiś świątobliwy Mikołaj z Patary, spłynęły na niego laury za działalność wielu innych duchownych. A także przylgnęły do niego fakty z ich życia.
Wśród jego możliwych „prototypów” szczególną uwagę zwraca św. Bazyli. Urodził się w 329 r. w Cezarei Kapadockiej, a więc również w Azji Mniejszej. Wiadomo, że pochodził z religijnej rodziny, która doświadczyła prześladowań za czasów Dioklecjana i mocno przekonywała kolejne pokolenia do nowej wiary. Tak bardzo, że na ołtarze trafił nie tylko Bazyli, ale też jego rodzeństwo: bracia Grzegorz i Piotr oraz siostra Makryna.
Nie pociągała go wielka kariera. Wolał rozmyślać, a w razie potrzeby pomagać potrzebującym. „Zachowana korespondencja jasno poświadcza, że bardzo interesowały go sprawy dotyczące zbawienia, ale także bieżące dolegliwości życia codziennego” – pisze biograf świętego ks. Antoni Żurek. Bazyli zajmował się działalnością charytatywną, opiekując się pielgrzymami i chorymi. Propagował życie monastyczne i zwalczał „herezje” (krytykował arianizm, nawet gdy jednoznacznie opowiadał się za nim cesarz Walens).
Wcześniej jednak Bazyli musiał stanąć naprzeciw największego w jego czasach oponenta chrześcijaństwa: cesarza Juliana Apostaty. Władca ów, rządzący w latach 361–363, próbował odnowić wiarę w starych bogów w Imperium Rzymskim. Obaj spotkali się, gdy mieli po dwadzieścia kilka lat, podczas studiów Bazylego w Atenach, nim jeszcze przyjął święcenia. „Przynajmniej przez rok ich ścieżki ateńskie przecinały się. Uczęszczali do tych samych mistrzów” – pisze ks. Żurek.
Ponoć to właśnie ta dawna znajomość ośmieliła Bazylego, by lata później skrytykować cesarza – za atak na zaadresowane do władcy krytyczne dzieło Apolinarego z Laodycei W obronie prawdy. Julian powiedział o tej książce: „Przeczytałem, pojąłem, potępiłem”. Bazyli zaś wysłał cesarzowi list ze słowami: „Przeczytałeś, ale nie pojąłeś, bo gdybyś pojął, tobyś nie potępił”. Tyle że Julian nie bawił się w takie ceregiele i gierki słowne. Kiedy uznał, że Cezarea Kapadocka, skąd pochodził Bazyli, jest bastionem gorliwych chrześcijan, zaczął ją gnębić. „Miasto zostało znienawidzone przez tego cesarza, bo w zdecydowanej większości zamieszkiwali je chrześcijanie, którzy wiele lat wcześniej zburzyli znaczną część znajdujących się w mieście świątyń pogańskich. Natomiast już za czasów tego cesarza zniszczono świątynię Fortuny – pisze ks. Żurek. – W odwecie Julian nakazał ograbić tamtejsze kościoły ze wszystkich kosztowności, wpłacić okup do skarbnicy państwowej, a na wszystkich chrześcijan nałożył surowe podatki”. Cezarei odebrano status miasta. Natomiast notabla zamieszanego w zniszczenie świątyni Fortuny cesarz skazał na śmierć.
Jednakże Julian Apostata nie wyrugował chrześcijaństwa, a niebawem zginął w bitwie z Persami. Św. Bazyli zaś kilka lat później dokonał jednego ze swoich najsławniejszych czynów. Oto podczas klęski nieurodzaju w 368 r. wyprzedał mienie własne i kościelne, aby kupić groch i mięso dla głodujących. Może nie był to heroizm, ale właśnie takie czyny ludzie długo pamiętają.
Jeśli więc przyjrzymy się życiorysom historycznie niepoświadczonego św. Mikołaja z Patary oraz poświadczonego św. Bazylego, widzimy podobne elementy. A może Bazyli miał w sobie tyle skromności, że było mu na rękę przypisywanie jego zasług komuś innemu, fikcyjnemu? Chyba nie da się tego wykluczyć? Dodajmy jeszcze, że w tradycji greckiej (bizantyjskiej) to właśnie św. Bazyli, a nie św. Mikołaj, obdarowuje dzieci prezentami! Tyle że nie w grudniu, ale 1 stycznia.
Nowej krucjaty nie będzie
Nawet jeśli to nie przypadek, nikt tego przesadnie nie roztrząsa. W świecie prawosławnym ważni są i Bazyli, i Mikołaj. A miłośnicy tradycyjnego wizerunku świętego z Myry skupiają się na krytykowaniu Santa Clausa jako symbolu skomercjalizowanego świata, kapitalistycznej rozpusty. Czy słusznie? „Warto sobie uświadomić, że i święty Mikołaj, i Karol Marks mają białe, bujne brody i uważają, że ludziom trzeba dać to, czego im potrzeba, nie dbając o koszty. Ponadto święty Mikołaj zawsze ubiera się na czerwono, a jest to przecież symboliczny kolor komunizmu” – piszą przekornie autorzy zbioru 101 postaci, które zmieniły świat, choć nigdy nie żyły.
Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Poza tym – jakkolwiek zabrzmi to banalnie – wszystko się zmienia. Myra to obecnie Demre, w Turcji. Cezarea Kapadocka to Kayseri, w tym samym kraju. Patara zamieniła się w malownicze ruiny. Także święci muszą podlegać transformacjom.
Kiedy więc kolejny raz przeczytamy, że na podstawie szczątków przechowywanych w Bari zrekonstruowano PRAWDZIWĄ twarz św. Mikołaja (ze złamanym nosem, efektem bójki z Ariuszem!), podejdźmy do tego z dystansem. Podobnie jak do informacji o rzekomych pamiątkach po świętym w Demre (Myrze), na których zarabiają teraz Turcy. Równie to wszystko pewne, jak domki św. Mikołaja na dalekiej północy – np. urokliwa chatka odwiedzana przez podekscytowane dzieci w Drøbak pod Oslo. Kto by jednak chciał rozpoczynać krucjatę w imię historycznej prawdy, jeśli miałaby pozbawić nasz świat resztek magii? O tym, ile dzieci wylałoby wtedy łez, nawet szkoda gadać.