Załóżmy na moment, że autorytarne zakusy Prawa i Sprawiedliwości spełzną na niczym. Załóżmy, że spotkają się z protestami społecznymi, tak jak w latach 80., że z czasem oddolny ruch przekształci się w sieć komitetów obywatelskich, a kulminacją tego będzie jednoznaczne odrzucenie projektu PiS przy urnach wyborczych. Mówiąc prosto, to, czy duch „Solidarności” pozostanie żywy, zależy wyłącznie od polskiego społeczeństwa.
Naturalnie osoby z całego świata, którym los demokracji leży na sercu, muszą czynić wszystko, by pomóc Polsce. Najważniejszą rolę ma do odegrania Unia Europejska, ale pewien wkład mogą wnieść także teoretycy prawa konstytucyjnego.
Mogę i ja posłużyć radą. Nawet jeśli Polki i Polacy zdołają w wyborach parlamentarnych w 2019 r. odsunąć Prawo i Sprawiedliwość od władzy, nie ma gwarancji, że w przyszłości inny autorytarny ruch znów nie przypuści ataku na demokrację. Rzecz jasna żadna reforma konstytucyjna nie pozwoli na zupełne wyeliminowanie tego zagrożenia. Pytanie jednak, czy nie stało się ono możliwe dzięki konkretnym zapisom polskiej konstytucji.
Zacznijmy od prostej rzeczy: jak to możliwe, że PiS zdobyło większość miejsc w Sejmie, skoro dostało tylko 38% głosów? Otóż chodzi o progi wyborcze. Dwóm lewicowym partiom niewiele zabrakło do osiągnięcia owych progów. Około 15% głosujących zostało bez reprezentacji parlamentarnej. To nie pierwszy raz, kiedy progi wyborcze zaszkodziły demokratycznej legitymizacji sejmu. W 1993 r. 33% wyborców zagłosowało na rozmaite niewielkie partie. Żadna nie przekroczyła wymaganego minimum. Przegrała wówczas prawica, nie lewica. Skutkiem był „deficyt demokracji”, szczególnie dotkliwy w obliczu konfliktów między prezydentem Wałęsą a kolejnymi rządami, dopóki w 1995 r. Wałęsa nie przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim.
Obecny kryzys przebiega inaczej. Co prawda prezydent Andrzej Duda wykazuje pewne oznaki niezależności, jednak bez dwóch zdań nie będzie kwestionował legitymizacji rządów PiS tylko dlatego, że zdobyło zaledwie 38% głosów.
Niemniej legitymizacja pozostaje problemem. Jeżeli opór społeczny i opór Unii Europejskiej zatrzymają w Polsce ruch ku autokracji, trzeba będzie zmienić konstytucję, by ograniczyć siłę przyszłych rządów i uniemożliwić przekształcenie mniejszości głosów w sejmową większość. Kiedy 15% głosów znów zostanie „zmarnowanych” na partie, które nie przekraczają progu, konstytucja powinna wymagać przeprowadzenia w ciągu roku kolejnych wyborów. Będzie to stanowiło silną zachętę dla ugrupowań politycznych do tworzenia szerokich koalicji. Ryzyko deficytu demokracji spadnie.
Przede wszystkim chcę się jednak odnieść do bardziej zasadniczej kwestii. Polska to nie Węgry. Czy się to komuś podoba, czy nie, prawicowy nacjonalizm Viktora Orbána cieszy się poparciem większości społeczeństwa. Natomiast Polacy podzieleni są na trzy obozy. Jedna trzecia to obóz laicko-liberalny, jedna trzecia to obóz narodowo-katolicki, jedna trzecia jest gdzieś pośrodku. Skoro tak, to jeśli liberałowie lub ich religijni antagoniści próbują wykorzystywać progi parlamentarne do odbierania rywalom legitymizacji politycznej, należy to uznać za rzecz skrajnie niedemokratyczną.
Stąd kolejna kwestia dotycząca reformy konstytucyjnej. Polacy powinni rozważyć wprowadzenie bardziej „federalnego” ustroju, co pozwoli załagodzić obecny konflikt dotyczący roli religii w życiu publicznym. Dzięki temu obóz laicko-liberalny, mający większość w dużych miastach, takich jak Warszawa, będzie mógł się opowiadać za silniejszym rozdziałem państwa i Kościoła w swoich regionach, natomiast grupy większościowe na terenach wiejskich, bardziej tradycyjne, będą mogły kultywować tożsamość polityczną głęboko zakorzenioną w katolicyzmie. Takie decentralizacyjne rozwiązania wymagają mądrego przemyślenia i odpowiedniej wiedzy prawniczej – wszak w wielu sprawach (gospodarczych, militarnych, socjalnych) rząd centralny powinien zachować najwyższą władzę. Niemniej, biorąc pod uwagę temperaturę obecnego konfliktu wokół kwestii religijnych, pomysł federalizmu zasługuje na uwagę.
Przejdźmy teraz do drugiego problemu: konstytucyjnej definicji praw podstawowych. Sugeruję tu trójpodział i rozróżnianie praw demokratycznych, liberalnych oraz społecznych.
Prawa demokratyczne są absolutnie fundamentalne. Dzięki nim możliwa jest działalność obywatelska w wolnym społeczeństwie: obejmują wolność wypowiedzi, wolność zgromadzeń, zrzeszania się w partie polityczne i organizacje opowiadające się za różnymi wizjami dobra wspólnego.
Prawa demokratyczne zawsze są zagrożone. Nawet w dobrze funkcjonujących systemach rządy stają przed pokusą, by dać sobie fory w nadchodzących wyborach. Właśnie dlatego konstytucyjnym priorytetem jest tworzenie prawdziwie niezależnych komisji wyborczych oraz zagwarantowanie, by media publiczne były wolne od politycznych nacisków.
Za ochronę takich zasad odpowiedzialne są w dużym stopniu sądy konstytucyjne. Sądom tym brak jednak zasobów instytucjonalnych, by mogły wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za uczciwy proces liczenia głosów, a co dopiero za sprawny system swobodnej i otwartej debaty publicznej.
PiS stara się przekształcić media w maszynkę propagandową. Zwróćmy uwagę na morał, który z tego płynie. Jeśli Polacy chcą zapobiec kolejnemu nieszczęściu, utworzenie prawdziwie niezależnego nadzoru nad mediami powinno być dla przyszłych reformatorów sprawą pierwszorzędną.
Jeśli chodzi o klasyczne liberalne rozumienie konstytucyjnej ochrony własności prywatnej, jestem bardziej sceptycznie nastawiony. Socjaldemokraci przez ostatnie 100 lat nieustannie przekonywali, że państwo powinno regulować własność prywatną lub nacjonalizować ją, gdy leży to w interesie publicznym.
Osobiście stanąłem po stronie innych współczesnych teoretyków – zwłaszcza Johna Rawlsa i Jürgena Habermasa – którzy szukali „trzeciej drogi”. Z jednej strony, uznają oni znaczenie własności prywatnej jako gwarancji wolności. Z drugiej strony, własność prywatna może mieć legitymizację tylko wtedy, gdy państwo zapewnia równe szanse ekonomiczne, chroni środowisko naturalne i rozmaite fundamentalne wartości.
Podejście „trzeciej drogi” spotkało się rzecz jasna z oporem zarówno ze strony klasycznych liberałów, którzy próbowali podtrzymywać libertariańską tradycję Friedricha Hayeka, jak i ze strony neomarksistów, dążących do stworzenia socjalizmu na miarę XXI w.
W tym miejscu nie mogę wnieść nic istotnego do owej dyskusji. Jest jednak oczywiste, że dystrybucja i regulacja własności będą kluczowym tematem debaty publicznej w Polsce i na świecie w następnym pokoleniu. Sugerowałbym zatem autorom przyszłej polskiej konstytucji, by nie próbowali rozstrzygnąć owej debaty przedwcześnie i nie odebrali kolejnym demokratycznym rządom rozmaitych możliwości organizowania gospodarki. Wyzwanie polega na tym, by zakazać jedynie tych wariantów, które stanowią wyraźne zagrożenie dla wolności.
Postanowiłem nie komentować w tym miejscu jawnej kampanii przeciwko Trybunałowi Konstytucyjnemu i niezależnym sądom. Polska konstytucja powinna rzecz jasna zostać zmieniona, by uniemożliwić podobne próby. Pragnąłem jednak zwrócić uwagę, że tego rodzaju zmiany muszą stanowić jedynie punkt wyjścia dla znacznie ambitniejszych reform.
Tłumaczył Jan Dzierzgowski